czwartek, 28 czerwca 2012

Bread for a good cause?...


I'm starting a weekend of a very intensive studies. The weather is (finally!) nice, so I can also enjoy the warmth at the balcony. I just decided to take a short break for coffee and went to the closest bakery for some cake :) Ahh, the Dutch bakaries... I love them!

No doubt, these were the first and favorite places for me to practise my ability of speaking this weird language. Why? Because the women working there are always nice, friendly and smiling. And also patient enough to listen to my struggles and watching how I'm improving. I'm getting enthusistic just thinking about visiting a bakary. What a wonderful place!

Not only they offer a wide range of all kind of bread, sweet buns mostly made of French pastry, tasty snacks, but also cakes, pies, cookies, donuts, tarts and gateaus. And all of it looks so... mouthwatering. Ok, ok... in Poland we also do have bakaries, where you can buy some sweet pastries and cakes, but here it's a real mix of a classic traditional bread bakary and an amazing patisserie. One more great thing: if you didn't have time in a morning to make yourself a sandwich or you just feel like having a healthy snack, most of the bakaries I know offer... delicious, freshly made broodjes. Something to drink? Why not! They also have it. 

Source: https://www.facebook.com/BakkerBartNijmegen
I especially like two bakaries: the one above Bakker Bart, which is actually a chain of bakaries and against of what you can see on a picture, it's always freaking busy. But they have great broodjes :) The other one is just two streets away from our hen house and seems to be more traditional. Neverthless the range is still very wide. Bakkerij be Bie has one more thing I love about them. Since 1. April they are selling Sint Stevens brood, which is a delicious round bread with many different seeds and grain. The name is related to the St. Stevens church, bacause a part of the income goes for support a renovation of the church. I find this church as one of the city's symbols as it dominates the city's center. Surprisingly the City Hall did not allocate anything of the budget for renovation. This is how Nijmegen is taking care of their tourism? Shame!

Chleb na zbożny cel?...

Przede mną weekend intensywnej nauki. Korzystając z (w końcu) ładnej pogody i ciepełka wygrzewam swoje kończyny na balkonie. Właśnie zarządziłam przerwę na kawę i wyskoczyłam do piekarni za rogiem po jakieś ciacho :) Ach te holenderskie piekarnie... Uwielbiam je!

Bez wątpienia były to pierwsze i moje ulubione miejsca do testowania moich zdolności do porozumiewania się w tym dziwnym języku. Czemu? Bo panie pracujące tam są zawsze miłe, uśmiechnięte i wyjątkowo przyjazne. Z cierpliwością znosiły moje jąkania i obserwowały moje postępy w nauce. Od samej myśli o wybraniu się do piekarni dostaję wypieków na twarzy. Cóż to za cudowne miejsca są!

Nie tylko oferują szeroki wybór pieczywa wszelkiej paści, "drożdżówek" najczęściej z ciasta francuskiego na słodko i przekąsek na słono, ale też ciasta, ciastka, ciasteczka, donaty, tarty i torty, gdzie ślina cieknie od samego patrzenia. Ok, ok... w Polsce też w piekarni często można coś słodkiego kupić, ale tutaj to istny mix klasycznej piekarni i cukierni w porządnym wydaniu. A jeśli nie miałeś/aś rano czasu na zrobienie kanapek, albo masz ochotę na zdrową przekąskę, to większość piekarni jakie znam oferują też...przepyszne kanapki robione świeżutko na twoich oczach. Coś do picia? Czemu nie! Przynajmniej w tych większych. 

