środa, 28 grudnia 2011

Transport na kartki

Zaraz po zdobyciu holenderskiej karty płatniczej, wzięłam mój bankowy "kalkulator" i zakupiłam sobie drogą online OV-chipkaart. Jest to sprytny system rozpowszechniony już w całym kraju wiatraków, dzięki któremu szybko, łatwo i sprawnie opłacasz przejazd środkami transportu. 

Jak to działa? Otóż otrzymujesz plastikową kartę ze swoim zdjęciem i nazwiskiem (tudzież anonimową, ale taką można kupić tylko w niektórych automatach na dworcu lub w kasie biletowej). Kartę można (i należy) doładować dowolną ilością euro w owym automacie lub zapisać na niej konkretne pakiety, np. bilet miesięczny. Potem sprawa jest już dziecinnie prosta. Wskakujesz do dowolnego pociągu, autobusu, tramwaju czy metra (działa na wszystkie środki transportu publicznego w kraju), meldujesz się na pokładzie ;) przykładając kartę do czytnika i jedziesz. Przy wysiadaniu musisz jedynie pamiętać, żeby się wymeldować w dokładnie taki sam sposób, w przeciwnym razie obciążą cię za podróż kwotą 4 euro (czyli kredytem pobieranym "w zastaw" kiedy wsiadasz do pojazdu). Lepiej nie zapominać. Z tego też powodu wsiadając trzeba mieć minimum te 4 euro na koncie. Inaczej kierowca każe ci wysiąść albo kupić jednorazowy bilet. Oczywiście są takie pojedyncze bilety o uroczej nazwie enkeltje (czyli w wolnym tłumaczeniu "jedyneczka"), ale są one stosunkowo drogie i nieopłacalne, jeśli zamierzasz przemieszczać się po mieście, na krótkich dystansach. 

Wszystko brzmi pięknie, nieprawdaż? Jednak tak idealne nie jest. Jest dobrze, póki nie potrzebujesz skorzystać z centrum obsługi klienta. Cóż się mianowicie stało... Wysłałam wypełniony formularz ze zdjęciem i opłatą. Czekam na przesyłkę. Po dwóch tygodniach (zapewniają, że czas dostawy to 7 dni roboczych) uznałam, że czas się skontaktować z nimi, co jest grane! Okazało się, że w jakiś magiczny sposób moje zgłoszenie im się zgubiło i nie ma go w systemie, więc poprosili o przysłanie im moich wszystkich danych jeszcze raz, tym razem mailem. Upewnili się: nie mają mnie. Proszę o potwierdzenie przelewu. Dalej mnie nie znajdują. Co w tej sytuacje zrobili? Poprosili o powtórzenie całej procedury ponownie za pośrednictwem ich strony i wysłanie całego zamówienia ponownie. W między czasie zwrócą mi pieniądze, które już wpłaciłam. Czas oczekiwania na przelew może potrwać do 3 miesięcy. Czy ich tam do jasnej cholery pogięło? A nie mogą tak po prostu wykorzystać danych, które im podałam i potwierdzenia przelewu, żeby mi tą durną kartę wystawić? Za skomplikowane?... 

Podsumowując, obsługę klienta mają fatalną, zresztą nie ja jedna podzielam to zdanie. Kazałam im spadać na drzewo i posłałam do diabła. Niestety pech sprawił, że mój rower został skradziony i chcąc być mobilna (i nie przepłacać), musiałam się przemóc i kupić cholerną kartę. Tym razem poszłam na dworzec i automat grzecznie wypluł mi anonimową OV-chip kaart z miejsca. Z systemu jestem zadowolona, ale obsługę klienta zamierzam omijać szerokim łukiem.

Cards for transportation

Just after I received my dutch debit card, I took my banking "calculator" and bought online my own OV-chipkaart. It's a smart tricky system working in the whole Windmill Country used for fast, simple and effective payment for the tickets in the public transport.

How does this work? You get a plastic card with your picture and name (or anonymous, but this version of the card is possible to buy only in some vending machines at the train stations or in ticket offices). The card should be charged with any amount of Euro in one of these machines. You can also buy any kind of service (like monthly ticket) and put on the card. Than it's childishly simple. You get in to any train, bus, tram or subway, you check in by approaching your card to the scanner and go. When you're getting off don't forget to check out in exactly same way, otherwise you're gonna be charged with the maximum cost of the trip, 4 Euro (it's also the credit your card is being frozen with when you're getting in). That's also the reason you need to have at least these 4 Euro on your card to travel with the ov-chipkaart system. Otherwise the driver may ask you to get out or buy a single way ticket. Of course you can easly buy these single way tickets with a lovely name enkeltje at any time, but they are a bit expensive and not profitable if you're traveling on a short distances. 

It all sounds great, isn't it? However it's not so perfect. It's good as long as you don't have a need to use their customer service center. What happened to me... I applied for the card, sent my picture and paid. It says I should get my card within 7 working day. Two weeks later without getting any, I contacted them to check what's going on. It appeared that in some magical way my application got lost and they don't have it in their system. So they asked me to send them all my data by mail, so they can check for sure. They did: still can't find. They asked me for sending them a confirmation of my payment. Still nothing. So what did they do? Asked me to fill the form online, pay again and sent the application once more. Meantime they'll give me back the money I already paid. Meantime in this case means up to 3 weeks. Really? What the fuck?... Can't they just use the whole data, informations and payment confirmation I gave them and send me this stupid card?! Is it what complicated? Dumb bureaucracy...

Summerizing, their customer service sucks! And it's not only my opinion. They are not really helpful. I told them to go to hell. Unfortunatelly since my bicycle got stolen if I want to be somehow mobile (and not overpay) I had to finally get this damn card. But this time I went to train station and the vanding machine did nicely, politely and immidiately spit out my new anonymous OV-chipkaart. I am pleased with the whole system, but the customer service I simply try to avoid. 

czwartek, 22 grudnia 2011

Krok po kroczku, najpiękniejsze w całym roczku...

Narzekania się skończyły! Przygotowania do świąt pełną parą, a właściwie to wkraczają w fazę oczekiwania. Prezenty spakowane i upchnięte po kątach (niby ukryte), lampki przed domem zawieszone, dekoracje rozstawione w całym domu, ciasta upieczone, ciasteczka na choinkę polukrowane. Karp ukatrupiony. 

ciasteczka choinkowe made by me
biała pierzynka
 śnieg zaskoczył przyrodę

Wszystko nabiera coraz przytulniejszej atmosfery. Śnieg lekko sobie prószy za oknem i przykrywa cały krajobraz mojego "końca świata" bialutką kołderką. Po domu roznosi się zapach cynamonu. W przedpokoju króluje wielka jemioła, którą przytargaliśmy z tatą dziś z targu. Pierożki i uszka oczekują grzecznie w zamrażalniku. Nawet przypadkowo wysiane jesienią pomidory na parapecie zaczynają się czerwienić, jakby na święta. Brakuje jeszcze tylko choinki w salonie i Maurycego. Na szczęście przylatuje już jutro! Stęskniłam się przez te parę dni za myszą moją i jego popiskiwaniem. 

Muszę przyznać, że bardzo szybko przyzwyczaiłam się do tej sytuacji. W końcu to mój dom rodzinny,  jak dla mnie najprzytulniejsze miejsce na ziemi! A wieczorne rozmowy przez Skype momentalnie przywróciły wspomnienia sprzed tych ostatnich paru miesięcy, sprzed przeprowadzki. Już następnego dnia po przylocie czułam się, jakbym nigdy nie wyjechała. To samo zresztą powiedziała moja mama. Cóż... jestem tu bardzo odprężona. I mam wielką nadzieję, że ten weekend tu, podziała na Maurycego równie odprężająco. 

Na zakończenie pozostaje mi życzyć Wam wszystkim ciepłych i radosnych Świąt. Spokoju i miłości nie tylko przez te kilka dni w roku, natchnienia, motywacji i czerpania radości z tego co robicie. Dla podkreślenia uroczego przedświątecznego nastroju ostatnie słowo zostawiam naszej ulubionej Katie oraz jej kojącemu głosowi, który w tej piosence działa jak balsam na moją duszę. Wyczekuję jutra, kiedy będę mogła zawtórować jej "...from now on, our troubles will be miles away..."


Have Yourself a Merry little Christams everyone

Step by step, the Christmas is coming

The preparation for Christmas in progress. Actually it's already the part where we're focusing on waiting. The gifts are packed and hidden somewhere in the closets, fairy lights are twinkling in front of the house, ornaments are hanging all over the house, cakes are baked, cookies for the christmas tree are decorated with the frosting. The carp is murdered.

christmas tree cookies  made by me
white fluffy snow
Everything start looking more cosy. Snow is softly spraying snowing behind the window and covers the whole landscape of my "end of the world" with a fluffy white blanket. All over the house spreads the smell of cinnamon. The huge mistletoe is hanging above the hall. We bought it today with my dad at a market. The dumplings and tortellini are patiently waiting in the freezer. Even a tomato accidentally growing at the window is getting red, just like he's preparing for Christmas. The only missing are Christmas tree in a living room and Maurice. Luckly he's coming already tomorrow! I missed my cute Mausje and his squeaking these last few day.

I must admit I got used to this situation quite fast. After all it's my family home, the most cosy place in the world! And the evening Skype conversations reminded me of the times from before I moved to Holland. My mom actually said the same thing. Well... I feel very relaxed here. And I really hope that Maurice is gonna feel the same during this weekend.

Now I want to wish you all a merry Christmas. A lot of peace and love not only on these few day, but during the whole year, inspiration, motivation and taking the joy with whatever you're doing. The last words I leave to our favorite Katie and her comforting voice, which in this song work as a balm to my soul. I'm waiting for tomorrow, so I can follor her words with "...from now on, our troubles will be miles away..."


