piątek, 30 listopada 2012

Mówić czy nie mówić

Muszę sobie pomarudzić, bo sytuacja doprowadzam mnie wręcz momentami do łez. Wszystkie expatki, które przeprowadzając się za granicę nie znały jeszcze języka swojego docelowego kraju, mam do Was pytanie! Jak Wam idzie/szła nauka? Lubicie rozmawiać w tym nowym języku? Bo ja sama już nie wiem...

Generalnie w szkole idzie mi dobrze. Śmiem powiedzieć wręcz bardzo dobrze! Ze wszelkich testów, zadań, wypracowań mam bardzo dobre wyniki. Gramatyka nie sprawia mi problemów. Maurycy śmieje się czasem, że teorię mam lepiej opanowaną niż on sam. Z mówieniem w szkole też nie mam jakichś wybitnych problemów. Rozumiem co mówią nauczyciele, inni uczniowie, potrafię wziąć udział w prowadzonej rozmowie. Mało tego, niektóre koleżanki z ławki czasem się mnie pytają co dane słowo znaczy, albo jak bym dane zdanie napisała. Generalnie mogłabym powiedzieć, że lubię się uczyć holenderskiego, tak jak każdego innego języka, za jaki się w moim życiu brałam.  

Problem z mówieniem pojawia się w codziennym życiu. Nawet nie tyle codziennym, co prywatnym. Bynajmniej nie stronię od mówienia po holendersku gdziekolwiek się nie ruszę: w sklepie, u fryzjera, u lekarza, na ulicy. Da się? Da się! Lubię sobie trochę pogadać po niderlandzku z Mausem i holenderskimi znajomymi. No więc gdzie jest problem? Otóż mam takie dni, że mam ochotę udusić wszystkich, którzy usilnie próbują ze mną w tym języku rozmawiać. Lubię holenderski, ale nienawidzę kiedy inni oczekują go ode mnie! A słysząc wytłumaczenia, że to dla mojego dobra, bo muszę dużo ćwiczyć, to aż mi się scyzoryk w kieszeni otwiera. 

Jak to jest, że w szkole rozumiem co do mnie mówią, a znajomych i rodziny Mausa za cholerę czasem nie mogę załapać. Wystarczy, że ktoś za szybko coś powie, jakiś akcent, zamieszanie albo hałas wkoło, albo kilka głupich słówek, których najzwyczajniej nie znam i odpadam. Bardzo to demotywujące, że taki drobiazg potrafi czasem zniweczyć moje ciężkie wysyłki. Do tego mam cały czas wrażenie, że moja znajomość języka jest nie wystarczająca, żeby wziąć udział w fajnej rozmowie i czuję się albo jak dziecko z przedszkola uczące się alfabetu, albo idiotka, która nie potrafi się wysłowić. Co za tym idzie, czasem wolę w ogóle nic nie mówić! I w takich momentach nie cierpię tego durnego języka!

Ktoś jeszcze też tak ma/miał? Ktokolwiek? Czy to tylko ja jestem jakaś dziwna i uparta? 

wtorek, 27 listopada 2012

Gwiazda srebrnego ekranu

Nie oglądam za często telewizji. Jeśli już to najchętniej jakiś film, fajny serial, albo program kulinarny. Kiedy Mausa nie ma w domu, telewizor zwykle jest wyłączony. Wcześniej nie oglądałam, bo nie rozumiałam języka, teraz nie chce mi się tak szczerze powiedziawszy wysilać mojego leniwego umysłu, żeby zrozumieć. Swoją drogą, czasem to lepiej nawet nie rozumieć!

Rozrywkowa strona holenderskiej telewizji nie powala. Tak właściwie, to raczej załamuje. Jest co prawda parę fajnych programów, które lubię śledzić od czasu do czasu, jak np. TopChef (ehh, te kulinarne wyczyny), 3 op reis (lekki i bardzo na luzie program podróżniczy, gdzie każde z prowadzących jest w innym zakątku świata) i... to by było chyba na tyle. 

Źródło
Nigdy nie miałam cierpliwości do wszelkich programów typu Idol itp. Za dużo w nich komercji, przerw na reklamy i owijania w bawełnę zamiast samego prezentowania owych talentów. Jednym z chyba najpopularniejszych programów telewizyjnych w Holandii jest oczywiście The Voice of Holland, do którego oglądania przymusza mnie regularnie Maurycy. O ile kilka pierwszych blind auditions jestem jeszcze w stanie obejrzeć, tak potem większa zainteresowanie u mnie wzbudza moja komórka. Jedynie zawodzenie Mausa, który usiłuje wtórować kolejnym kandydatom od czasu do czasu, rozprasza mnie i zmusza do spojrzenia na ekran. Ponoć Boer zoek vrouw (Rolnik szuka żony) bije też rekordy popularności. Starałam się obejrzeć raz, ale szybko straciłam zainteresowanie. Za dużo mówią, a ja jeszcze na moim etapie nie nadążam. I jakieś takie depresyjne wrażenie odniosłam oglądając tych wszystkich samotnych i owdowiałych, szukających usilnie miłości. Może kiedyś do tego programu wrócę, kto wie. 

O czym tak naprawdę chciałam dziś napisać, jest zdumiewająca ilość idiotycznych, tandetnych i ból głowy przyprawiających reality series. Prawdziwą gwiazdą zdaje się być tutaj Samantha de Jong, znana bardziej jako Barbie. Zarówno ona, jaki i jej mąż zdobyli popularność dzięki holenderskiemu odpowiednikowi programu Jersey Shore. Wyemitowane zostały już dwa programy typu reality show z nimi w roli głównej, Barbies bruiloft (Wesele Barbie) i Barbies baby. Popularność tych programów mnie niezmiernie zdumiewa, gdyż głupie to to i puste... Filozofia życiowa owej pani to dosłownie "plastic is fantastic", a jak już coś powie, to witki opadają. Taki holenderski odpowiednik naszej rodzimej Frytki. 