Źródło: https://www.facebook.com/BakkerBartNijmegen
W szczególności upodobałam sobie dwie: powyższą Bakker Bart, która tak właściwie jest siecią piekarni i wbrew temu co na zdjęciu, zawsze panuje tam ruch jak w ulu. Ale bułeczki mają wyborne :) Ta druga znajduje się zaledwie dwie ulice od naszego kurnika i wydaje się bardziej tradycyjna, ale wybór pyszności jest równie szeroki. Bakkerij de Bie ma jeszcze jeden element, który szczególnie mnie ujął. Od 1 kwietnia wprowadzili do swojej oferty Sint Stevens brood, czyli pyszny chlebek nafaszerowany różnymi ziarnami i nasionami, a część dochodu z jego sprzedaży idzie na wspieranie konseracji kościoła St. Stevens. Kościół ten jest jak dla mnie wizytówką miasta i góruje nad całym centrum, natomiast jakimś cudem urząd miasta nie uwzględnił go w ogóle swoim budżecie. Tak Nijmegen dba o turystykę? Wstyd!

niedziela, 24 czerwca 2012

Tajniki holenderskiej mowy: Najbardziej uniwersalne słowo

Pierwszy etap mojego kursu języka holenderskiego dobiega już końca. Za tydzień czeka mnie egzamin. Póki co jakoś się nadzwyczajnie tym nie stresuję, ale poczekamy zobaczymy. Póki co wzmożona nauka mnie czeka i tak uznałam, że podzielę się z Wami moją świeżo nabywaną wiedzą. 

Mała zagadka: Jakie jest najczęściej i najpowszechniej używane słowo w języku holenderskim? 

Otóż moi drodzy, może Was zaskoczę... jest to lekker. W każdy słowniku jeśli sprawdzicie znaczenie, przeczytacie "smaczny". Ale lekker to coś więcej niż tylko wyraz zadowolenia naszych kubków smakowych. Zresztą byłoby to dość zaskakujące, gdyż typowa kuchnia holenderska, no cóż... na kolana nie powala. W Holandii niemal wszystko może być lekker:
  • jedzenie może być lekker
  • pogoda (choć za często się to nie zdarza) może być lekker
  • imprezowanie jest niemal zawsze lekker
  • spodnie czy sukienka mogą leżeć na nas lekker
  • jazda na rowerze (przy sprzyjających warunkach), uprawienia dowolnego sportu może być jak najbardziej lekker
  • mało tego... sprzątanie, pracowanie, remontowanie i inne tego typu prace domowe potrafią być lekker (choć to chyba bardziej z przymrużeniem oka)
  • tyłek też oczywiście może być baaardzo lekker
  • lekker możemy sobie radzić z czymś
Na dobrą sprawę prawie każda czynność może być "apetyczna". Tak samo wszystko co nas cieszy. Co prawda po polsku też mawia się np. "pyszna zabawa", ale stwierdzenie takie spotyka się raczej sporadycznie. W Holandii jest to jedna z najbardziej oczywistych reakcji. 

Podsumowując, jeśli chcesz wyrazić pozytywną opinię na jakikolwiek temat, lekker na pewno się nada. A jeśli nie lekker  to przynajmniej leuk ("fajny"). 

Secrets of the Dutch speech: The most universal word


First step of my Dutch language course is almost finished. In a week I'm having an exam, though I'm not really stressed yet (Maurice is! ;)). Now it's time for some extra studying, so I thought I'll share my new knowledge with you guys.

A little riddle: What is the most common and most often used word in Dutch language?

Well my dear, you might be a slightly surprised... it's lekker. In any dictionary if you check, you'll find meaning of the word as "tasty". But lekker is something more than that. And it would be a bit weird to use it so often since the Dutch cuisine is... well, not that spectacular. Anyway, in Holland anything can be lekker.

  • food of course is lekker
  • weather (though it doesn't happen often) can be lekker
  • partying almost always is lekker
  • our jeans or dress can lay on as lekker
  • cycling, swimming or doing any other sport is most likely lekker
  • even more... cleaning, working, renovating house or some houseworks can be lekker as well (though this is rather sarcasm)
  • a buttocks may be the most lekker 
  • we can also go with something lekker
In general almost any activity can be "tasty". Same anything that we enjoy. In polish we also tend to say "delicious fun" sometimes, though it's a rather unique way to say it. In Holland it's the most obvious reaction. 