Have Yourself a Merry little Christams everyone

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Rodacy, do domu na święta!

Jestem w Polsce. Przyleciałam dziś na święta, żeby rodzinka nacieszyć się mogła mną przez cały tydzień. Trochę dziwnie było mi wyjeżdżać i zostawiać Maurycego znowu samego. Bardzo przywykłam już do jego obecności każdego dnia. Szczególnie, że parę ostatnich tygodni było dla nas dość ciężkie (rzeczywistość przestała nas rozpieszczać i skonfrontowała z pierwszymi prawdziwymi przeciwnościami). Na szczęście w piątek Maurycy dołączy do nas w Polsce i mam nadzieję, że będziemy mieć spokojne, pogodne święta. Odrobina relaksu się przyda, zwłaszcza mojemu ciężko pracującemu żywicielowi. 

Lot relacji Eindhoven - Kraków trwał planowane dwie godziny. Choć uwielbiam latać, muszę przyznać, że dzisiejszy lot nie należał do najprzyjemniejszych. Ewidentnie okres świąteczny generuje przyrost rodzinnych wizyt, a co za tym idzie: ilość dzieci na pokładzie sięgającą granic wytrzymałości. Czułam się jak w przychodni... Po całym pokładzie biegały dzieci, spacerowały matki z płaczącymi przez cały lot (!!!) niemowlętami, od klimatyzacji powietrze było suche i gorące, ledwo dało się oddychać. Choć mój sąsiad bynajmniej nie uprzyjemniał kwestii oddychania i tak... I uwielbiane przez wszystkich linie RyanAir ;) 

Swego czasu nie rozumiałam, dlaczego każdy tak na nie narzeka. Są najtańsze, mają wiele połączeń z ciekawymi miastami w Europie i jak dotąd nigdy nie miałam z nimi problemów z opóźnieniem. Zawsze na czas. Zrozumiałam dopiero po kilku regularnych lotach oraz porównaniu z innymi liniami. Przestrzeń między fotelami jest tak mała, że jeśli osoba siedząca przy oknie chce wyjść, stanowi to nie lada wyzwanie dla współpasażerów. Ale akurat w tej kwestii WizzAir wcale nie ustępuje im miejsca. Najbardziej dają się we znaki reklamy i wszelkie formy sprzedaży oferowane przez cały lot. To wszystko sprawia, że naprawdę zaczynasz żałować, że nie zabrałeś ze sobą słuchawek i jakiegokolwiek odtwarzacza muzyki. I mój faworyt: tandetna muzyczka z fanfarami podczas lądowania. Oczywiście w asyście gromkich braw! Brrr... Aż mi się włosy jeżą na myśl o tym. Jestem wielką, zagorzała przeciwniczką oklasków w samolotach. Ich obecność jest dla mnie zrozumiała i jak najbardziej dopuszczalna w przypadkach bardzo długiego kursu, ciężkich warunków atmosferycznych lub trudności z lądowaniem. Natomiast żaden z moich dotychczasowych lotów się do tych kategorii nie kwalifikował, a brawa zawsze mu towarzyszyły. Dlaczego w takim razie nie klaszcze się kierowcom autokarów po dotarciu do celu? W końcu statystycznie rzecz biorąc do wypadków drogowych dochodzi znacznie częściej niż do wypadków lotniczych... Dość narzekania. Dotarłam.

Rodzice czekali już na lotnisku. A w domu czekała na mnie niespodzianka: śnieg! W mojej małej wiosce "na końcu świata" leżał bialutki, wesoły śnieg. Jakże mi tego widoku brakowało. I przytulnej rodzinnej atmosfery. A na zakończenie mała radosna drobnostka: jak miło rozumieć to co mówią w telewizji! :)

piątek, 16 grudnia 2011

Koniec języka za przewodnika

Parę dni temu skończyłam moją pierwszą książkę do nauki holenderskiego, tym samym teoretycznie osiągając poziom A1. Podkreślam słowo teoretycznie, gdyż przez wszechobecny język angielski rozumienie ze słuchu oraz mówienie idzie mi bardzo mozolnie. Z czytaniem i pisaniem nieco lepiej. Bardzo powoli, ale robię pierwsze kroczki do przodu. Zaczynam nawet poprawnie wymawiać (choć nie zawsze) okrutne holenderskie głoski, jak gardłowe "g", które dla mnie brzmi jak "hrrr" tuż przed splunięciem (przepraszam, za nieapetyczne porównanie, ale ono chyba najlepiej obrazuje ów dźwięk). Zmorą jest nadal dźwięk "ui", którego nie jestem w stanie zrozumieć... Niby jak "au", ale jednak inaczej.

Wiem też, że od przyszłego roku będę mogła zacząć prawdziwy kurs językowy dzięki finansowemu wsparciu urzędu miasta. Podanie do Inburgering złożyłam zaraz po przyjechaniu do Nijmegen, natomiast przez różne formalności, o których wspominałam wcześniej, dopiero w poniedziałek otrzymałam zaproszenie na spotkanie (a jakże! w Holandii nic nie może odbyć się bez wcześniej umówionego spotkania), na którym przedstawione zostaną mi warunki oraz możliwe formy edukacji. Jedyny problem w tym, że spotkanie wyznaczono mi na przyszły poniedziałek o godzinie 14:00, a tego samego dnia, dwie godziny później mam samolot do Polski z Eindhoven, które jest w odległości mniej więcej półtorej godziny drogi publicznymi środkami transportu. Z tej  racja, taka opcja odpada. Dzwoniliśmy do Inburgering już parę razy w tym tygodniu z prośbą o przełożenie spotkania. Dalej nie znam nowej daty, więc najprawdopodobniej odbędzie się ono po Nowym Roku. Zapytacie, dlaczego tak panikuję, nachodzę ich i wydzwaniam? Otóż dlatego, że z wiarygodnych i potwierdzonych źródeł wiem, iż budżet na kursy dla emigrantów kończy się z tym rokiem w większości (o ile nie wszystkich) holenderskich miast, w tym Nijmegen. Dla uspokojenia dowiedzieliśmy się wczoraj, że nie muszę się martwić: nawet jeśli umowę podpiszemy w 2012 roku i tak się załapię, bo już mnie zarejestrowano i włączono w tegoroczny budżet. 

A skoro już jesteśmy przy kwestiach językowych, to przytoczę jedną z moich holenderskich wpadek. Podczas pewnej kolacji rodzinnej w restauracji w trakcie posiłku poprosiłam kelnerkę o wodę. Ta chcą się upewnić o jaką wodę mi chodzi zapytała czy gazowaną. Odruchowo odpowiedziałam po angielsku "Still!" [w tym kontekście, ang. niegazowana] dodając do wypowiedzi poziomy gest ręki mający obrazować brak bąbelków. Kelnerka popatrzyła na mnie zmieszana i czym prędzej zniknęła na zapleczu, a Rainier (chłopak Lizy) wybuchnął śmiechem. Nie bardzo rozumiałam o co im chodziło, dopóki parę tygodni później nie trafiłam w podręczniku na nowe słówka w trybie rozkazującym. Jak się okazało "Stil!" w języku holenderskim oznacza "Cisza!". Wyszło na to, że kazałam kelnerce się zamknąć, a dosadny gest ręki wcale nie pomógł w poprawnej interpretacji... 

Let the language be your guide

A few days ago I finished my first study book for dutch language, so it theoreticlly means that I reached level A1. I want to highlight the word theoretically, because due to omnipresence of the english language, talking and understanding the Dutch is going well slooooooow. I'm doing better with writing and reading. Still slowly, but I'm improving. I even started correctly pronouncing (though not always) the cruel dutch sounds, like guttural "g", which for me sounds more less like "hrrr" just before you spit (sorry for this unappetizing comparison, but it's best describing the sound). I still can not deal with the "ui" and I feel like it's just impossible to understand... Something in a way of "au", but not really... what the f** is wrong with that?!

I also finally know that in the coming year I'll be starting the real dutch course thanks to financial support of the City Hall. The application to the Inburgering I did send already just after I moved to Nijmegen, but  because of some formalities, which I mentiond before, I go the invitation for the appointment only this Monday (of course! in Holland nothing can be done without a prescheduled appointment). Than they're gonna let me know what are the criteria and possible forms of my education. The only problem is, that they planned for me the meeting next Monday at 2 pm, while I have a flight to Poland on the same day just two hours later from Eindhoven, which is away about 1,5 hour travel time with the public transportation. It can not go like this. We called the Inburgering already few times this week to ask them to postpone the meeting. I still don't know the date of a new appointment, so probably it's gonna be after the New Years. You may ask why am I getting so stressed and panic, keeping calling them and so on? Well, from the well informed and reliable source I know that the budget for the courses for emigrants and going to end with this year in most (if not all) of the dutch cities, including Nijmegen. Luckly yesterday we were informed that we shouldn't be worried: even if I'd sign the contract in 2012, I'm still gonna get it, causeI'm already registered and included into the budget.