Źródło
Barbie to wisienka na torcie wszelkich reality show typu Bachelor oraz tych gdzie młodzież masowo imprezuje, romansuje (baaardzo delikatnie to ujmując) i szaleje po barach południowych, nadmorskich kurortów. Ostatni hit powala już samą nazwą: Zon zuipen ziekenhuis (dosłownie: słońce chlanie szpital). 

Jedna rzecz natomiast bardzo mi się w holenderskiej telewizji podoba. Wszystkie filmy i programy (z wyjątkiem tych dla dzieci) są emitowane w oryginalnej wersji językowej, czyli bez lektora, bez idiotycznego dubbingu, a jedynie z napisami. Ach, niech żyje telewizja!

The TV star

I don't watch often TV. If I already do, than I choose some movie, fun series or a yummie cooking show. When Maus is away, TV stays usually turned off. Before I didn't watch it, cause I simply didn't understand the language and now... well, to be honest I don't usually feel like forcing my lazy brain to focus so much to understand it. Actually sometimes it's even better not to understand it!

The entertainment in the dutch TV is not that impressive. Sometimes I could actually say it's depresing. There are some cool and interesting shows I like to follow, like: TopChef (ohh, those cooking skills), 3 op reis (a very laid-back travel show, where each of the presenters is in a different place somewhere in the world) and... well, I guess that would be it. 

Source
I was never a big fan of talent shows like Idol etc. There's too much of commertion, too many breaks and too much of useless talking, while not enough of presenting those real talents. I guess one of the most popular entertainment shows in the Netherlands is right now The Voice of Holland. I'm being regularly forced by Maurice to watch it. Ok, I don't mind waching few blind auditions, but later I'm getting bored and my phone seems to be waaaay more interesting then the TV screen. I'm only being distructed from time to time by Maurice "singing" along with the candidates. Boy I tell you, it hurts! ;) Apparently Boer zoek vrouw (A farmer is looking for a wife) is also a highly popular show. I tried to watch it once, but I've quickly lost an interest. Too much talking for my level of knowing Dutch, so it was hard to follow. Also I got kind a depresing vibe with all those lonely people, widow, widower, all seeking for love. Maybe I'll try again one day, we'll see.

What I really wanted to talk about today is an astonishing number of idiotic, trashy and causing me a headache reality series. The real star here would be Samantha de Jong, better known as Barbie. She and her husband gained their popularity in a dutch show, similar to the Jersey Shore. Till now there were already two shows aired with them in a main role, Barbies bruiloft (Barbie's Wedding) and Barbies baby. I'm really surprised with the popularity of these shows, since they are stuuupid... as hell. The life philosophy of this shallow woman is literally "plastic is fantastic". You really don't want her to open her month and say anything. It hurts even more than Maurice's "singing".

Source
Barbie is like a cherry on a top of this tacky cake. All these reality series like Bachelor or where the youth is getting shitfaced, partying and flirting (and more) in bars of mediterranean, touristy cities. The last hit killed me with its name: Zon zuipen ziekenhuis (literally: Sun booze hospital). 

There is however one thing I really like about Dutch television. All the movies and shows are in their original languages (except of these for children) and with subtitles. It means no random reader nor idiotic dubbing. 

piątek, 23 listopada 2012

Dutchman's Anatomy: "getting friends" age limit


- My friend asked me today if we'd like to go this weekend with her and her husband for a concert in Amsterdam.
- Sounds fun. If you want to go, than tell her we're in - answerd Maurice pleased with my increasing social life.

Two days later.

- You know, there's a little change of the plans. They got an idea to go for some party after the concert. They've also already booked a hotel for all of us, so we could go to sleep after the party and than go home the next day fresh and relaxed - I informed calmly, but with a bit of excitement and anxiety in my voice.
- Whaaat? Do you know how much is it gonna cost? - Maurice started his protest.
- Relax, they said we should not worry about the money. It's on them.
- Yeah, but this way we have already Saturday AND Sunday planned...
- Soo? Did you have any other plans for Sunday?
No, but... I don't even have time for my own friends, who I haven't seen for a long time and now you want me to spend the whole weekend with YOUR friends!

And here's the problem... This is what I was afraid of when I say "anxiety". This whole protest is not about Maus spending time with my friends. He actually really likes them.The problem is, he doesn't want his friends to see it as some kind of betrayal! That's exactly what it is... the Dutch loyalty is strong, but it has an age limit.

My expat girls once complaind, that it's not easy to become friends with Dutch people. Sometimes it's actually even hard to meet new people. The help comes from another expat who's in a relationship with a Dutch and who tries to mix both groups of friends from time to time. Together with Anna we noticed a very specific thing when it comes to our Dutch partners  and their friendships. Both of them have a lot of friends. They have a lasting gang, where everyone knows eachother since ages. So where's the problem? They met all of their friends when they were still children, at school, a bit less during studies. They don't keep any personal, private contact with their colleagues. Well... not more then needed minimum. And where are the new friends? They don't exist! There's no place left for any new friendships for a long time.

So let me see this clear... what's with this whole famous dutch openness? Is it just a lie? Noo, not at all. They are very open and friendly. It doesn't mean you cannot get any contact with them. They would actually happily talk to you, go crazy at a party, drink hectoliters of beer in tiny glasses and would make you feel very welcome. However (!!) it doesn't mean they would same happily go out or meet again. And this openness and friendly attitude is definitely not some kind of mask or so. No... Their agendas are simply already too full to squeeze you in! 

