niedziela, 29 maja 2016

4 znaki, że stałaś się holenderską Panią Domu

Rozmawiając z nowo poznanymi osobami, jednym z pierwszych pytań jakie pada w moim kierunku jest "Jak się czujesz mieszkając w Holandii?" i "Czy Holandia bardzo różni się od Polski?". Na pierwsze pytanie zawsze odpowiadam, że czuję się tu zupełnie jak u siebie w domu, a na to drugie... tu zaczyna się cały wywód. Niby nasze kraje są stostunkowo podobne, a jednak tak różne. A jak ja się w tych różnicach odnajduję? W zależności od humoru i sytuacji wybieram sobie zwyczaje i tradycje, które mi bardziej pasują. A moi znajomi śmieją się, że coraz bardziej zaczynam im przypominać Holenderkę. 

Jakie więc zastosowania ma owe sholenderszczenie w domu? Jest niebywale wygodne. Choć oczami wyobraźni już widzę moją mamę i ciocię załamujące ręce nad tym tekstem. Kochane, wcale nie zrobiłam się leniwa... jedynie wybiórczo dbam o dom :) 
  1. Nie myłaś okien co najmniej od pół roku i nie spędza ci to snu z powiek. Powiem więcej... nie myłam okien już ponad rok! I wcale nie odniosłam wrażenia, że sąsiedzi, Mauryc i znajomi mają mnie za złą gospodynię domową. Nikt właściwie nie zwraca na to uwagi. Przyznam, że nie widzę Holendrów często myjących okna. Raz na czas, jeśli pogoda jest akurat ładna. Nigdy w życiu nie przyłapałabym ani jednego na polerowaniu okien przed Wielkanocą lub Bożym Narodzeniem, kiedy na zewnątrz jeszcze mróz. To dla nich nielogiczne. A że brudne? Po paru dniach deszcz znowu je zabrudzi, a ich wielgachny rozmiar i tak wpuszcza wystarczająco dużo światła do wnętrza. 
  2. Nie trzymasz w domu zapasów ciastek i słodyczy "dla gości". Goście zawsze się zapowiadają, więc jest wystarczająco czasu, żeby po coś wyskoczyć. Zresztą nie spodziewają się niczego więcej niż jednego ciasteczka i filiżanki kawy/herbaty. A jeśli już ktoś pojawi się w moich drzwiach tak spontanicznie? A ja nie mam ich czym poczęstować? Trudno. To oni powinni czuć się winni, nie ja, bo jak przecież śmieli zjawić się tak ni stąd ni zowąd. 
  3. Obowiązki domowe dzielisz po równo z partnerem. Z tą równością może się nieco zapędziłam. Na pewno nie jest to pół na pół, ale tylko dlatego, że Maurycowe sprzątanie nie zawsze spełnia moje wymagani i niektóre rzeczy wolę załatwić sama. Mimo to, sprzątamy razem, gotujemy razem, zakupy robimy razem. I nikt nie narzeka. Bo to najnormalniejsza rzecz pod słońcem, że kobieta nie odpowiada za wszystkie prace domowe. 
  4. Umiesz przyrządzić takie dania jak nasi, bami, kurczak saté, białe szparagi, quiche i pasta. Gotowanie w Holandii nigdy nie jest nudne. Dania kuchni włoskiej, tureckiej, różnych kuchni azjatyckich zadomowiły się tak dobrze w tym kraju, że codzienne gotowanie mięsa z ziemniakami to wyjątkowy brak fantazji. A co jeśli nie znasz przepisów na egzotyczne dania? Żaden problem. Wystarczy połączyć pół-gotowe składniki według opakowania.
Holenderska pani domu nie jest idealna. Jej dom nie zawsze lśni nieskazitelną czystością, a ona sama często idzie na skróty (czy to w sprzątaniu, gotowaniu czy podejmowaniu gości). Ale ile czasu dla siebie, najbliższych i przyjacół na tym zyskuje! Ten czas jest znacznie cenniejszy niż idealny dom. Nawet jeśli po kątach leży kurz. 

poniedziałek, 16 maja 2016

Interrailing 2015: Eze

Trzeci dzień naszego pobytu na Lazurowym Wybrzeżu. Leżenie plackiemna plaży do nas nie przemawia, więc zamiast szwędać się po uliczkach Nicei, ruszamy na dworzec kolejowy. Pod drodze kupujemy zapas wody, wcinamy na ulicy pain au chocolat na śniadanie i wskakujemy do pociągu w kierunku Monako.



Interrailing 2015 "Czarująca Francja" - etap lazurowy, część II:

Mniej więcej w połowie drogi opuszczamy odziany w koszulki polo i wielgachne zegarki tłum i wysiadamy na stacji Èze Sur Mer. Już po paru krokach naszym oczom ukzauje się pierwsza tabliczka wskazująca kierunek naszej trasy: "Nietzche Path". Szlak Nietzche'go to kamienna ścieżka prowadząca z nadmorskiej części Èze do średniowiecznej wioski o tej samej nazwie, mieszczącej się na stromym zboczu ponad 400 metrów wyżej. Szlak swoją nazwę zawszęcza słynnemu niemieckiemu filozofofi, który ponoć bardzo upodobał sobie ten skrawek Francuskiej Riwiery i często spacerował tędy podczas swojego pobytu na południu Francji. 