Now summarizing, if you want to give some possitive feedback in Dutch, feel free to use lekker. And if that doesn't work, than leuk ("cool") would do. 

czwartek, 21 czerwca 2012

Belgijska ucieczka

Ostatni weekend spędziliśmy na rodzinnym spędzie w jakiejś wiosce na południu kraju. Rodzina od strony teścia co roku wynajmuje starą farmę przekształconą na dom wczasowy dla dużych grup i urzęduje tam przez cały weekend. Oznacza to zazwyczaj duuużo wyśmienitego jedzenia, mnóstwo śmiechu, rozmów tych bardziej i mniej poważnych, a w ciągu dnia wszelkiego rodzaju aktywności typu spacerowanie, jazda na rowerze, dokarmianie okolicznych krów, kóz, owiec, czytanie książek w sielankowej ciszy holenderskiej wsi oraz gra w karty. 

A co my zrobiliśmy? Wyrwaliśmy się na parę godzin do Antwerpii. Granica z Belgią była tuż tuż, a to piękne miasto zaledwie godzinę drogi od naszego domku. Zapakowaliśmy się z paroma kuzynkami Maurycego do dwóch samochodów i w drogę. Zaznaczę, że była to moja pierwsza wizyta w Belgii. I jak wrażenia? Super.











Nad miastem góruje Katedra Najświętszej Marii Panny, której jedna z wież mierzy 123 m wysokości i jest najwyższą budowlą Antwerpii. Jej ogrom imponuje i nie sposób uchwycić całości na fotografii stojąc na placu przed budynkiem. jednak nie tylko katedra przyciąga spojrzenia. Rynek oraz otaczające go stare kamieniczki także stanowią urokliwą scenerię. 

Mieliśmy akurat szczęście obserwować weselny korowód zmierzający do mniejszego kościoła przy skwerku, na którym leniwie okupowaliśmy kawiarniany stolik. Wesele owe pięknie współgrało z otoczeniem, gdyż panna młoda oraz goście podjechali zabytkowymi samochodami bardzo w stylu retro. Wszyscy przechodnie zaczęli się momentalnie zbierać w około i zaciekawieni obserwowali całe wydarzenie. Niestety tłum gapiów zasłonił mi kompletnie pannę młodą wysiadającą z samochodu, więc nie udało mi się uchwycić tego momentu. 



Po całym tym widowisku ruszyliśmy na poszukiwania czekolady i gofrów. Poszukiwaniami ciężko to nazwać, gdyż sklepiki czekoladowe stają niemal na każdym korku, do wyboru do koloru. Zapach gofrów też unosi się w powietrzu niemal wszędzie, ale jakimś dziwnym, nie wyjaśnionym sposobem nie udało mi się zatopić moich ząbków w aromatycznym gofrze. 

Belgian getaway


Last weekend we've spent in same village in the south of the country. Maurice family form his father side is organizing this kind of weekends once a year. The book an old farm reconstructed into a holiday house for big groups and they spend there the whole weekend. Basicly it means loads of delicious food, lot of laugh, discussions (more or less serious) and during a day any kind of activities like strolls, cycling, feeding cows, goats and sheeps grazing in the meadows around, reading in this sweet quiet of the dutch countryside or playing cards.

And what did we do? We went for few hours to Antwerpen. The Belgian border was so close, that it took us only one hour to drive to this lovely city. Two of us, few cousins of Maurice, two cars and we're gone! I have to stress it was my first time in Belgium. And how did I like it? A lot! 











The Cathedral of Our Lady dominates the city. One of its towers is 123 meters high and is still the highest building in the whole Antwerpen. It's seriously impressive and it's hard to take a picture of the cathedral if you're standing on a square in front of it. But it's not the only atraction. The main square and old houses around are also very charming.