- You know what, I talked about it lately with Simon - tells Maurice - We both come to the conclusion, that all of our private contacts come from before we turned 25. After than we didn't meet anyone, we would get friends with. We simply don't have time for this anymore!

Anatomia Holendra: limit wiekowy na przyjaźnie

- Koleżanka zaproponowała mi dziś, żebyśmy wybrali się z nią i jej mężem w weekend na koncert do Amsterdamu. 
- Brzmi fajnie. Jeśli tylko masz ochotę, to powiedz, że chętnie się przyłączymy - odpowiada Maurice uradowany moim rozwijającym się życie towarzyskim.

Dwa dni później. 

- Wiesz, jest mała zmiana planów na weekend. Wymyślili, żeby po koncercie pójść jeszcze gdzieś na imprezę. Zarezerwowali też już dla naszej czwórki hotel, żebyśmy na spokojnie się przespali po imprezie i dopiero "rano" jak wstaniemy, wrócić do domu - informuję spokojnie, aczkolwiek z lekką nutką ekscytacji i obawy.
- Coo? Wiesz ile to będzie kosztować? - zaczyna swój bunt Maurycy.
- Nic się nie bój, powiedzieli, żebyśmy się o koszty nie martwili. 
- Ale w takim razie nie tylko sobotę, ale i niedzielę już mamy z głowy.
- A co, miałeś plany jakieś inne na niedzielę?
- Nie, ale... Nie mam prawie w ogóle czasu dla własnych znajomych, których już dawno nie widziałem, a ty chcesz, żeby prawie cały weekend spędził z twoimi znajomymi!

I tu pies pogrzebany... Stąd brała się moja lekka obawa w głosie. W całym tym buncie nie chodzi o to, że Maus nie chce spotykać się z moimi znajomymi. Wręcz przeciwnie, lubi ich. Boi się natomiast, żeby jego przyjaciele nie odebrali tego jako zdradę! Tak właśnie... Holenderska lojalność ma swój limit wiekowy. 

Moje expatki swego czasu narzekały, że nie łatwo zawierać przyjacielskie relacje z Holendrami. Mało tego, nieraz nawet ciężko poznać kogoś nowego. Ratunkiem wtedy okazuje się koleżanka/kolega w związku z Holendrem, która/y zadba o mieszanie się towarzystwa znajomych zarówno partnera i swoich. Razem z Anią zauważyłyśmy też pewną wspólną zależność w kwestii przyjaźni u naszych obu Holendrów. Mają od groma znajomych. Stałą, dość stabilnie trzymającą się paczkę, gdzie wszyscy znają się od lat. Gdzie więc problem? Znajomości te zawarte zostały jeszcze w dzieciństwie, latach szkolnych, mniej już na studiach. Ze znajomymi z pracy utrzymują prywatne kontakty okrojone do niezbędnego minimum. A gdzie nowi znajomi? Brak! Wszystkie miejsca już od dawna są zajęte.

Ale zaraz zaraz... to co z tą cała holenderską otwartością? Bujda? Niee... skądże. Bynajmniej nie oznacza to, że nie da się nawiązać kontaktu z Holendrem. Wręcz przeciwnie. Bardzo chętnie z Tobą porozmawia, poszaleje na wspólnej imprezie, wypije kilkanaście litrów piwa w małych szklankach i będzie przy tym super przyjazny i otwarty. Aczkolwiek raczej nie licz na kolejne wypady w miasto czy częste spotkania. Przyjazne nastawienie nie jest też w żadnym wypadku żadną maską, czy powierzchownością. Oni po prostu nie bardzo mają jak wcisnąć cię w ich już i tak wypełnione kalendarze

- Wiesz rozmawiałem o tym ostatnio z Simonem - relacjonuje Maurycy - Doszliśmy oboje do wniosków, że wszystkie nasze prywatne znajomości pozawieraliśmy tylko do 25 roku życia. Po przekroczeniu tego magicznego wieku nie poznaliśmy już nikogo, z kim byśmy się zaprzyjaźnili. Nie mamy na to czasu. 

wtorek, 20 listopada 2012

Czerń to hit sezonu

Do portu wpływa statek parowy. Przypłynął z ciepłych krajów z tonami cennych dóbr, na które czekają podekscytowani mieszkańcy miasta, zgromadzeni na nabrzeżu. Na pokładzie panuje gwar, brodaty właściciel statku macha do uradowanego tłumu i instruuje swoich czarnych pomocników, żeby przygotowali ładunek do wyniesienia na brzeg. Dzieci szaleją!... Brzmi jak relacja z czasów kolonializmu, kiedy to przybył statek z Indonezji, Indii czy Karaibów? Niee... to tylko coroczny przyjazd Sinterklaas! Największe wydarzenie w roku, na które czekają wszystkie dzieci. Najbardziej radosna i przyjazna holenderska tradycja ;)

Statek z Sinterklaas i Zwarte Pieten przybywa do Nijmegen
"Piotrusie" transportują prezenty i worki pełne pepernoten...
... i częstują nimi zgromadzone dzieci (i dorosłych też!)
Tak moi drodzy... Zaczął się sezon z Świętego Mikołaja. Choć oficjalnie przybywa on 5 grudnia, od zeszłego weekendu zaczyna pojawiać się to tu, to tam, wzbudzając sensację wśród dzieci. W ostatnią sobotę zawitał też do Nijmegen. Dzieciaki tradycyjnie zaczynają już wystawiać wieczorami swoje obuwie przy drzwiach, licząc na słodycze i drobne podarunki. Choć kochają świętego, ich prawdziwi idole to Zwarte Pieten (Czarne Piotrusie), bo to oni rozdają prezenty. 