And now, since we are already talking about the language issues, I'll share with you one of my epic fails with the dutch language. The other time we were having a nice family dinner in a japanese restaurant. When I asked a waitress for a glass of water, she asked after if I want a sparkling one. I reacted involuntarily with english "Still!" adding a horizontal hand gesture to make my answer more descriptive. The waitress looked at me confused and quickly disapeared in the kitchen, and Rainier (Liza's boyfriend) burst out laughing. I didn't really know what was it about, till a few weeks later I found out how to create an imperative in Dutch. It appeared that in Dutch "Stil!" means "Be quiet!". I literally told the waitress to shut up and the hand gesture definitely did not help to interpret it correctly...

wtorek, 13 grudnia 2011

Szykując się na Święta

Już za tydzień lecę do Polski, żeby spędzić cały tydzień w domu z rodziną w świątecznej atmosferze. Mam przynajmniej nadzieję na taką atmosferę. Zdając sobie sprawę z uciekającego czasu, wybrałam się wczoraj do centrum w poszukiwaniu prezentów. Pół godziny stałam gapiąc się na półki z zabawkami i próbując wybrać coś dla moich małych diabełków Olgi i Natalii. Ale co? Czego małe urwisy mogą oczekiwać od swojej cioci? Wróciłam z pustymi rękami licząc, że może niedługo dostanę objawienia w kwestii prezentów. 

W drodze powrotnej dla poprawy humoru poobserwowałam nieco okolicę. Coraz więcej wszędzie światełek, drzewek, ozdób. Moimi faworytami oczywiście są cukiernie, których witryny przypominają słodką fabrykę zabawek i chatek Świętego Mikołaja. Nawet w indonezyjskiej knajpce znalazła się całkiem pokaźna makieta świątecznego miasteczka. Ktoś może nazwać to komercją, sprzedawaniem świąt bożonarodzeniowych, ale dla mnie ten widok jest niezwykle radosny i kojący. Tym wszystkim zgorzkniałym Grinch'om polecam zatrzymać się przy jednej z wielu przyczep rozstawionych po całym mieście i sprzedających oliebollen. Ni to ciastko, ni pączek... kulki drożdżowego ciasta z rodzynkami lub kawałkami jabłka, smażone w głębokim tłuszczu i posypane cukrem pudrem. Bomba kaloryczna, ale za to jaka przyjemna :) A spieszyć się trzeba, bo waflowe przyczepy stać będą tylko do sylwestra!


W weekend dowiedziałam się też, że teść również zamierza zorganizować z nami wymianę prezentów zaraz po naszym powrocie z Polski. Dlatego też kazał nam się zastanowić nad listą rzeczy, jakie chcielibyśmy dostać. Niedługo mamy dostać też podobne spisy od niego oraz siostry Maurycego. Zawsze uważałam, że jest to bardzo przydatny i ułatwiający życie sposób wyboru podarunków. Przynajmniej kupujący nie traci czasu na wymyślanie, a obdarowanemu zaoszczędzi się rozczarowania po rozpakowaniu paczki. Niestety nie działa to w moim przypadku w odwrotną stronę. Najzwyczajniej w świecie nie potrafię takiej listy sporządzić.  Czemu? Bo nie ma wtedy niespodzianki! Kupowanie prezentu komuś, kogo jeszcze słabo się zna może być trudne bez jego sugestii, ale co to za frajda dostać coś czego się spodziewasz? Pragmatyzm zabija cały czar i urok. 
A Wy co chcielibyście dostać pod choinkę?

Christmas preparations

In a week from now, I'm going to Poland to spend the whole week at home with my family in a festive atmosphere. At least I hope so. Realizing about running out the time, I went yesterday to the city center looking for the christmas gifts. I was standing for a half an hour staring at the shelfs with toys and trying to figure out what should I get for my little two devils Olga and Natalia. I have no clue. What do these little urchins may expect her aunt to bring them? I came back home with nothing hoping I'm gonna get some kind of revelation about this issue soon.

On the way back home to get in a bit better mood I started watching carefully our neighbourhood. There's more fairy lights, christmas trees and ornaments with everyday. My favorites are of course the confectioneries, which windows looks like cute toys factory and Santa's hut. Even in an indonesian cafeteria I found quite a big model of a christmas town. Someone may call it commerce, selling the Christmas, but for me it's a very joyful view. And to all these Grinches I recommend to stop by one of the many trailers standing all over the city and offering oliebollen. It's something like a donut but way way heavier and thicker. Made of yeast dough with raisins or pieces of apple, fried in a deep oil and covered with powder sugar. Massive caloric bomb, but soooo good :) And you need to hurry. These waffles trailers are gonna be there only till New Years Eve! 


piątek, 9 grudnia 2011

Pomarańczowe nadzieje na Euro 2012

Nosiłam się z zamiarem napisania tej notatki już od tygodnia i odwlekałam, bo zawsze było coś ważniejszego do zrobienia. Zresztą nikogo kto mnie zna, nie powinno to dziwić, gdyż football nigdy nie miał dla mnie specjalnego znaczenia. Nie mogę natomiast tego samego powiedzieć o Maurycym, który przez kilka ostatnich tygodni żył w dziwnie podekscytowanym oczekiwaniu, pełen nadziei aż do ubiegłego piątku. Wtedy to nastał dzień wielkiego rozczarowania: losowanie do Euro 2012.

Wspomniane rozczarowanie dotyczyło głównie miasta, w którym reprezentacja holenderska będzie rozgrywać mecze. Wbrew wielkim nadziejom Holendrów na rozgrywki w jednym w polskich miast, wylosowali swoją największą obawę: leżący na wschodzie Ukrainy Charków. Czy znaczy to, że kibice holenderscy do Polski nie przyjadą? Ależ skąd! Moi znajomi nadal planują wakacje w Krakowie. Ktoś zapyta: czemu Kraków? Przecież on nawet nie znajduje się na liście miast, w których Euro 2012 będzie się odbywać! Rozwiązanie jest banalnie proste, Oranje wybrali właśnie Gród Kraka jako swoją bazę wypadową, a dokładniej to zamierzają ulokować się naprzeciwko Wawelu, w hotelu Sheraton i trenować na stadionie Wisły Kraków. Jak mówią statystyki, wielu fanów piłki nożnej podąży ich śladami, żeby chociaż podejrzeć swoją drużynę na treningach i spędzić czas w uroczym, pełnym rozrywek Krakowie niż odległym i "srogim" Charkowie. 

Warto wspomnieć jeszcze, że Holendrzy pokładali wielkie nadzieje na wylosowanie Gdańska. W mediach, a szczególnie w radio (a w ślad za nimi Maurycy) rozwodzono się nad piękne tego miasta i zachwycano architekturą. "Gdańsk wygląda zupełnie jak holenderskie miasto!!" - słyszałam w kółko oglądając kolejne fotografie. Oczywiście, że wygląda! Przecież należał do Ligii Hanzeatyckiej! Wszystkie hanzeatyckie miasta charakteryzują się gotykiem ceglanym, bo w czasach prosperity Hanzy mogły pozwolić sobie na realizację inwestycji budowlanych. Ten sam czas rozbudowy oznacza podobny styl architektoniczny. 
Natomiast zgadzam się z ich zachwytami: Gdańsk piękny jest.

Orange hopes for Euro 2012

I was planning to write this post for already a week and I was just postponing it all the time, cause there was always something more important to do. Besides nobody who knows me would be surprised, because football simply didn't mean a lot for me. I can not say the same about Maurice, who for the last few weeks was living in some weird excitation and waiting with the hope till the last friday. That was a day of a great disappointment: draw for the Euro 2012.

The disappointment was mostly about the city, where the dutch football team is going to play. Against the hopes of Dutch for the game in one of polish cities, they got their biggest anxiety: located far away in the east of Ukraine Kharkov. Does it mean that dutch football fans are not gonna come to Poland? Nothing like! My friends are still planning their summer holiday in Krakow. Someone may ask: why Krakow? It's not even on a list of the cities where matches are about to be played. The solution is very simple, Oranje  have choosen this city for their base. More precisely, they are gonna stay in the Sheraton hotel just in front of the Wawel Castle and are going to practice at the Wisla Krakow stadion. According to the statistics most of the fans is gonna follow their football team, at least to see them training and to spend some time in a lovely, full of entertainment Krakow, which is clearly closer than "ruthless" Kharkov.

It is worth to mention that the Dutch were really hoping for Gdansk. In media and especially in a radio (and following after that by Maurice) everyone was dwelling on the beauty of the city and its architecture. "Gdansk looks just like a dutch city!" - I heard over and over watching the pictures. Of course it does! It was part of the Hanseatic League! All hanseatic cities are known for the brick gothic, because in the times of Hansa's prosperity they could afford big construction investments. The same period of development means a similar architectonic style. But I really have to agree with the whole delight: Gdansk is beautiful indeed. 

środa, 7 grudnia 2011

Zagłębie e-turystyczne

Niedawne warsztaty prowadzone przez Undutchables w ramach International Meeting Day, o których wspominałam wcześniej, zaowocowały nową inspiracją. Zamiast szukać jakiejkolwiek pracy, w której moja znajomość języka polskiego byłaby głównym kryterium i wyczekiwać kolejnych ogłoszeń na portalach internetowych, postanowiłam zacząć od firm, a nie stanowisk. Przeanalizowałam swoje tło zawodowe, zainteresowania i inspiracje, żeby zdefiniować dokładną branżę, w której chciałabym pracować i która wpisywałaby się w moje motto "Dziel się entuzjazmem i pomóż uszczęśliwić innych". I znalazłam: firmy zajmujące się dokonywaniem rezerwacji online! 