We were lucky enough to see a wedding procession in front of a church by a small square where we were sitting at the terrace. This wedding was perfectly in line with the surrounding scenery since the bride and the guests arrived in antique cars. Very retro. All people passing by were stopping and watching the whole event. Unfortunatelly I couldn't take a nice picture of the bride getting out of her car... the crowed was too big by that time already. 



After all that show we went for search of chocolate and waffels. It's hard to call it the search, since these little chocolate shops were standing one next to another all over the old town. The smell of fresh waffels was spreading in the air all the time. Somehow (still don't understand HOW) I didn't manage to get one. Next time!

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Ciasteczkowy potwór

Zeszły tydzień w całkiem sporej mierze zleciał mi na planowaniu, pieczeniu i dekorowaniu. Parę miesięcy temu zgodziłam się przygotować weselne wypieki dla pewnej holenderskiej pary, jednak wtedy nie sądziłam, że w czerwcu będę już dość zabiegana, a sam projekt pochłonie aż tyle czasu. 

Także drogie Panie i Panowie, oto sprawcy mojej zeszłotygodniowej nieobecności (przynajmniej częściowi sprawcy):





Jakoś zdjęć pozostawia nieco do życzenia, bo niestety mój aparat nędznie sobie radzi z detalami w ciemnych pomieszczeniach. Z lampą błyskową kolory wychodzą dziwaczne, a znowu bez flash'a rozmazują się. Wypieki też nie są może tak idealne jakbym sobie życzyła, ale ostateczny efekt jest dość satysfakcjonujący. Prawie 50 babeczek i mini torcik weselny z filmowym motywem, który miał przyświecać całej imprezie. Wszystko tak jak zażyczyli sobie Młodzi. 

Jak to się właściwie stało, że taki domowy amator przygotował ciastka na wesele? Ano przez Maurycego ;) Nieraz jak coś upiekłam, żeby nie mieć wyrzutów sumienia, że połowę sama zjadłam, to rozdawałam babeczki na prawo i lewo oraz wciskałam Maurycemu, żeby do pracy parę zabrał. Jego koledzy i koleżanki bardzo się z tego faktu cieszyli oczywiści i z czasem zaczęli go dopytywać: "Kiedy twoja dziewczyna znowu coś upiecze?" Tak się też złożyło, że jeden z jego kolegów z pracy planował właśnie swój ślub i wraz z narzeczoną chcieli mieć dość drobny słodki poczęstunek w postaci cupcakes, w których to zaczęłam się "specjalizować". Hans zachwycony moimi wypiekami, opowiedział o nich Anneleen i za pośrednictwem Maurycego zapytali, czy nie przyjęłabym od nich takiego zlecenia. Czasu wtedy miałam aż nad to, a że piec lubię, to się zgodziłam i ustaliliśmy razem szczegóły (kolorystyka, smaki, dekoracje i podanie). 

W taki oto sposób mogłam w piątek dumnie odpowiedzieć twierdząco no pytanie w telefonie: "Are you the baker?" Taaaaa... 

Cookie (or rather cupcake) monster


Last week was quite busy mostly with planning, baking and decorating. Few months ago I agreed to prepare pastries for a wedding of a Dutch couple.Back than I had no idea I'll be already busy in June and that this project is gonna cost me so much time and energy.

So, Ladies and Gentelmen, here're the reason of my last week absence (at least partial reason):





Quality of pictures is not ideal, but it's fault of my camera. It's not doing well with pics in a dark rooms. With the flash colors are weird and without flash it's blured... I tried as much as I could. Cupcakes are maybe also not as perfect as I'd wish, but I'm still very pleased with the result. Almost 50 cupcakes and mini wedding cake with a movie theme, just a the newlyweds wished.