Co roku o tej porze zaczynają się też pojawiać dyskusje, żarty i głosy zniesmaczenia wśród expatów. Dla niektórych postać Zwarte Piet'a jest przejawem rasizmu... Osobiście nie widzę tu żadnych szkodliwych i rasistowskich przekazów, choć lubię podrażnić się z Holendrami, żartując z tego zwyczaju. Wszyscy uwielbiają tą postać! A tych zgorzknialców co robią z igły widły przyrównałabym do wyznawców smoleńskiej teorii spiskowej, w której zapewne maczało swoje oślizgłe macki PO, KGB i UFO razem wzięte. 


A może w przyszłym roku zgłoszę się jako wolontariusz i też zostanę na jeden dzień Zwarte Piet'em? ;)

Black is back!


The steam ship enters a port. It came from the South, filled with different goods. Excited people are waiting on a coast. It's quite busy on a board. The bearded owner of the ship is greeting the cheering crowd and gives orders to his black helpers to prepare the goods for landing. Children are going crazy!... Sounds like a report from colonial times, when the ship arrived from Indonesia, India or Caribbean? Nooo... it's just Sinterklaas coming! The biggest event of the year. All children are waiting for this day. It's the most friendly and happy dutch tradition ;)

A boat with Sinterklaas and Zwarte Pieten comes Nijmegen
"Peters" are transporting the gifts and sacks full of pepernoten...
... and are giving the sweets to the children (and adults as well) 
Yes my Dear Readers... It's a Santa Claus season! Officially he comes on the 5th December, but since the last weekend he starts appearing here and there. Last Saturday he also visited Nijmegen. From now on children start puting their shoes by the door hoping for some sweets and little gifts. They love Sinterklaas, but their real hero is Zwarte Piet (Black Peter). It's the Piets who carry the gifts after all.




Every year by the end of November you can hear discussions, jokes and complains of some expats. Some of the people see the Zwarte Piet as an example of racism. Why?... Personally I don't see anything wrong about that tradition and definitelly no signs of racism. Everyone loves this character. And all of these embittered ones I'd compare to the conspiracy theorists, who believe that the Smoleńsk crash was planned by polish prime minister, KGB and UFO all together.  


Who knows, maybe next year I'll volunteer and become a Zwarte Piet for a day? :)

środa, 14 listopada 2012

Gdzie się podział Ren?

- Gdzie jest Ren?! - na twarzy mojego taty studiującego mapę Holandii maluje się zdumienie.
- Jak to gdzie? Tam gdzie powinien być... - śmiejemy się z mamą.
- No to popatrz na mapę! Płynie sobie przez pół Europy, aż nagle znika w Holandii! - tata nie daje za wygraną - A skąd wypływa Waal?
Nie mam bladego pojęcia. Zaczynam się za to nagle dziwić, że nigdy wcześniej mnie to nie zastanowiło. W końcu tak duża, szeroka rzeka powinna wyraźnie odznaczać się na mapie Europy, tymczasem jej nazwa była mi kompletnie obca, póki nie poznałam Maurycego. A już na pewno nie przypominam sobie, żeby nazwa Waal pojawiła się w moich notatkach z liceum, kiedy to musieliśmy nauczyć się wszystkich większych rzek Europy. Hmm... co za tajemnicza zagadka!
- Popatrz - tata podsuwa mi pod nos mapę - Waal to tak naprawdę Ren... Przechrzcili rzekę skubańcy!

Rzućmy więc okiem na bieg Renu, dobrze?

źródło: wikipedia
Pogrzebałam trochę w internecie, przestudiowałam mapy i oto czego się dowiedziałam. Zaraz po przekroczeniu granicy niemiecko-holenderskiej Ren dzieli się na trzy odnogi: Waal, Nederrijn i Ijssel. Znacząca większość wód Renu płynie od tej pory pod nazwą Waal. Żeby jeszcze bardziej skomplikować, do Morza Północnego wpada pod jeszcze inną nazwą. Waal i Nederrijn (Dolny Ren) na terenie Holandii dzielą się na kolejne odnogi, łączą z następnymi oraz ni stąd ni zowąd zmieniają nazwy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki! Zupełnie jak w porządnej telenoweli: każdy z każdym. Połapać się w tym wszystkich to nie lada wyzwanie. Zainteresowanych odsyłam do wikipedii, bo od samych nazw mam już mętlik w głowie. A myślałby kto, że Holendrzy to taki praktyczny, nie lubiący komplikować niepotrzebnie rzeczy naród...



Usiłowałam dojść do tego, dlaczego właściwie używa się nazwy Waal, zamiast jak w każdym innym normalnym kraju kontynuować pobożnie nazewnictwo z wcześniejszych odcinków. Albo dlaczego nazwa Nederrijn dostała się znacznie skromniejszemu odpływowi. Niestety zagadki nie udało mi się rozwikłać. Dowiedziałam się jedynie, że nazwa Waal ma swoją genezę w języku starogermańskim i w różnych wariacjach występowała już w czasach Rzymian. Pozostaje mi tylko moje własne wytłumaczenie: Holendrzy z wrodzoną sobie przekornością postanowili narzucić inny swoje własne widzi mi się. Bo choć kraj mają może mały, to wyobrażenie o nim i o sobie wielkie i lubią robić wszystko po swojemu (co zresztą w ich mniemaniu jest jedynym słusznym i nieomylnym sposobem). 

What happened to the Rhine?


- Where is Rhine? - my dad looks surprised while studing a map of the Netherlands.
- What do you mean where... - we're laughing with my mom - just where it should be.
- Oh really? That look at the map! It goes through half of Europe and suddenly dissapears after crossing the dutch border! - he insists - And where does the Waal begin?
I had no freakin' clue. I actually started wondering why I never thought about that. Waal is quite a big, wide river... a river like that should be quite visible on a map of Europe, but somehow I have never heard about it before I met Maurice. I don't remember this name from my high school times when I had to memorize the names of all bigger rivers in Europe. Hmm... that's a mistery!
- Look - my dad is pointing at the map - Waal is actually the Rhine... They changed the name of the river!