Mając już cel, zaczęłam wyszukiwać agencji, które mają biura w Holandii i z wielką radością odkryłam, że jeśli chodzi o tą branżę, to zamieszkuję właściwy kraj. Największa i chyba najbardziej znana platforma do rezerwacji hotelowych na całym świecie jest, uwaga uwaga, holenderska i ma główną siedzibę w Amsterdamie! Kolejna instytucja, tym razem oferująca sprzedaż Rail Pass'ów dla turystów chcących zwiedzić Europę pociągiem, również wywodzi się z kraju wiatraków i mieści w Utrechcie. Oczywiście nie są to jedyne tego typu agencje. Skąd u Holendrów ta pomysłowość? ;)

Co więc teraz robię? Uderzam u źródła, przeszukuję ich strony internetowe i jeśli nie mają właśnie wolnych pozycji, które by pasowały do mojego CV, piszę otwarty list motywacyjny. Dopiero zaczęłam w zeszłym tygodniu, więc trzymajcie mocno kciuki. Może wkrótce coś się trafi! Nadzieja umiera ostatnia.

E-tourism field

Last workshops orginized by Undutchables, as International Meeting Day, which I mentioned before, resulted with a whole new inspiration. Instead of looking for any job where my knowledge of Polish language would be the main criteria and keep searching for new adverisements online, I decided to change my tactic. I'm gonna start with companies I'm interested in, not the vacancies. I analized very carefuly my working background, interests and inspirations to define my brand. A brand I would like to work in and that would suit my motto "Share your enthusiasm and help other people to be happy". So I found: companies offering online reservations!

 When I already had my goal, I started looking for agencies that would have their offices in Holland. I have to say, I was very happy to discover that when it comes to this brand, I'm already in the right country. The biggest and best known worldwide platform for hotels online booking is, attention attention, Dutch and based in Amsterdam! Another firm, this time offering sale of rail passes for tourists also comes from the country of windmills and has its headquarter in Utrecht. Of course these are just examples... there is more of this kind of companies. Where did the Dutch get so ingenious? ;)

So what am i doing now? I'm heading to the source, checking their websites and if they don't have any vacancies that would match my CV, I just write an open motivation letter for them. I just started last week, so cross your fingers! Maybe soon I'm gonna get something. Hope dies last.

niedziela, 4 grudnia 2011

Rowerowi porywacze

Jak już wspominałam wcześniej nie raz, rower w Holandii to rzecz obowiązkowa. Każdy statystyczny mieszkaniec tego kraju posiada przynajmniej jeden jednoślad. Sklepy rowerowe oraz z częściami są niezwykle lukratywnym biznesem, a ceny niektórych modeli sięgają nawet ponad tysiąca Euro. Jest to też jeden z najczęstszych obiektów jakie upodobali sobie złodzieje.

Według danych Holenderskiego Biura Statystyk (CBS), w roku 2010 policja przyjęła 105 tysięcy zgłoszeń kradzieży rowerów. A musimy jeszcze wziąć pod uwagę fakt, że wiele osób nie zgłasza tego policji, bo szanse na odzyskanie jednośladu są, hmm... małe. Szczególnie jeśli rower był popularnym modelem jak nasz omafiets oraz nie posiadał znaków szczególnych... cóż, bądźmy realistami. I tak właśnie dzisiejszej nocy dołączyliśmy do grona okradzionych. Nasz rower został skradziony :(

Po dłuższym namyśle i konsultacjach Maurycy postanowił jednak zgłosić rabunek na policji. Nie dlatego, że wierzymy w jego odnalezienie, ale dlatego że po miesiącu, jeśli policja zguby nie znajdzie, można kupić za około 50 Euro jeden z bezpańskich rowerów, jakie znaleźli i nikt się po nie nie zgłosił. Cena niewielka (jak na holenderskie standardy) a jakość całkiem sensowna. A potem solidny łańcuch i liczmy, że nie padniemy znowu ofiarą złodzieja. 

Na koniec optymistyczny akcent. Czasami właściciele odzyskują swoje zguby. Ostatnio przeczytałam o pewnej mieszkance Utrechtu, która zgłosiła kradzież w 2001 roku i policja odnalazła jej rower... po 10 latach. Niby późno, ale zawsze coś!

The bicycle kidnappes

As I mentioned before, a bicycle in Holland is an obligatory item. Every statistic citizen of this country has at least one bike. Bicycle stores and the ones with bicycle parts are a very lucrative business, while prices of some of the models reaches even over a thousand euros. It's also one of most popular targets of the thieves.

According to Dutch Statistics Office (CBS) in 2010 police received 105.000 notifications about stolen bicycles. That's a lot if you realize that many people just don't report about the theft to the police, because chances for getting their bicycle back are hmmm... low. Especially if the bike was one of most popular models, just like our omafiets and didn't have any characteristic or unusual details... well, let's be realists. And that is how we joined the club of robbed tonight. Our bike got stolen :(

After some deliberation and consultation Maurice decided to report it the the police. Not because we believe we're gonna get our bike back, but because of the fact, that if your bicycle was stolen and you report it, after a month if the police still didn't find it, you can buy one of the abandoned ones they store. And it's quite cheap... even 50 Euros. For the Dutch standards it's a very reasonable price for a good quality. This time, were're also gonna buy a solid chain with big lock and we hope, that we're not gonna be robbed again. 

To cheer up... Sometimes the owners get back their losts. I lately read an optimistic story about a woman from Utrecht, whos bicycle was stolen in 2001. She reported that fact to the police and they found it... after 10 years. A bit late, but still! 

czwartek, 1 grudnia 2011

Zimowa aura

Grudzień nastał. A wraz z grudniem wielkie przygotowania do Świąt Bożego Narodzenia. Wszyscy wyczekują wyprzedaży, myślą o prezentach, w sklepach pełno ozdób choinkowych. Do łańcuchów i okolicznościowego oświetlenia na ulicach w centrum Nijmegen dołączyły urocze choinki (których dwa dni temu jeszcze nie przyuważyłam) przytulające się do dosłownie każdej latarni lub słupa. W witrynach sklepowych wciąż króluje Sinterklaas a raczej jego uwielbiani przez dzieci pomocnicy. Brakuje tylko śniegu.

Cóż zatem mamy w zamian? Deszcz. Po pięknej pogodnej i przyjaznej aurze, która towarzyszyła nam przez całą jesień, dziś ponure chmury i mżawka zwiastują (?) nadchodzącą zimę. Jak zima właściwie wygląda w Holandii? Ponoć czasem pada śnieg. Aczkolwiek ja nie miałam przyjemności uświadczyć jego obecności podczas moich zeszłorocznych wizyt. Co najwyżej szarugę i deszcz. Może pecha miałam. A może szczęście, ponieważ trochę nie wyobrażam sobie jazdy na rowerze przez zaspy. Ale wszystko przede mną. Ponoć największe emocje zaczynają się, kiedy mokra ulica zamienia się w taflę lodu.

Swoją drogą nigdy w życiu nie przypuszczałam, że będę jeździła na rowerze w grudniu i co więcej, będzie mi to sprawiało przyjemność. Moje zdolności poruszania się po mieście jednośladem poprawiły się i zapuszczam się nawet w środek zatłoczonego centrum na moim omafiets. Już nie boję się innych rowerzystów. Teraz mnie drażnią! Zaczynam zachowywać się jak zirytowany właściciel samochodu, któremu drogę zajechał tak zwany niedzielny kierowca. Ponieważ jestem grzeczna i dobrze wychowana, nie rzucam się na delikwenta z krzykiem, ale w głowie mi się gotuje od epitetów i uwag w stylu "jak jedziesz idioto! kto dał ci ten rower! No, już, pedałuj a nie baw się komórką" Cóż... Integruję się.

The winter aura

December has come. And with December came also big preparations for the Christmas. Everyone is waiting for sales, thinking about the gifts, shops are filled with christmas ornaments. Among tinsels and fairy lights on the streets of the city center of Nijmegen, now there are also cute little christmas trees glued to almost every single street lantern or pole. Two days ago I haven't seen them yet. In the shopwindows there are still adored by everyone little helpers of Sinterklaas. The only missing thing is snow.

What do we have than? Rain. After a long warm autumn with a beautiful weather, today's gloomy clouds and light shower rain announces coming of the winter. How does winter look like in Holland by the way? Apparently is does snow. However I have never noticed any sign of that during my last year visits. Only rain. Maybe I was unlucky. Or maybe I was actually luck, because I can not really imagine myself cycling throgh the snow. It's all still waiting for me. I heard the most fun starts when a wet street turns into the sheet of ice. 

By the way, I would never thought in my entire life that I'm gonna be riding a bike in December and I'm actually gonna like it. My ability of transporting myself with this vehicle around the city is getting better and now I even dare to go through the crowded city center with my omafiets. I'm not afraid of other cyclists anymore. Now I'm annoyed with them! I start behaving like a frustrated car drived who has to deal with Sunday drivers on his way. Because I'm a good, well raised girl I don't swear in their direction, but my head is full of epithets like "Look where you're going you idiot! How gave you this bicycle?! Go, go and stop playing with your cell phone, just gooo!" Well... I'm intergrating...

niedziela, 27 listopada 2011

International Meeting Day

When you're looking for a job it's always good to go one step forward and a perfect occasion for that is deffinitely an annual meeting organized by Undutchables, a recuitment agency specialized in finding employment for internatiolan personnel in the Netherlands. So we got up early morning this Saturday and went to Den Bosch to check the meeting.

While Maurice was mainly interested in main workshop and networking (for me and by me) I was very excited about the whole plan of the workshops, meeting an international environment of expats like me looking for job and an opportunity of ice-skating. I was intrigued by the motto of the meeting day "What are you good at?". I was really hoping that they are gonna help me to figure out this persecute issue. I must admit, the discussion was fun and interesting and what is even more impotrant, very inspiring same for me as for the other participants. Thanks to a game where we were supposed to describe a moment in our life, that we are most proud of and evaluating of that story by rest of the group, we could hear what does it say about us and find our personal brand.