How did it actually happen, that such a homemade amateur like me prapared wedding pastries? Well, it's because of Maurice ;) I like baking in general and usually I made too many cupcakes. I didn't want to feel guilty after eating half of them, so I was trying to give them to everyone around. Also made Maurice to take few to work. His collegues were quite pleased with this treats and after some time they started asking him: "When is your girlfriend gonna bake some cupcakes again?" At the same time one of his collegues was planning to get married and they wanted with his fiance to have some little sweet treats for their wedding. Cupcakes were perfect for that. Since Hans was quite enthusiastic about my pastries, they asked via Maurice if I could bake some for their wedding. Back than I had even too much time and it's a pleasure for me to make these little "pieces of art" so I agreed. We discussed the details, like taste, colors, decorations and I got this order.

This way on Friday I could proudly confirm the question picking up the phone: "Are you the baker?" Yuuuuup...

środa, 13 czerwca 2012

Komu kibicuję?...

Na wstępie bardzo mocno przepraszam za tak długą nieobecność znowu. Wbrew pewnym insynuacjom, wcale nie zapatrzyłam się w mój nowy płaszczyk tak głęboko, żeby zapomnieć drogi do własnego bloga (aczkolwiek płaszczyk przyszedł indeed i jest cudny. Foto wkrótce). Najzwyczajniej w świecie zostałam wzięta za zakładnika i siłą przetrzymywana przed telewizorem, coby poddawać mnie torturom powszechnie znanym jako Euro 2012. Otóż to, nie jestem kibicem. Powiem więcej, piłki nożnej nie lubię. 

Korzystając z przerwy w grze, czmychnęłam cichaczem po pierwszej połowie meczu Holandia - Niemcy i ukrywam się w sypialni. Oho... jakiem gromkie rozentuzjazmowane okrzyki dochodzą mnie ze wszystkich możliwych stron. Wnioskuję, że Holandia zdobyła w końcu jakiegoś gola. I dobrze... inaczej nie wiem czy zdołałabym przeżyć ten dramat i rozpacz, gdyby (nie daj Boże) odpadli. 

Nie próbuję tu nikogo teraz obrazić. Jeśli jesteście fanami footballu i kochacie ten sport to sobie kochajcie, Bóg z wami. Nie urządzajcie tylko krucjaty na niewiernych i dajcie im egzystować w spokoju. Muszę przyznać, że jeden naprawdę pozytywny plus Euro, to niemal co chwilę przewijające się widoczki z Krakowa w holenderskiej TV. Prognozuję wyraźny przyrost w turystyce przyjazdowej Holendrów do Polandii, gdyż ochów i achów pod adresem szczególnie Gdańska i Krakowa nasłuchałam się ostatnio co nie miara. 

A jak w Holandii świętuje się Euro? Na pomarańczowo oczywiście! Już od blisko dwóch tygodni widuję coraz więcej domów poprzystrajanych wszelakimi flagami, chorągiewkami, wstążkami, symbolami i czym tylko się da. Ważne, żeby było pomarańczowo. Przyznam, że sama dałam się lekko ponieść szaleństwom i kupiłam sobie pomarańczową koszulkę, w której to oglądałam sobotni mecz. Czego to się nie robi, żeby uszczęśliwić faceta ;) A tak poważnie, to taka koszulka jest dobrą inwestycją, bo stanowi nieodłączny element garderoby w czasie dowolnych świąt narodowych, festiwali itp. 



Przepraszam za jakość, ale robione w czasie jazdy i to komórką...
Gdyby komuś jeszcze nasuwało się na myśl to niedorzeczne pytanie: komu kibicuję? Odpowiedź jest chyba oczywista: SOBIE! ;P

Who am I supporting?...


At first I'd like to appologize for not writting for so long again. I was taken as a hostage and forced to sit on a sofa in front of TV, so they could torture me with the new well known method called Euro 2012. Yes, I'm not a football fan. I'd say even more, I don't like football.

I just used a break in a game and ran to hide in a bedroom after first part of the match Netherlands - Germany. Ohh... I can hear some enthusiastic roar coming from all around. I guess that Holland just scored a goal. Finally! Good... otherwise I don't know if I could survire the coming weeks with this drama and sorrow if (God forbid!) Oranje would fall out. 