So let's have a look at the map, shall we?

source: wikipedia
I did some internet research, checked the maps very detailed and this is what I learned. The Rhine splits into three flows just after crossing the german-dutch border: Waal, Nederrijn and Ijssel. Most of the Rhine's waters flow from now on as Waal. To make it even more complicated, by the time it reaches the North Sea it's already called differently. The Waal and the Nederrijn (Lower Rhine) are spliting on smaller distributaries, connecing with others and magically changing names out of nowhere. Just like in a good soep-opera: one big mess!Try to follow everything that's happening there with these dutch rivers, it's not that simple. The more interested ones can check details on wikipedia, cause I'm already getting a headache from all these names. And I always thought that the Dutch were such a practical nation, who doesn't like to make things more complicated than it's needed...


I also tried to figure out why do they actually use name Waal instead of how the river was called before it crossed the border (like they do in any normal country). Or why the name Nederrijn was given to the smaller flow. I did not find the answer for these questions. However I learned that the name Waal comes from some old germanic language and was used already by Romans (of course in a bit different form). Now I see only one explenation for this riddle: the Dutch decided to force their own idea to the rest of Europe. They like doing that. They may have a small country, but a huge idea of it and of themselves and they like todo everything their own way (which by the way is according to them the one and only right way)

poniedziałek, 12 listopada 2012

A fight for the titel


I guess there's not a single person, who wouldn't hear about Maastricht and if there is, than he/she should do his/her lesson asap. Yup, history is one of these things Maastricht can be really proud of! It's the oldest settlement in the Netherlands with the oldest (1st century!) bridge in this country. There's an argument about which city is older: Nijmegen or Maastricht. Well, if it would be about a title of The Oldest Settlement, than Maastricht would  definitely win, but they should really forget about a titile of The Oldest City in Holland. It's Nijmegen that as first recieved Roman city rights. Maastricht never had these. It received the city rights in 1204.

The City Hall
A bookstore located in a Dominican church. According to The Guardian it's the most beautiful bookstore in the world.

Onze-Lieve-Vrouw Basilica
We went for a little day trip on Saturday to this adorable, charming city. Many people in Holland says, that going to Maastricht is a bit like going abroad. And there is some truth in it. You could really get the feeling you're not in Holland anymore. Romanesque churches, cobbled streets, clearly old and beautiful buildings in the city center... feels more like Belgium! Why should we be even surprised? The city lays just by the border, faaaaaar away on a south. It's closer to Brussels from here, than to Amsterdam. 

The sign above the door says: "Don't even dare to cross here without praying Ave Maria"
Church of Saint John the Baptist
Sint-Servaas Basilica
I was quite surprised, that I haven't notice any of the traditional dutch red brick houses with white stripes. Maybe they are in some other part of the city, I haven't seen them. Maurice was also astonished by the roofs. Not very typical to the dutch architecture. And there were not many bicycles! Comparing to any other dutch city the number of these vehicles was seriously low. Maybe it's because of the hilliness of Maastricht or maybe it's because of the bad weather. Yeah, we were not very lucky with the weather. Perhaps we should come back next spring.

Just look at these roofs...
Tourist information ;)

Walka o tytuł

O Maastricht słyszał chyba każdy przynajmniej na lekcji historii, a jeżeli nie, to powinien czym prędzej nadrobić zaległości. A skoro o historii mowa, to miasto to może z niej być szczególnie dumne. To najstarsza osada w Holandii z najstarszym mostem w tym kraju. Istnieje spór, które miasto jest starsze: Nijmegen czy Maastricht. Cóż, gdyby chodziło o tytuł Najstarszej Osady, Maastricht miało by przewagę, ale o tytule Najstarszego Miasta w Holandii powinno już dawno przestać marzyć. To Nijmegen jako pierwsze otrzymało rzymskie prawa miejskie (Maastricht nigdy takowych nie posiadało). Prawa miejskie Maastricht nadano dopiero w 1204 roku. 

Ratusz

Księgarnia ulokowana w kościele dominikańskim. Według The Guardian najpiękniejsza księgarnia świata.


Bazylika Onze-Lieve-Vrouw 
W sobotę wybraliśmy się na małą wycieczkę do tej urokliwego miasta. W Holandii można usłyszeć, że w Maastricht można poczuć się jak za granicą. I jest w tym trochę prawdy. Romańskie bazyliki, uliczki z kocich łbów, wyraźnie stara zabudowa centrum miasta... jakiś taki inny klimat niż Holandia... bardziej jak Belgia! Ale cóż się dziwić, miasto leży na samej granicy, do tego daaaleko wysunięte na południe. Bliżej im do Brukseli niż Amsterdamu. 

Napis nad wejściem do bazyliki głosi: "Nie waż się tędy przejść bez odmówienia Ave Maria"

Kościół Świętego Jana Chrzciciela

Bazylika Świętego Serwacego
Co szczególnie zwróciło moją uwagę to niemal brak typowych holenderskich domów z cegły z białymi paskami. Może są w innych częściach miasta, ja ich nie przyuważyłam. Natomiast Maurycemu rzuciły się w oczy... dachy. Równie mało holenderskie. I mała ilość rowerzystów. Mało, porównując z jakimkolwiek innym miastem w Królestwie Niderlandów. Być może to wynik wielu górek i pagórków, a może po prostu brzydkiej pogody. Bo pogoda to nam niestety nie dopisała. A i Vrijthof cały zastawiony był bramkami i sceną, z której dochodziła okrutnie tandetna muzyka.