Tabliczka na samym początku szlaku informuje, że pokonanie trasy średnio zabiera godzinę. Zmotywowani ruszamy w drogę myśląc, że z pewnością wspinaczka zajie nam mniej czasu. W końcu jak na razie droga, choć dość stroma sunie gładko. Betonowa wylewka zamieniła się w szerokie kamienne  stopnie. Luzik bluzik. Po drodze spotykamy innych wędrowców, nieco starszą parę oraz troje pełnych energi ludzi w naszym wieku wraz z pełnym entuzjazmu psem. Starsza para została nieco w tyle, a "pogoń"  za trójką i psem nadaje nam tempa. Względnie szybko jednak okazuje się, że nasza kondycja nie jest aż tak dobra i prażące słońce daje się we znaki. Rezygnujemy z wyścigu... zwalniamy tempa robiąc krótkie postoje tu i tak, żeby napić się wody i zrobić parę zdjęć. Widok już stąd jest spektakularny! 




W połowie drogi znów spotykamy energiczną trójkę lokalsów, którzy wyraźnie orzeźwieni wracają na szlak z boczej ścieżki. Dzielą się wskazówką... parę metrów za nimi znajduje się mały wodospad i źródełko. W sam raz, żeby się odrobinę ochłodzić i zmyć lejący się już pot. Oczywiście korzystamy z tej rade i po paru minutach wracamu na szlak jak nowonarodzeni.


Kamienne schody przekształciły się już dawno za nami w żwirowo-kamienną ścieżkę. Przez jakiś czas ciągnęła się dość płasko, ale już zaczęła znów piąć się ku górze i zawijać niczym serpentyna. Zmęczenie upałem zaczyna dawać się coraz bardziej we znaki, ale przecież nie możemy być już daleko. Jeszcze parę metrów. W końcu, spośród drzew wyłania się... parking! Pełen wypoczętych turystów w sandałkach. Znowu nie wpisujemy się w tłum z naszymi Nike, placakami i przepoconymi koszulkami. Ale kto by się tam przejmował. Podczas, gdy oni wygodnie siedzili w klimatyzowanych autokarach wwożących ich pod same wrote starego Èze, my w pocie czoła i palącym słońcu pokonaliśmy legendarny szlak. Niczym bohaterowie przekraczamy średniowieczne mury miasteczka. 








Stare Èze jest niezwykle pełne uroku. Wąskie brukowane uliczki kręcą się pomiędzy kamiennymi budynkami niczym XIV-wieczny labirynt. W drzwiach i bramach widzimy cenniki kolejnych hoteli i restauracji. Jedno jest pewne, Èze nie jest dla wszystkich. W każdym razie nei po zmroku. Cena jednego noclegu tutaj spokojnie pokrywa nasz budżet na parę dni! Zmęczeni i spragnieni siadamy jednak przy jednym ze stolików, żeby zamówić zimne napoje. Wesoła sympatyczna starsza pani obsługująca stoliki gdzieś zniknęła po wskazaniu nam miejsc, ale na jej miejsce pojawił się nabuszony kelner w średnim wieku. Wygląda jakby nigdy nie słyszał o pojęciu "uśmiech". Zamawiamy nasze napoje, a on dalej wymownie czeka. 
- To wszystko. Dziękujemy. 
- A jedzenie?? 
- Nie dziękuję, nie jesteśmy głodni. 
- Ależ to jest restauracja! - wybuchnął nagle, jakbyśmy właśnie obrazili jego "królewski" majestat. 
- Taaak... ale my chcemy tylko coś do picia. Nie bój się.. nie będziemy długo zajmować tego drogocennego stolika - odpowiedział Mauryc. 
Kelner wielce oburzony odszedł się poskarżyć koleżance, która nas usadowiła. Chwilkę później, sympatyczna pani wróciłą z naszymi szklankami i klepnęła Mauryca po ramieniu ścierką śmiejąc się "To nie jest bar!..." Ewidentnie ona miała większy dystans do siebie i pracy, ani nie widziała dużego problemu w naszym zamówieniu. Na szczęście gburowaty kelner był jedynym przykładem osławionej francuskiej arogancji i wyższości, z jakim się spotkaliśmy w czasie wakacji. Już wiemy, skąd się wziął ten dziwny stereotyp. 







Pospacerowaliśmy jeszcze chwilę po miasteczku mijając się z rzeszą turystów. Choć Èze samo w sobie jest piękne, tak widok na morze jest skrzętnie strzeżony. Wstęp do ogrodu, z którego rozciąga się najlepsza panorama jest płatny, a my... no cóż. Odmawiamy płacić za niektóre atrakcje. Pooglądamy sobie jeszcze morze w drodze powrotnej ze ścieżki parę metrów poniżej. 








Cała ta wyprawa i wspinaczka w obie strony nieco nas zmęczyłą, a ceny w Èze Village szybko nas przepędziły. U stóp zbocza w Èze Sur Mer, zatrzymaliśmy się w knajpce ze wspaniałym zielonym ogrodem na przepyszne świeżo wyciskane soki owoceowe oraz znakomity pan bagnat - specjolności regionu, będąca ucieleśnienie słynnej sałatki nicejskiej w formie kanapki. Niebo w gębie, raj na ziemi!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...