Now, I'm not trying to offend anyone. If you're a football fan and you love this sport, than keep loving it, live long and prosper. Just don't start to convert us, unbelievers and let us exist in peace. I have to admit, that there's one really cool thing about the Euro. I can see my beloved Krakow almost all the time in a Dutch TV now. I expect an increase in polish incoming tourism of Dutch people, since they are very excited about the beauty of Gdańsk and Kraków especially.

And how do they celebrate the championship in Holland? In orange of course! Since over two weeks I can see houses decorated with flags, banners, strings, symbols and whatever else possible. It can be perfectly chaotic. The only rule with this decorations is: it has to be orange. I gotta say, even I got a bit crazy with this madness and bought myself an orange t-shirt for the Saturday's game. Could you believe how much can woman do to make her man happy? ;) But seriously, this t-shirt is a great investment. It's an mandatory part of waredrobe during most of Dutch national holidays, festivals etc.



Sorry for bad quality, but I took it from the car and with my phone...
If anyone would still have this ridiculous question in his/her mind: who am I supporting? Well, the answer is only one: MYSELF! ;P

środa, 6 czerwca 2012

Wypowiadam wojnę

Nie no, drodzy Państwo, tak się nie da! Żeby z takim deszczem na bezbronnego człowieka? I to z samego rana?! Przemokłam dziś dwa razy do suchej nitka, a kiedy nabyłam nowy parasol (taki co by mi się do torebki schował, a nie przepastną bestię, którą wybrał swego czasu Maurycy)... przestało padać. I bądź to mądry. 

Można by powiedzieć, że sama się prosiłam w taki deszcz gramolić się na rower, ale wyboru za bardzo nie miałam. Opuszczanie lekcji przez brzydką pogodę, to trochę nędzna wymówka, szczególnie w kraju, gdzie leje przez pół wakacji. O innych porach roku nawet nie wspominając. Cóż, próbowałam się zabezpieczyć jak się dało, ale na nic się to nie zdało. Kurtka jako że dość krótka, to mi pół sweterka-tuniki zmoczyło, całe legginsy (nauczona poniedziałkowym deszczem odpuściłam sobie spodnie, bo za długo schną) i jedynie włosy się suche uchowały, bo je przezornie pod beret upchałam. Nawet zamszowe botki nie oparły się wodzie, a myślałam, że skoro pedałuje- czytaj: nie stąpam po kałużach, to nie powinny przemoknąć. Ależ się myliłam. Przynajmniej moja grupa miała na lekcji ubaw, kiedy pojawiłam się w klasie spóźniona i ociekająca wodą. 

To nie pierwszy (i na pewno nie ostatni) raz, kiedy musiałam jechać na rowerze w deszczu. Mimo wszystko jakimś cudem udało mi się przez ostatnie siedem miesięcy unikać takiego przemoknięcia. Jak już coś, to dopadała mnie ulewa w drodze do domu, gdzie mogłam się wysuszyć i przebrać. A dziś jak na złość, nie miałam w ciągu dni czasu, żeby o dom zahaczyć, a torbę miałam już wystarczająco ciężko od taszczenia podręczników do holenderskiego. Na suche ubrania nie było miejsca. Dzisiejszy dzień osiągnął apogeum mej cierpliwości. Dość tego! Wypowiadam wojnę holenderskiej pogodzie! 