Zwróćcie tylko uwagę na te dachy...

Informacja turystyczna ;)

czwartek, 8 listopada 2012

Wybuchowa poranek

Leżę sobie wyciągnięta na całą długość i szerokość łóżka. "Jeszcze dwie minutki i zwlekę się, żeby zrobić tej paskudzie kanapki do pracy"- myślę sobie. W koło ciemność i cisza. Nagle z błogiej pół-drzemki wyrywa mnie niespodziewany, donośny huk. Z wrażenie aż podskoczyłam: "Niemcy zaś atakują, czy jak?!"
- Słyszałeś to? - lecę do łazienki, żeby poinformować Mauryca.
- Co? - wygląda spod prysznica
- Nie żartuj, że tego wybuchu nie słyszałeś! - patrzę z niedowierzaniem, choć w sumie mógł nie dosłyszeć... pod prysznicem, z wentylacją na maksa... świat mógłby się zawalić, a w tej łazience i tak nie byłoby słychać.
- Pewnie wyburzają Super de Boer (zamknięty od pół roku supermarket koło naszego bloku, rzeczywiście czekający do rozbiórki).
- O siódmej rano? Bóg ich do reszty opuścił, żeby o tej porze się tak zabawiać?...
Lecę sprawdzić do salonu. Hmm... Budynek jak stał tak stoi i bynajmniej nic się wokół niego nie dzieje. Nie, to nie to. Hasał nadal wyraźnie słychać i ewidentnie dochodzi z północy. Lecę z powrotem do sypialni. Odchylam roletę, a tam...

Zdjęcie zrobione godzinę później, kiedy zaczęło się rozjaśniać, bo w momencie wybuchu było jeszcze ciemno jak w dupie...
- Kochanieeee - zaglądam znów do łazienki - to nie supermarket... to ELEKTROWNIA.
- Cooo?! Włączaj telewizje!!

Tak właśnie moi Drodzy. Eksplozja w elektrowni dzisiejszego poranka brutalnie wyrwała mnie z objęć Morfeusza i w parę sekund postawiła na równe nogi. Wkrótce po tym z radia i internetowego serwisu informacyjnego dowiedziałam się (tak, tak... zrozumiałam po holendersku! Też jestem z siebie dumna), że był to wybuch w kotłowni, a wielka chmura dymu uchodząca z elektrowni, to na szczęście jedynie para. Również nikt spośród 7 obecnych w tym czasie pracowników nie ucierpiał. Zalecono pozamykać okna i drzwi, a śluzę na kanale nieopodal elektrowni zamknięto na jakiś czas. 

Ach co za uroczy poranek. Zaaferowana całym zajściem skakałam od okna do laptopa, żeby dowiedzieć się co się dzieje, przez co zapomniałam zjeść śniadania i wyszłam grupo spóźniona do szkoły. W pośpiechu złapałam pierwszy lepszy rower (mamy dwa), kompletnie zapomniawszy, że w przednim kole było już mało powietrza. Do szkoły dotarłam, ale w drodze powrotnej, już po kilkuset metrach zabrakło mi już powietrza w dętce i z wzorcowym flakiem musiałam maszerować połowę drogi z uniwersytetu na dworzec. Taszcząc ostatkiem sił (brak śniadania się odezwał) tego wraka za sobą. Przecież go nie porzucę gdzieś przy drodze! Z tego też powodu uciekł mi pociąg i spóźniłam się do pracy. 

Jak to Maurycy pięknie określił: "Ciekawość to pierwszy stopień do piekła". I choć do piekła to mi w dzisiejszym dni daleeeeeko, ale zdecydowanie był on męczący/irytujący/rozczarowujący. A wszystko przez durną ciekawość eksplozją w sąsiedztwie. 

Wracając do domu przyglądałam się z pociągu elektrowni. Zresztą nie ja jedna. Para przestała już uchodzić, ale dziurę wywaliło jak się patrzy... Nawet taka ślepota jak ja bez okularów bez problemu mogła się dopatrzeć.

Źródło: nu.nl

Smokin' busy morning


I'm laying in my bed enjoying a pleasant snooze. "Just two more minutes and I'll get up to make sandwiches for my little monster" It's so dark and quiet outside. Suddenly I hear a massive boom and that would be the end of my delightful snooze. I actually jumped on my bed thinking: "Germans are attacking again or what?!"
- Did you hear that? - I run to the bathroom to inform Maurice.
- Hear what? - he asks from under the shower.
- You gotta be kidding me you didn't hear that explosion! - I can't believe. Though he might not hear it well standing in a shower with a ventilation sysem on... the world would collapse and you'd not notice anything in that bathroom.
- Probably they are demolishing Super de Boer (the supermarket close to our flat, which has been closed for last half a year and is indeed supposed to be demelished).
- At seven AM?! They have got to be kidding me...
I run to the living room to check the supermarket through the window. It's still standing there and nothing's happening around it. No, it wasn't that. A loud noise is still coming definitely from the north. I run back to our bedroom. I repeal the blind and I see this...

The pic was taken one hour later, when it started to dawn
- Honeeeyyyyy - I check the bathroom again - It's not the supermarket... it's the POWER STATION.
- What?? Turn on TV!! Noooow!

So that was it. An explosion in a power station this morning woke me up in a cruel, unexpected way. Soon after that I learned from a radio and Internet (yes, yes... I did understand it in Dutch! I'm also proud of myself) that it was an explosion in a steam boiler and the smoke coming out of the building was luckly mostly  the hot steam. Also none of the seven employees who were present in the power station was hurt. It was suggested to close all the windows and door and a lock on a channel not far from the power station was temporary closed.