These few hours of lecture, discussion, networking and just simply having fun ice-skating filled me with very possitive energy and ideas I plan to include in my life during next week. This is exactly what I needed after few weeks of job seeking and not getting the right results. I would actually love to write myself in for the next year International Day Meeting by Undutchables right now! 

International Meeting Day

W ramach poszukiwań pracy zawsze warto wyjść o krok dalej, a idealną ku temu okazją wydawało się coroczne spotkanie organizowane przez Undutchables, agencję pracy specjalizującą się w zatrudnianiu międzynarodowego personelu. Z tymże nastawieniem wstaliśmy w sobotę wcześnie rano i ruszyliśmy do Den Bosch.

Podczas gdy Maurycy zainteresowany był głównie warsztatami i budowaniem sieci kontaktów (dla i przeze mnie), ja podekscytowana byłam kombinacją tematu przewodniego warsztatów, spotkaniem międzynarodowego środowiska błądzącego po holenderskim rynku pracy i możliwością pojeżdżenia na łyżwach. Zaintrygowana mottem spotkania "W czym jesteś dobry?" liczyłam, że prowadzący pomogą mi odkryć tą prześladującą mnie od dłuższego czasu kwestię. Przyznam, że dyskusja była naprawdę interesująca i co najważniejsze inspirująca, zarówno dla mnie jak i na pewno dla wielu innych uczestników. Na podstawie ćwiczenia, w którym mieliśmy opisać moment w naszym życiu, z którego jesteśmy dumni, jego ocenie przez grupę oraz fajnym przykładom, warsztaty miały pomóc nam sprecyzować naszą osobistą markę, czyli w wolnym tłumaczeniu: czym się charakteryzujemy i co możemy sprzedać naszym potencjalnym odbiorcom (np. pracodawcy).

Te parę godzin dyskusji, nawiązywania nowych interesujących kontaktów, wygłupów na łyżwach napełniło mnie bardzo pozytywną energią i pomysłami, które zamierzam wcielić w życie w nadchodzącym tygodniu. Dokładnie tego potrzebowałam po paru tygodniach poszukiwania pracy i braku postępów. Najchętniej już dziś zapisałabym się na przyszłoroczne International Meeting Day by Undutchables!

poniedziałek, 21 listopada 2011

Sweets from Santa Claus

As a declared sweet tooth sooner or later I would have to write about sweets! And because the Santa Claus period is coming and as we all know it's a period of seasonal sweets, now is the perfect opportunity to write. 

Already for some time I've been seeing everywhere in confectioneries, newsletters and shopwindows figures of... no, not the Santa Claus... of the cute little black boys in colorful costumes. Since I came here I already learned about every child beloved tradition. In the Netherland Santa Claus (or rather Sinterklaas) comes on the 5th December, not like in most of other western countries on 6th. Even more, he doesn't come through the chimney. He comes on the boat. From Spain! This all doesn't make much sense for me now, cause as far as I know, the prototype was from Turkey, but for some weird reason most of modern societies placed him on the North Pole or Lapland. Well than sure... why couldn't he come from Iberian Peninsula? From historic-geographic point of view it doesn't make sense anyway. Now another amusing fact: Sinterklaas is accompanied by not Elfs, but these cute little black boys called Zwarte Pieten (meaning: Black Peters). I have a feeling that they are way more popular than  Sinterklaas himself. It's quite understandable since it's Zwarte Pieten who throw sweets in the crowd of children and hand in presents.

Zwarte Pieten in the shopwindow
And what is it what they throw these little Peters? Tiny, round gingerspiece cookies called Kruidnoten, to which I'm already addicted. I often hear as people are calling them also Pepernoten, but it's not really correct. Both kinds of cookies are quite similar because of more less same spieces used for making them. However they are different with its color, shape and most of all taste. While crunchy, brown and round kruidnootjes are made of typical gingerbread mix of spieces: cinnamon, clove, ginger, nutmeg, white pepper, the pepernootjes are soft and have very strong anisic taste, lightbrown color and shape of irregular cubes. I haven't try them yet and I'm not planning since I hate anise.

few kruidnootjes
There's one more typical for this season baking: gingerbread, here called speculaas. I specially liked the version of a soft dough filled with marcepane. Yummy! I recommend to all gingerbread lovers.

Łakocie mikołajkowe

Jako niereformowalny łakomczuch, prędzej czy później musiałabym napisać o słodyczach! A ponieważ wielkimi krokami zbliża się okres mikołajkowy, czyli sezon na słodkości, mamy ku temu idealną okazję.

Już od jakiegoś czasu widuję we wszystkich cukierniach, gazetkach i na witrynach sklepowych podobizny (nie, wcale nie Świętego Mikolaja!) uroczych Murzynków w kolorowych strojach. Od mojego przyjazdu zdążyłam się już zapoznać z tradycją uwielbianą przez wszystkie dzieci. W Holandii Święty Mikołaj pojawia się nie szóstego grudnia, jak w większości zachodnich krajów, ale piątego. Mało tego. Nie wchodzi przez komin. Przypływa łodzią wprost z... Hiszpanii (co trochę mi się kupy nie trzyma, bo z tego co wiem, prototyp mieszkał w Turcji, ale skoro za ogólnie powszechną zgodą zameldowano go na Biegunie Północnym, tudzież w Laponii, to czemu nie mógłby przybyć z Półwyspu Iberyjskiego. I tak z historyczno-geograficznego punktu widzenia nie ma to sensu). Co więcej, towarzyszy mu orszak nie Elfów, ale właśnie owych uroczych małych, czarnych Murzynków czyli Zwarte Pieten ("Czarne Piotrusie"). Odnoszę wrażenie, że w Holandii są oni bardziej popularni niż sam Sinterklaas, co tłumaczę sobie oczywistym rozwiązaniem: to oni rzucają w tłum dzieci słodyczami i wręczają prezenty.

Zwarte Pieten w witrynie sklepowej


I czymże to tak rzucają te nasze Piotrusie... Drobnymi, okrągłymi ciasteczkami korzennymi zwanymi Kruidnoten, od których osobiście już się uzależniłam. Często słyszę zamienne używane Pepernoten, co jak się okazuje jest błędne, gdyż oba ciasteczka, mimo dość zbliżonego składu przypraw, różnią się kolorem, kształtem i mimo wszystko, smakiem. Podczas gdy kruche, brązowe, okrągłe kruidnootjes wytwarzane są z typowo piernikowej mieszanki przypraw: cynamon, goździki, imbir, gałka muszkatołowa, biały pieprz; to miększe pepernootjes mają anyżowy posmak, jasny odcień i kształt nieforemnych kosteczek. Jak dotąd nie miałam przyjemności i raczej nie skorzystam przez ten anyż.

garstka kruidnootjes


Jest jeszcze jeden typowy dla tego sezonu rodzaj wypieku: pierniczki, czyli speculaas. Szczególnie spodobała mi się wersja dość miękkiego ciastka, nadziewanego marcepanem :) Mniam! Polecam wszystkim amatorom piernikowych przygód.

piątek, 18 listopada 2011

The henhouse issue

In the beginning of the week we (or rather Maurice) signed a contract for our cute little henhouse, where we're planning to move in this spring. Our own little place on the top floor with a balcony and full of sunlight :)

It's still under construction, so we have time for some presonalization of the interior, like choosing the tiles in the bathroom, color of cupboards and counters in the kitchen. And figuring out where the hell are we supposed to put the frigde?! Apparently the designer had a great imagination with a lack of budget so in the kitchenette he left space for only one facility: oven or fridge. No matter how hard you try, you're not gonna fit them both in that space. And that was my goal for today: to solve the mistery of "what shall we do with the fridge?".

As a perfect house wife I'm the one to decide about the look of the kitchen, so a bit earlier this afternoon I went for the meeting in a furniture store that is cooperating with our developer. Of course if you want to choose the tiles for your toilet in Holland, you need to make an appointment first! What else were you thinking. The girl I was meeting with didn't speak very well English, but we managed to communicate (trying to include my broken Dutch into the conversation). Would be weird if I didn't change my idea of colors in the kitchen, wondering what the hell was I thinking in the first place. It's gonna be light and cozy. And the fridge?... It turned out just as we hoped, that we can replace one of the cupboards with the small fridge and place it under the counter. Et voila! 

Here's where we're gonna live ;)

Kurnikowe sprawy

Na początku tygodnia podpisaliśmy (Maurycy) umowę o nasz uroczy kurniczek, który się jeszcze buduje i do którego mamy zamiar wprowadzić się wiosną. Nasz własny, mały kącik na ostatnim piętrze z balkonikiem i dużą ilością słonecznego światła :)

Jako że mieszkanie jest w stanie budowy, mamy teraz czas na drobne spersonalizowanie wnętrza, typu rodzaj kafelków w łazience, szafki i blat w kuchni... i decyzja gdzie do jasnej cholery umieścić lodówkę. Najwyraźniej projektant miał wielką wyobraźnię z małym budżetem i postanowił w aneksie kuchennym obok szafek zostawić miejsce na tylko jedno udogodnienie: lodówkę lub piecyk. Choćbyś nie wiem jak się głowił, nie zmieścisz obu w tej przestrzeni. I właśnie to był mój dzisiejszy cel: rozwikłać tajemniczą zagadkę "co z lodówką?". 

Jak przystało na przykładną kurę domową, to ja decyduję o wyglądzie kuchni, więc wczesnym popołudnie udałam się na spotkanie w sklepie meblowym, który zaopatruje naszego dewelopera. Oczywiście, chcąc w Holandii wybrać kafelki do kibla musisz się wcześniej umówić, a coście myśleli! Dziewczę z którym przyszło mi rozmawiać posługiwało się nieco łamaną angielszczyzną, ale dałyśmy radę (w połączeniu z moją łamaną holenderszczyzną). Oczywiście na miejscu zmieniłam moją pierwotną wizję kolorystyki kuchennej zastanawiając się co ja do cholery sobie myślałam w pierwszej kolejności. Teraz będzie jasno i przytulnie. A lodówka?... Okazało się, tak jak mieliśmy nadzieję, że można ją umieścić pod blatem zamiast jednej z szafek. Et voila! 