Zaraz po powrocie do domu, rzuciłam się na laptopa w poszukiwaniu idealnej kurtki przeciwdeszczowej. Foliowe worki do mnie nie przemawiają, mimo swej praktycznej strony. Może i są przydatne, ale tutaj pada tak często, że nie mam ochoty przez większość roku wyglądać jak worek na śmieci targany wiatrem. Przekopałam moje ulubione sklepy internetowe i allegro (na którym jak zwykle znalazłam tylko rozczarowanie) i nic... Nic do mnie nie przemawia. Nagle olśnienie. Zalando! Nie dość, że szeroko reklamowane w Holandii to jeszcze przesyłka za darmo. I jest! Znalazłam długi do kolan płaszczyk przeciwdeszczowy z dużym kapturem. Teraz tylko czekamy, aż przyjdzie. A potem możesz się deszczu wypchać! :)

I declare war


Come on, it can't be like that! You cannot attack a defenceless person with such a rain!... And already early in a morning?! I got completly soaked today twice and after I bought a new umbrella (a small one, that I can put in my bag, not the huge beast like Maurice once got)... it stped raining. How can you live like that?

Some could say I asked for it, if I went on a bike in such a rain, but I didn't have much choice. Skipping a lesson because of bad weather is a very lame excuse in a country where it rains for half of summer. Not even mentioning the other seasons. I tryied to protect myself in all possible way, but it didn't work. My jacket is just too short and half of my long sweater got wet, my leggins (I already learned a lesson on Monday, that jeans won't work with this weather... they dry too long). Only my hair stayed quite dry, cause I managed to hide them under a bonnet. Even my suede boots did not survive the water resistance test, though I thought that if you're cycling - meaning: your feet don't touch the ground and you won't step in a puddle, they won't soak. I was soooo wrong. At least half of my class had some entertainment when I walked the room already late and dripping water. 

It's not the first (and diffinitelynot the last) time I had to cycle in a rain. However, in some magical way, I managed to avoid this kind of rain within last seven months. If I was already caught by rain, it was on a way home, where I could change my cloths, dry and stay warm. But today unfortunately I didn't have this luxuary to visit my home during a day and my bag was already freakin' have from carring Dutch language books. No place for dry cloths. My patience was put on a test and it has reached an apogee. Enough! I declare war to the Dutch weather!

The moment I came back home, I opened my laptop to find a perfect raincoat. Somehow the plastic baggy "coats" do not convince me. Maybe they are practical and usefull, but here it rains so often. I don't wanna look like a trash bag on a wind for most of the year. I checked my favorite online shops, allegro (something like polish eBay, but I found nothing but disappointment) and nothing... Suddenly I got it. Zalando! Not only I've seen so many commercials lately in Holland, the delivery is even for free! And it comes within few days. And yes, I found it! My perfect long (till my knees) raincoat with huge hood. Now the rain can go to hell! ;)

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Lek uniwersalny

Wyobraźcie sobie taką sytuację: złapaliście paskudne przeziębienie. Z nosa leci niczym Niagara, boli was głowa, gardło, macie gorączkę i czujecie się generalnie osłabieni. Czym się ratujecie? Po co sięgacie? Jako że na polskim rynku mamy zatrzęsienie wszelkich "medykamentów" bez recepty, to zakładam, że statystyczny Polak weźmie Gripex, Fervex, Aspirin C czy inną farmaceutyczną nowość, żeby ulżyć sobie nieco w cierpieniach. Do tego kubek gorącej herbaty z cytryną, babciny sokiem malinowych czy miodem i zaszyje pod kołdrą, aż mu się polepszy. Co w takiej sytuacji robi statystyczny Holender? Pije sok!

Ręce mi już opadają, kiedy na moje kichanie Maurycy zaleca mi kupowanie owoców i branie witamin... Takie rzeczy to się robi na codzień, dla prewencji, a nie jak już cię rozłoży. Na początku myślałam, że tylko on ma takie dziwne podejście w tej kwestii, ale szybko okazało się, że zdrowie to jeden z ulubionych tematów  do żartów i sarkazmu wśród emigrantów mieszkających w Holandii. Owszem witaminy są potrzebne i wspomagają organizm w walce z paskudztwami, ale naprawdę, żeby tym leczyć grypę? W ostateczności biorą najbardziej uniwersalne lekarstwo w całym kraju: paracetamol. Dziecko ma prawie 40 stopni gorączki? Paracetamol. Nawet nie opłaca się iść do lekarza, bo co przepisze? Paracetamol. Lepiej od razu udać się do apteki i nie tracić czasu. A potem idą tacy ledwo żywi, z cieknącym nosem do szkoły/pracy i zarażają się nawzajem. 