Ah, what a lovely morning. I was jumping from my laptop to the window and back, intrigued by what just happened and trying to get some informations. Because of that I forgot to eat my breakfast and left to school waaaay to late. In a rush I took the wrong bicycle (it had a bit flat front tire). I didn't have problems to get to school, but on a way back it totally failed. Somewhere in a half way from the university to the train station there was no air left in a tire, so I had to walk. Carring my bike with the last ounce of strength. After all I couldn't just leave it like that! And again, because of that I missed my train and got late to work.

As Maurice perfectly described it: "Curiosity killed the cat". And though I'm not dead, this day was very tiring/annoying/disappointing. And all of that because of some stupid curiosity. Explosion in a power station in the neighborhood... big deal! :P 

On a way back home I was watching that building from the train. Not only me neverthless. The steam was not coming out any more, but the hole left after the explosion is quite impressive. Even I (blind without my glasses) could see it well from a bigger distance.

Source: nu.nl

wtorek, 6 listopada 2012

Wyróżnienie, czyli "czego jeszcze o Justine nie wiecie, a baliście się zapytać"

Zawsze lubiłam się w jakiś sposób wyróżniać w tłumie, co nie znaczy, że zawsze mi to wychodziło (na dobre). Niemniej jednak cieszę się wielce i raduję tegoż oto wyróżnienia, które otrzymałam od Ewy


Zabawa lekka, przyjemna i nieszkodliwa, a w końcu kto nie lubi uzupełniać formularzy w stylu "Moje ulubione..." ;) Ja lubię! Więc się przyłączam i uszczęśliwię Was moi drodzy kilkoma szczegółami z mego życia, o których jeszcze możecie nie wiedzieć.

Zasady wyróżnienia: ,,Nominacja do Liebster Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za "dobrze wykonaną robotę" Jest przyznawana dla blogów o mniejszej liczbie obserwatorów, więc daje możliwość ich rozpowszechnienia. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz ich o tym) oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował." 

A oto pytania, z jakimi przyszło mi się zmierzyć:

1. Niebo czy ziemia?
Najlepiej lekki stan zawieszenia, czyli ja z głową w chmurach ściągana za nogę na ziemię przez Mauryca

2. Najpiękniejszy dzień w życiu?
19 października 2010, kiedy to o świcie moja noga postanęła na jednej z brukowanych uliczek Stambułu.

3. Ulubiony wykonawca muzyczny?
Nie lubię takiego stawiania pojedynczych muzyków/filmów/aktorów/kolorów/czegokolwiek na piedestale, bo ciężko mi wybrać spośród wszystkich ulubionych. Zależy to od nastroju, ale ukłonię się tu w kierunku Katie Melua, za stworzenie ścieżki dźwiękowej do naszego nibylandzkiego scenariusza :)

4. Gdzie spędziłaś najlepsze wakacje?
Hmm... i znowu dylemat, więc powiedzmy, że w samochodzie wzdłuż wybrzeża Chorwacji, bo ponoć te pierwsze wakacje razem są jedyne w swoim rodzaju i już żadne późniejsze nie mają tej ciężkiej do opisanie cząstki, która sprawia, że wspomina się je z takim sentymentem. No to rozmarzmy się na chwilę ;)


5. Gdzie mogłabyś zamieszkać poza Polską?
Mogłabym zapewne w wielu krajach, ale padło na Holandię...

6. Pies czy kot?
Pytanie czysto retoryczne... oczywiście że kot! Bez dwóch zdań.

7. Twoje marzenie, które udało się zrealizować?
Wspomniana powyżej samotna podróż do Stambułu z plecakiem przez ramię i kilkoma przystankami po drodze.

8. Największe wyzwanie w życiu?
Ojejciu... Może opanowanie podstaw japońskiego w niecały rok (z czego już ledwo co teraz pamiętam...), a może jednak przeprowadzka za granicę?

9. Ulubiona "złota myśl"?
"It's the little things in life that makes everyday extraordinary"

10.Dzień czy noc?
Naprawdę muszę wybierać? Lubię całą dobę!

11.Ulubiony zapach?
Świeżego ogórka, czekolady i jaśminu (niekoniecznie naraz)

                                                                                                                                         

Następne wyróżnienia wędrują do:
1. Sznupków za regularne podrażnianie moich kubków smakowych
2. Doroty za wieczne i zabawne zamieszanie w jej greckiej Sałatce
3. The Burning Giraffe za uchylanie rąbka własnych przemyśleń i genialne rozmowy z córcią
4. Amishy (to już kolejne wyróżnienie!) za historie o zwariowanej rodzince i wielkim świecie w małym mieście
5. Anny za tworzenie coś z niczego, czyli rewelacyjne umiejętności krawieckie
6. Kasi za pogłębianie moich marzeń o podróży do Uzbekistanu
7. Justyny za wycieczki po Hiszpanii
8. Olgi i Cezarego za kurzą fermę i domek na wsi
9. Królową Margo za ciekawą pasję i wirtualnego kotka ;)
10. Moniki za wnikliwe polskie oko na Maroko
11. Ewlyn za wypieki od których cieknie ślinka

Teraz ważne ogłoszenie parafialne: zabawa choć fajna i poniekąd promująca nowe/nie uginające się od obserwatorów blogi (dlatego postanowiłam wziąć w niej udział) przypomina mi bardzo nielubiane łańcuszki, więc nikogo nie przymuszam, aczkolwiek delikatnie zachęcam do udziału i odpowiedzenia na następujące pytania:

1. Co Cię ostatnio zainspirowało?
2. Gorzka prawda czy słodkie kłamstwo?
3. Nigdy nie zapomnę...?
4. Na wakacje zawsze zabieram...?
5. Najwspanialszy smak na świecie?
6. Ranny ptaszek czy nocny marek?
7. W mojej torebce nigdy nie brakuje...?
8. Komedia czy tragedia?
9. Ulubione miejsce na Ziemi?
10. Spodnie czy spódnica?
11. I na koniec tak filozoficznie: mieć czy być?

piątek, 2 listopada 2012

Dutchman's Anatomy: to spend or not to spend


-You've gotta see this -I'm bother sleepy Maurice - Look, you'll like it!
-Go away, I have to sleep. Leave that phone.
- My teachers showed us this website talkig about weirdness of Dutch. Look,it's all true...