Dla zainteresowanych dołączam projekt budynku ;)

wtorek, 15 listopada 2011

Dobrze żarło i zdechło

O złośliwy losie... ledwo dałeś mi nadzieję i już ją odbierasz!

Wczorajszy dzień upłynął mi pod znakiem wielkiej ekscytacji i podniecenia. Dostałam telefon z pewnej dużej, znanej firmy z zaproszeniem na rozmowę kwalifikacyjną w środę rano. Mój pierwszy job interview w Holandii i pierwsza poważna praca w moim życiu! Skakałam z radości i spędziłam całe popołudnie na dokształcaniu się z zagadnienia, o które miało opierać się stanowisko. Maurycy szalał. Nie widziałam go tak szczęśliwego już od jakiegoś czasu. Wszyscy się cieszyli, trzymali kciuki. Męska część naszego kurnika zaczęła kalkulować codzienne dojazdy do Amsterdamu, perspektywy i podatek (trochę się zapędzili, ale oni już tak mają i najwyraźniej ich to cieszy).

Wszystko pięknie i obiecująco. Dziś dalszy ciąg przygotowań do owej rozmowy, a tu nagle telefon od działu rekrutacji:
"Dzwonię w sprawie Twojej jutrzejszej rozmowy kwalifikacyjnej. Bardzo mi przykro Cię poinformować, ale musimy odwołać spotkanie. Pozycja na którą aplikowałaś została zamknięta z przyczyn finansowych. Jak tylko będzie ono znowu dostępne skontaktuję się z Tobą natychmiastowo. Przepraszam i życzę powodzenia"

Buuu!... A już było tak blisko. Nadzieja przyszła i odeszła. No cóż, pozostaje tylko na tracić ducha i szukać dalej. Jak to moja mama mi powtarza: "Gdzieś tam jest idealna praca, która na Ciebie czeka!"
I tego będziemy się trzymać szukając jej dalej.

niedziela, 13 listopada 2011

Holenderscy górale i walka o ser

Z czego słynie Holandia? Zależy jeszcze kogo zapytamy, ale generalnie można przyjąć, że typowymi symbolami kraju są tulipany, wiatraki i ser. Długa tradycja serowarstwa w Niderlandach zaowocowała bogatym asortymentem i różnorodnością tych produktów oraz powszechnie znanymi gatunkami. Któż w końcu nie lubi goudy?! I w tym właśnie miejscu pojawia się ironia: będąc tu tęsknię za... serem! Naszym białym, puszystym, świeżym serkiem. Problem w tym, że tutaj nie posiadają twarogu (o co swoją drogą wiecznie toczę z Maurycym boje, gdyż mój luby twierdzi, że to nie jest ser! Co on tam wie o serach). 

Poszperałam trochę w internecie i jak wyczytałam, biały ser można w Holandii dostać jedynie w polskich (tudzież rosyjskich) sklepach. Na całe szczęście okazało się też, że w Nijmegen istnieje takowa placówka handlowa. Trochę daleko od naszego kurnika, więc przekonałam Mauryca (skuteczny, niezawodny podstęp "na pewno mają tam też pierogi!"), żebyśmy zrobili rozeznanie w weekend. Muszę przyznać, że sklep jest naprawdę spory. Prowadzi go bardzo sympatyczny starszy pan z bliskowschodnim pochodzeniem i można znaleźć ogromy wybór artykułów z Turcji, Egiptu, Iranu, Indii, Polski i tym podobnych egzotycznych krajów ;) Pierogi, a jakże były. Ser biały, jak na moje nieszczęście własnie się skończył. Na pocieszenie zaopatrzyłam się w parę innych rodzimych produktów (barszcz w proszku, ogórki kiszone, chrzan, Prince Polo).

W drodze powrotnej (bardzo okrężnej) Maurycy postanowił pokazać mi coś, co w Holandii uchodzi za niespotykane. Góry!... Ten temat pojawiał się już niejednokrotnie, kiedy to chłopczyna z uporem maniaka twierdził, że w okolicach Nijmegen są góry. Jasne... w kraju płaskim jak naleśnik, gdzie główne formy ukształtowania terenu przybierają postać depresji, to co oni nazywają górami to zaledwie 400-metrowe wzniesienia. 
-To czym według was jest wzgórze, skoro góry mają mniej metrów wysokości niż polskie wyżyny? - zapytałam pewnego razu.
-Pamiętasz jak ostatnio jechaliśmy rowerem do centrum? - zaczął zupełnie poważnie Maurycy.
-Pamiętam.
-A ten próg zwalniający na drodze?
-No, tak...
-To własnie jest w holenderskim mniemaniu wzgórze!
Ręce opadają. Żeby zakończyć raz na zawsze te niedorzeczne brednie, zgodziłam się pojechać i zobaczyć ów cud natury na żywo. Droga do Berg en Dal (doprawdy cóż za poetycka i opisowa nazwa miejscowości... dosłownie znaczy to "góra i dolina") wiedzie przez uroczy las i lekkie pagórki. Nie żebym była sceptyczna, ale do pojęcia "góry" daleko jeszcze tym wzniesieniom. Dopiero gdzieś na obrzeżach wsi kręta droga zaczęła schodzi w dół nieco bardziej stromo. I w dół, i w dół, i w dół. OK. Rzeczywiście to jedno wzniesienie było całkiem imponujące jak na holenderski krajobraz i dawało podobne wrażenia estetyczne jak podgórskie stoki. Niech mu będzie! Jest i góra. 

Dutch highlanders and quest for the cheese

What is Holland famous for? Depends on who you'd ask, but in general we could say that typical symbols of the country are tulips, windmills and cheese. The long tradition of cheese production in the Netherlands gave us a big variety of this food product and is well known for some brands. After all, show me a person who doesn't like gouda! And here comes the irony... being here I miss the cheese. Not their cheese. I miss our nice, fresh, white, fluffy cottage cheese. Problem is, that here in Holland they just don't have this kind of cheese (by the way we have a never-ending fight about that, because Maurice stubbornly repeats that it's not a cheese! What does he know about cheese).

I did some search on the Internet and I found that typical cottage cheese is possible to buy here only in polish (and russian) stores. Thank God I also found there is one in Nijmegen. Quite away from our henhouse, so I had to convince Maurice to go there on the weekend (it was actually very easy... he can't resist the idea of polish dumplings). I admit that the store was big. It was rather an international supermarket run by very friendly older Middle-Easter man. You could find there all kind of products from Turkey, Egypt, Iran, India, Poland and other exotic places ;) They also had the dumpling. Cottage cheese? My bad luck... they just run out of it! To make me feel better I bought some other polish stuff (instant borsch, pickled cucumbers, horseradish and Prince Polo).

On the way back (detour way back) Maurice wanted to show me something remarkable in Holland. Mountains!... This is another never-ending topic, since he stubbornly claims that there are mountains around Nijmegen. Sure... in a land flat as a pancake, where typical form of the terrain is a depresion, what he calls a mountains is a barely 400-meters hill.
- So what is the hill according to you if what you call a mountain is lower that avarage height of polish upland? - I asked on day.
- Do you remember how we were going to the center lately? - he started quite seriously.
- I do.
- And do you remember this speed bump on a street?
-Yeah...
-That's exactly what we would call a hill in Holland!
I'm speechless. To end up this ridiculous nonsense once for good I agreed to go and see this wonder of nature. The road to Berg en Dal (seriously, what a poetic name of the town... it literally means "mountain and valley") goes through picturesque forrest and small hills. Not that I'm skeptic, but my idea of the "mountain" is far far away from these hills. Somewhere behind the village the road startd to go down a bit more steepy. And down, and down, and down... OK... This one big hill covered with forrest was quite impressive as for the Dutch landmark and gave a slight aesthetic impression of the piedmont slope. If it's gonna make him happy than ok... here's the mountain!

czwartek, 10 listopada 2011

Wszystkie drogi imigrantów prowadzą do Den Bosch

Dziś w okrągłą miesięcznicę mojego pobytu w Holandii, z samego rana, podążyliśmy z Maurycym przez mgły i zakorkowane autostrady do uroczego Den Bosch, gdzie mieści się najbliższy urząd imigracyjny. Moje kolejne miłe doświadczenie z holenderskimi urzędami. 

Z ledwością udało nam się zdążyć na czas na nasze spotkanie i jak się okazało, mimo że byliśmy jedynymi interesantami, musieliśmy chwilkę odczekać. Swoją drogą zdumiewa mnie trochę cała ta procedura. Skoro umawiasz wcześniej spotkanie na konkretną godzinę, dlaczego na miejscu i tak musisz wziąć numerek i czekać na swoją kolej? Zaczynam dochodzić do wniosku, że Holendrzy mają swoiste umiłowanie do numerków, którymi (gdybym je zbierała) mogłabym niedługo wytapetować mały pokoik. W każdym razie sama rozmowa z urzędniczką przeszła ponownie bardzo szybko i łatwo. Miła, przyjazna i uśmiechnięta pani zza biurka chętnie wkleiła mi do paszportu zezwolenie na pobyt (choć dalej nie rozumiem dlaczego, skoro jestem obywatelką kraju unijnego) i z rozbawieniem zauważyła "Stresujesz się? Niepotrzebnie! My tu jesteśmy uśmiechnięci i bardziej wyluzowani niż ci z północy". 