Obrazek z mojej książki do nauki holenderskiego: "Proszę Pana, zadzwoniłem do Pańskiego ubezpieczyciela i mam dobrą wiadomość: mogę Panu przepisać paracetamol."
W pierwszych miesiącach (jesiennych) oczywiście się przeziębiłam i chcąc się szybko poratować pobiegłam do najbliższej drogerii po aspirynę. W Polsce miałabym w odpowiednim dziale Rossmanna do wyboru do koloru środków przeciwgrypowych. A tu... klasyczna Aspirin C, jakiś tańszy odpowiednik i Ossciloccocilu (czy jak to się tam pisze), które jest okrutnie drogie. Zresztą w ojczyźnie też do najtańszych nie należy. Na dodatek przy kasie kasjer zrobił wielkie oczy i zapytał czy wiem co kupuję i czy nie potrzebuję może dodatkowych informacji na temat leku. Nie dziękuję, łykam to od dziecka. 

Nauczona tymi doświadczeniami, przy najbliższej wizycie w Polsce zapakowałam cały zapas przygotowanych wcześniej przez mamę "wspomagaczy" i od razu mi lepiej. Nawet Maurycy się przekonał trochę do moich polskich tabletek, prosząc o nie, kiedy ostatnio go choróbsko brało. Nadal jednak twierdzi, że owoce wystarczą. 

Universal medication


Imagine situation like that: you caught a terrible cold. You've got runny nose, headache, sore throat, fever and basicly you feel very weak. What do you do? What do you take? How do you cure yourself? Since there's so many "madications" that doesn't need a prescription on a polish market, I assume, that a statistical Pole would take some Gripex, Fervex, Aspirin C or other great discovery of the pharmacists. At least to ease his own suffering. Than probably a cup of hot tea with lemon, grandma's raspberry sirup or honey, hide under a blanket and wait till he feels better. What would the Dutch do in this situation? Drink a juice!

I'm seriously speechless, when Maurice seeing me geting cold, advices me to buy some fruits and take vitamines... These things are good on everyday basis, to prevent, but not when you're already sick. At the beginning I was thinking, it was just him with this weird ideas, but then I quickly realised that the health is one of the best topics for jokes and sarcasm among expats living in the Netherlands. Sure, vitamines are important and help our bodies to protect themselves from the nasty bacterias and stuff, but really? Curing a flu with it? In worst case they take the most universal medication in the whole country: paracetamol. Your child has almost 40 degrees fever? Paracetamol. It's not even worth to go to the doctor, becasue what is he gonna prescribe you? Paracetamol. It's already better to go straight to the pharmacy and save your time. And then, they go like that, barely alive, with runny nose to work/school and keep others getting sick.  

A picture from my Dutch language book: "Sir, I called your insurance company and I have good news: I can prescribe you a paracetamol."
Just after I moved here (autumn) I got a cold of course. I wanted to get some pills that would help me quickly fight the cold, so i went to the nearest drugstore to buy aspirine. In Poland I would have a huge choice of remedies, but here... standard Aspirine C, some cheaper equivalent and Osscilloccocilum (or how you write it), which was freaking expensive. Actually in Poland it also costs quite some. That the cashier looked at me surprised and asked if I know what I'm buying and if I need more informations about it. No thank you, I've been taking it since I was a child.

I learned my lesson and the next time I went to Poland, I packed the whole reserve of remedies, my mom have already prepared for me. Now I feel safe. Even Maurice saw it's good, cause last time he started getting sick, he asked me for some of my polish pills. Nevertheless he still claims that fruits are enough.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...