Całe spotkanie nie zajęło dłużej niż pół godziny, a skoro już byłam w nowym mieście i nie miałam żadnych planów na dziś, postanowiłam udać się na krajoznawczy spacerek. Przyznać muszę, że Den Bosch mnie zachwyciło. Ciche i spokojne w porannych godzinach, lekko spowite mgłą i naprawdę urocze. W powietrzu można już wyczuć, że nadchodzi zima, bo lekki mrozik szczypał mnie w dłonie i policzki, więc spacer nie trwał długo. Obeszłam centrum do koła, zaopatrzyłam się w miejscową słodką specjalność bossche bollen i wróciłam do domu. W pociągu doznałam wrażenia, że cofam się w czasie... podczas gdy Den Bosch zaczynało wypełniać się słońcem, w Nijmegen wciąż było mgliście, zimno i szaro. Niestety zostało tak do końca dnia.
Bossche Bol w zacnym towarzystwie Stroopwafel

All roads lead to Den Bosch

Today it's a full month-anniversary of me living in Holland. Early morning we went through the fog and traffic jam to a lovely  Den Bosch, where's the closest immigration office. Another pleasant surprise with Dutch officialdom.

We had to hurry a lot to be there on time, but than though we were the only clients there we still had to wait a bit. I have to admit that I'm a slightly surprised with this whole procedure. If you're making an appointment for a certain day, certain hour, than why the hell when you are already there you still need to take a number and wait for your turn? I start believing that Dutch people have some weird love for the numbers and if I'd be collecting them I could soon use them as a wallpaper for a little room. Anyway, the conversation with a office clerk lady did go very smoothly and in a nice atmosphere. She gave me the stamp and a huge sticker in my passport with permanent resident permit (I still don't understand why I need that... after all I'm a citizen of a country which is a part of European Union). She looked at me amused and asked "Are you stressed? No need to be so! Here in south of Holland we are smiling and more relaxed than the ones from the north! Relax".

The meeting didn't take longer then half an hour and because I was already in a new city and since I didn't have any other plans for today, I went for a small sightseeing tour. I must admit, that Den Bosch caught my heart. Quite and calm in these early hours, covered with a mist made an impression of an adorable place. You can feel that winter is slowly coming and a soft frost started pinching my hands and face, so the walk didn't take long.  I went the whole center of the city around and bought myself some local sweet specialty bossche bollen. In a train back home I had the feeling like I'm also moving back in time... while in Den Bosch it was getting pleasently bright with autumn sunbeams, in Nijmegen it was still foggy, cold and gray. Unfortunately it stayed like that all day. 
Bossche Bol in a company of Stroopwafel

piątek, 4 listopada 2011

Rozeznanie na rynku pracy

Od mojej przeprowadzki do kraju płaskiego jak naleśnik (gdzie naleśniki notabene są całkiem popularne) mija już prawie miesiąc. Co przez ten czas zrobiłam? Hmm...

Udało mi się załatwić część spraw niezbędnych do egzystencji, jak nauczyć się jeździć na rowerze w mieście, zapisać do urzędu miasta oraz zdobyć własną kartę płatniczą. To nie jest śmieszne... właściwa karta to śmiertelnie ważna rzecz, bez niej prawie nie istniejesz, o czy wspominałam w jednym z moich pierwszych postów. Już nie czuję się jak wyrzutek społeczeństwa i jedyna osoba płacąca gotówką w AH. Jednak najważniejsze kwestie pozostają nadal przede mną. Nauka języka i praca.

Właśnie... praca. Codziennie przeszukuję internet w poszukiwaniu nowych ogłoszeń i rozsyłam swoje CV. Język okazuje się zazwyczaj główną barierą (albo wymówką). To nic, wiem że już niedługo coś znajdę. Intuicja mi tak podszeptuje (oby tylko nie kłamała, złośliwa żmijka). Co ciekawe natomiast, z niemal wszystkich wysłanych aplikacji, nawet na durne i banalne stanowisko, dostałam odpowiedzi. Negatywne, ale nadal. Ktoś poświęcił mi tę chwilę uwagi, żeby przejrzeć list/CV i odpisać. Może to tylko moje smutne doświadczenia, ale w Polsce potencjalni pracodawcy, jeśli nie chcieli zaprosić mnie na rozmowę, nie pofatygowali się chyba ani razu, żeby poinformować mnie o decyzji. I tak czekałam i czekałam zawsze. 

Wczoraj pojawił się pierwszy promyk nadziei. Dostałam telefon z jednego z hoteli, niestety moja rozmówczyni nie mówiła po angielsku, a jak po holendersku. Momentalnie więc rzuciłam się po pomoc do Zeeny. Dzięki Bogu, że była akurat w domu. Teraz znowu muszę czekać na decyzję, czy pomimo problemów w komunikacji, dadzą mi szansę na zarobienie moich pierwszych eurasków. Trzymajcie kciuki! Potrzebny mi dochód, żebym nie musiała po torebkach chować przed Maurycym moich zakupionych pod jego nieobecność słodyczy ;)

Finding the labour market

Since I moved to the land flat as a pancake (where pancakes are quite popular by the way) there's been already a month. What have I done during this time? Hmm....

I did manage to finish some of the crucial things necesary for my existance like learn how to cycle in the city, write myself in at the City Hall and get my own banking card. It's not funny... the right card is a deathly important thing. Without it you almost don't exist. I did mention about that in one of my previous posts. I don't feel anymore like an outcast of society or the only person who pays with cash in AH. But the most important issues are still waiting: learning the language and job.

Exactly... a job. I search for new advertisements on Internet everyday and keep sending my resume. The language is most of the time the biggest barrier (or an excuse). That's ok... I know that soon I'm gonna find something. My intuition is telling me that (I hope she's not lying, sneaky bitch). The interesting thing is that from all the applications I have sent, even if it was just a lame meaningless position, I always got an answer. Negative answer, but still an answer. Someone did pay at least a bit of attention to check my letter and send me back his/her decision. Maybe it's just my sad experience, but in Poland the majority of potential employers if they didn't want to invite me for an interview, they didn't even inform me about their decision. So I was always waiting and waiting. 

Yesterday the hope knocked to my door. I got a phone call from one of the hotels, but unfortunately my speaker did not speak English and I was not speaking Dutch. So what did I do? Run for help to Zeena! Thank God she was home, so she could translate for me. Now I just have to wait for their decision if they are gonna give me a chance despite of some communication problems. Cross you fingers! I need an income, so I won't have to keep hiding from Mauice all the sweeties I bought when he was away ;)

środa, 2 listopada 2011

Single track wheelers. Second try

After few tries and tests, I guess we can say that I mastered the art of cycling on Dutch roads. I'd say more, I mastered the art of cycling with an extra ballast in the form of Maurice on the back of the bike. In this place I have to mention, that my ballast was wriggling all the time, looking around and commenting the surrounding.

First try was very poor and looked more like a fight with death, but we survived. One evening during the weekend, after a lovely dinner in our favorite place, being in great moods we decided to do an experiment: can Justine transfer Maurice back home on their bicycle? Staying in a vertical position needed around ten tries and about 500 meters of the starting lane, but it did work out! Very staggered I pedaled back home. With a great focus and panic everytime something was passing us by ("I'm gonna loose the balance and we're gonna crash straight at that car and we're gonna die!!") we made it! More trainings that weekend gave us quite a good result. Keeping the balance in reasonable norm, ignoring Maurice's movement on a back saddle under control, lack of troubles with start. That's more complicated than driving a car for a beginner. 

The goal is reached! Not counting few small incidents like almost running by some woman with a child when I was trying to park my bike in the city center and we've lost the balance. We burst out laughing and the woman measured us with a cold look, probably thinking that we were already stoned though it was just a midday. Well, we weren't (I don't smoke anything at all). And nobody was hurt (I did stop in time) so the story ends up well :)

Jednośladowce. Podejście drugie

Po kilku próbach i testach, można delikatnie stwierdzić, że opanowałam sztukę jazdy na rowerze po holenderskich drogach. Powiem więcej, opanowałam jazdę z obciążeniem w postaci Maurycego (który non stop się kręci, rozgląda i komentuje całe otoczenie) na bagażniku!

Pierwsze próby wyglądały mizernie i zakrawały na walkę o życie, ale przetrwałam. Pewnego weekendowego wieczoru, po uroczej kolacji w naszej ulubionej knajpce, rozbawieni podjęliśmy eksperyment: czy Justyna potrafi przewieźć Maurycego do domu. Utrzymanie się w pionie wymagało chyba z dziesięciu podejść i 500 metrów "pasa startowego", ale udało się! Bardzo chwiejnie popedałowałam do domu. W wielkim skupieniu i panice za każdym razem, gdy coś na mijało ("zaraz stracę równowagę, wjedziemy prosto w ten samochód i zginiemy!!") dotarliśmy. Treningi przez ów weekend zaowocowały całkiem dobrymi wynikami. Utrzymanie równowagi w umiarkowanej normie, rozkojarzenie przez Maurycego pod względną kontrolą, brak problemów ze startem. To bardziej skomplikowane niż jazda samochodem dla początkującego.

Sztuka osiągnięta. Nie licząc drobnych incydentów, jak fakt, że przez trudności z ową równowagą, chcąc zaparkować w centrum, mało nie wjechałam w panią z dzieckiem, która zmierzyła nas zimnym wzrokiem. Biorąc pod uwagę, że momentalnie wybuchnęliśmy śmiechem, pomyślała zapewne, że już jesteśmy spaleni, choć był dopiero południe (spokojnie mamo! Przecież wiesz, że ja wogóle nie palę! Nigdy! :)). Nikt nie odniósł obrażeń (wyhamowałam na czas), więc bajka kończy się szczęśliwie.

czwartek, 27 października 2011

Jednośladowce

Czym Holandia długa i szeroka (czyli na niezbyt wielkiej powierzchni) wszyscy jeżdżą na rowerach. Wszyscy maja rower... mam i ja! :)

Właściwie to przygarnęłam Maurycowy, kultowy model Omafiets (czyt. rower babciny). Zwykły, duży, czarny, z siodełkiem, bez hamulców ręcznych, amortyzacji, ani przerzutek. O ile mnie pamięć nie myli, moja własna babcia na podobnym przemierza Hajnówkę (co miesiąc temu uwiecznili reporterzy klik ;)). Po paru tygodniach, postanowiłam przezwyciężyć lęk i przemieszczać się niczym Holenderka. 

Bynajmniej nie było to moje pierwsze zetknięcie się z rowerem. W Polsce nieraz jeździłam po okolicy moim góralem. Nie znam zresztą nikogo, kto nie umiałby jeździć na rowerze. Ale tutaj sprawa zaczyna wyglądać inaczej... ok, są wydzielone pasy dosłownie w każdym zakątku miasta. Mogę spokojnie pedałować po swoim własnym kawałku drogi bez obawy, że zaraz jakiś samochód we mnie wjedzie. Bardziej obawiam się... innych rowerzystów. Jest ich cała masa. O każdej porze dnia i nocy. Ruch rowerowy może nie jest tak wielki jak w Wietnamie, ale znacznie większy niż w polskich warunkach, do których przywykłam. I na tego typu jednośladzie, bez ręcznych hamulców czuję się przerażona, zagubiona i zbyt... luźno. Niczym w samochodzie bez zapiętych pasów. 

Jednak jak powszechnie wiadomo, lęki są z zasady irracjonalne. Prędzej czy później musiałabym się przekonać, a ponieważ obiecałam ostatnio teściowej, że wpadnę pomóc jej pakować rzeczy przed remontem, ta chwila nastała dziś. Poranną porą, spokojnymi uliczkami z dala od skrzyżowań i ruchu drogowego, popędziłam (może to za mocne słowo... tempo miałam dość żółwie) moim omafiets. Wszystko fajnie, tylko po odblokowaniu koła nie mogłam wyciągnąć z zamka kluczyka. Więc po kilku próbach i szarpaninie, poddałam się i pojechałam z kluczykiem wetkniętym w rower, czując się jak debil. 

Poskarżyłam się oczywiście później lubemu na ów nieposłuszny pojazd. Maurycy zaczął się śmiać powtarzając jaka to jestem niemądra. Tak ma być! Kluczyk ma zostać w rowerze. Amen. 
Ale skąd ja miałam to wiedzieć?...

Single track wheelers

As big as Holland is (which means not a very great space) everyone is cycling. Everyone has a bicycle... so do I! :)

Actually I just took Maurice's popular model Omafiet (meaning: grandma's bike).Simple, big, black, with saddle, but without hand breaks, amortization nor gears. If I remember well my own grandma is crossing Hajnówka (a city in North-East Poland) on the same type. After few weeks I decided to fight my fear and start transporting myself around the city like a real Dutch. 

Clearly I wasn't my first experience with a bicycle. Back in Poland I used to cycle with my mountain bike a lot in summer. I think I don't even know a single person, who wouldn't know how to ride a bicycle. But here is a bit different... ok, there are special lanes for bikes almost all over the city. I can safely pedal on my own piece of road not worrying that some car is gonna hit me out of nowhere. I'm rather afraid of... other cyclists. There's so many of them! At any time of a day or night. Sure that cycling traffic is not as big as in Vietnam, but it's deffinitaly way bigger than any polish conditions I was used to. And riding this kind of bike, without any hand breaks I ust feel so tiny, scared, lost and too... loose. Just like in a front seat of the car without fastened seat belts. 

However as everyone know, fears are generally irrational. Sooner or later i would have to try and because I promised my "mother-in-law", that I'm gonna come and help her packing things before renovating their house, this had to happen today. In the morning, through the quite streets away from the traffic and crossroads I cycled with my omafiets. To be honest I was moving slow like a turtle. Everything great! Except one tiny problem... after unlocking my bike I couldn't take out the key from the lock. After few tries struggling with the key I gave up and left it inside the lock. I felt like an idiot riding with this stupid key stucked in my bike. 

Of course I called later Maurice to tell him about the insubordinate bicycle. He started laughing and repeating how silly I was. It is supposed to stay like this. The key has to stay in a bike when you're cycling. Amen.
Again... how was I supposed to know?!

piątek, 21 października 2011

W kolejce

Wszelkie działania w trakcie realizacji. Problem tylko w tym, że ze wszystkim muszę czekać.

Jeszcze w zeszłym tygodniu, udaliśmy się z Maurycym do stosownego oddziału urzędu miasta, żeby zameldować mnie jako mieszkankę Nijmegen. Wszystko poszło bardzo szybko i sprawnie. Urzędnik był przesympatyczny i zainteresowany nami oraz naszą historią. Piętnaście minut później i 10 Euro mniej, dostałam swój własny BSN numer (coś w rodzaju naszego PESELu i NIPu, bez którego nie byłabym w stanie nigdzie nic załatwić, ani podjąć jakąkolwiek legalną pracę). Od tej chwili oficjalnie mieszkamy z Maurycym razem. Po pół roku zaczną nas traktować jako związek co upoważni nas m. in. do wspólnego ubezpieczenia i innych rozliczeń. Et voila! Według tego co powiedział nam uprzejmy pan urzędnik, proces ten (nadanie BSN) trwa zwykle nawet do 2 tygodni. Dlaczego więc my dostaliśmy numer w 5 minut? Podejrzewam, że za sprawą paszportu Maurycego... Przychodząc do urzędu z Holendrem, który za mnie poświadcza i przygarnia do siebie, może wydaję się wiarygodniejsza i nie chcą tracić czasu na weryfikację mojej osoby?... Szczerze powiedziawszy nie wiem. Ale po co wnikać. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.
Świeżo podpisane dokumenty wpisania mnie w poczet mieszkańców Nijmegen

W weekend załatwiliśmy abonament telefoniczny dla mnie i umówiłam wizytę w banku. Najwyraźniej w Holandii musisz się wszędzie najpierw umówić na wizytę. Nawet jeśli chcesz otworzyć konto w banku, co zajmuje może 15 minut... W każdym razie mi nie zajęło to dużo więcej. I znowu bardzo miły, uśmiechnięty pan mnie obsługiwał. Jedyne co mnie zdziwiło, mówiąc o bankowości internetowej, dał mi... kalkulator. A właściwie coś co wygląda jak kalkulator, tylko umieszcza się w tym kartę bankomatową! Trochę mnie zbił z tropu cały ten wynalazek, ale jak się potem w domu dowiedziałam, w Holandii to norma. Tym czymś zastąpili karty kodów i sms'y. O Wielki Cywilizowany Świecie, czym jeszcze mnie zaskoczysz? ;-)

Początek piękny. Ale nic nie jest idealne. Schody zaczęły się, kiedy wybrałam się do tak zwanego Bureau Inburgering, czyli biura ds. Integracji. Przez integrację, mamy tu na myśli głównie naukę języka miejscowego. Przemiła i uśmiechnięta (znowu!) pani w okienku dała mi formularz do wypełnienia i poinformowałam, że niestety nie mogą mi nic zaoferować, póki nie dostarczę im kopii paszportu z pieczątką z IND (Immigratie- en Naturalisatiedienst). Moja dzielna sekretarka, Maurycja szybko zadzwoniła do owego biura ds. imigracji i (uwaga, niespodzianka) umówił nas na wizytę za 2 tygodnie. Z racji, że jesteśmy w Holandii, schody są tu zazwyczaj bardzo strome, a co za tym idzie:

  • żeby dostać pieczątkę w IND, trzeba posiadać BSN, paszport oraz  ubezpieczenie
  • wniosek o ubezpieczenie złożyliśmy następnego dnia, problem z tym, że proces ubezpieczenia trochę długo trwa i nie wiemy, czy dostanę ubezpieczenie na czas, czy będziemy musieli spotkanie przełożyć
  • żeby zapłacić za ubezpieczenie muszę mieć pokrycie na koncie, ale nie mogę nic wpłacić w banku, póki kurier nie dostarczy mi karty, co powinno nastąpić w ciągu najbliższych dni (na szczęście)
  • podstawowe ubezpieczenie zdrowotne kosztuje 100 Euro miesięcznie. Trochę dużo jak na początek, więc wystąpiłam o zorgtoeslag, zasiłek od państwa dla świadczeń opieki zdrowotnej
  • nie mogę wysłać wniosku, bez DigiD, czyli podpisu elektronicznego
  • wysłałam wniosek o ów podpis... czeka się na niego około tygodnia

    Typowy efekt łańcuchowy. Załatwienie jednej sprawy wymaga dokończenia innej, która znowu zależy od jeszcze innej. W skrócie, nie pozostaje mi teraz nic, tylko czekać.
    Żeby było zabawniej... odwiedziłam kilka agencji pracy w tym tygodniu. Wszędzie powiedzieli mi, że bez znajomości holenderskiego nie są w stanie mi nic zaoferować. Więc ugrzęzłam. Póki co muszę się podszkolić w tym szalonym języku we własnym zakresie, do czasu załatwienia stempelka oraz szukać pracy na inne, alternatywne sposoby (czytaj: wysyłanie listu motywacyjnego na ślepo, gdzie popadnie).
    Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...