Sleepy and sceptical Maurice read 3 examples of "You know you're Dutch when..." and checked the whole rest laughing all the time. I was right... all the examples are quite funny and still soooo true.

-Why wont't you write about that? - he asked caring about my blog (yes, he's one of the biggest fans of my blog and keeps asking everyday how is it doing).
- I already did mention about some of that stuff...
- Yeah, but you should write it more directly and detailed!

So now, Ladies and Gentelmen, following my home Dutchman's directions from now on, once a time we're gonna point the quirks and characteristics of his compatriots. And we're gonna start today with their spending money issue. 

It reminds me a story from the times before I moved to the Netherlands. During one of Maurice's visits in Krakow, we wanted to have a little party with my friends from work. We've sent him to the shop to buy some alcohol. We asked for 3 bottles of white wine. He bought the cheapest ones (well, one of the cheapest ;)) and of course informed us about it.
- You don't want to spend money on your girlfriend? - started teasing him one of the friends
-No, I do - he tried to defence himself - just as little as possible...

He killed us with this confession, but what can I say... it was just a prelude to the dutch saving. Indeed they don't like spending money if it's not necessary and an extravagance is the main sin. There's a reason why "gratis" and "sale" are the favorite words in this country. The saving attitude gives an expats a great excuse to make a lot of funny stories, jokes and anecdotes about one teeny tiny cookie with the coffee, reused gift wrapping paper, taking your own food and drinks to the cinema and outdoor parties, collecting the mini bottles of shampoo from hotels and sachets with sugar from restaurants, expecting you to share the cost of the dinner you we invited to... But my "favorite" lately is "put on a second sweater instead of turning up the heater". I do understand that high temperature at home costs more and let them be -it unhealthy, but I personally don't find 18 degrees as pleasant, relaxing atmosphere. And sitting home, wearing two thick sweaters is definitely not gezellig for me!

Now don't confuse "saving" and "miserliness". No,no , no... Dutch people are not stingy! They just don't like to overpay (or just simply pay) ;)

Anatomia Holendra: skąpstwo a oszczędność

- Musisz coś zobaczyć - maltretuję na wpół śpiącego już Maurycego - Zobaczysz spodoba ci się!
- Spać już muszę iść, zostaw ten telefon - wzbrania się 
- Moi nauczyciele polecili nam tą stronkę, mówiąc o dziwactwach Holendrów. Zobacz, to sama prawda...

Maurycy sceptycznie przeczytał 3 przykłady "You know you're Dutch when...", po czym śmiejąc się przejrzał pozostałe. Miałam rację... wszystkie przykłady brzmią komicznie, a przy okazji są czystą prawdą o Holendrach.

- Dlaczego o tym nie napiszesz? - zapytał zaniepokojony losem mojego bloga (tak, Maurycy jest jednym z głównych fanów i codziennie pyta o mój blogowy światek).
- Już nieraz wspominałam o niektórych z tych rzeczy...
- Ale powinnaś napisać bardziej wprost!

Tak więc Panie i Panowie, za poleceniem mojego domowego przedstawiciela Holendrów, od dziś co jakiś czas będziemy wytykać paluchem dziwactwa i cechy charakterystyczne dla jego nacji. A zaczniemy od ich stosunku do pieniędzy. A raczej do ich wydawania.

Przypomina mi to historię z okresu przedprzeprowadzkowego, kiedy to odwiedzaliśmy się nawzajem co miesiąc. Pewnego razu, podczas jego wizyty postanowiliśmy poimprezować trochę z moimi koleżankami z pracy i posłałyśmy kozła ofiarnego do sklepu, żeby nas w alkohol zaopatrzył. Polecenie było: 3 butelki białego wina. Kupił oczywiście jedne z tych tańszych, o czym nie omieszkał nas poinformować.
- No wiesz co, żal ci wydawać pieniędzy na swoją dziewczynę? - zaczęła się z nim droczyć Magda
- Nie, nie żal - spróbował się bronić - ale chcę na nią wydawać tak mało jak to możliwe...

Tym wyznaniem rozbroił nas na łopatki i cóż mogę rzec... było to preludium do holenderskiej oszczędności. Holendrzy rzeczywiście nie lubią wydawać pieniędzy o ile nie jest to konieczne, a rozrzutność to jeden z grzechów głównych. Nie bez powodu "gratis" i "wyprzedaż" to dwa ulubione słowa w tym kraju. Stąd też biorą się wszelkie żarty i anegdotki expatów o pojedynczym ciasteczku do kawy, papierze dekoracyjnym z odzysku, zabieraniu własnego prowiantu do kina i na imprezy plenerowe, kolekcjonowaniu hotelowych szamponików i restauracyjnych saszetek z cukrem, oczekiwanie współudziału w kosztach obiadu, na który  nas zaproszono (osobiście znam takie przypadki)... Moim ostatnio "ulubionym" elementem oszczędzania jest idea "ubierz drugi sweter, zamiast podkręcić ogrzewanie". Rozumiem, że wysoko temperatura w domu jest na dłuższą metę kosztowna i niech im będzie- niezdrowa, ale 18 stopni w moim rozumowaniu nie sprzyja relaksowi w zimie. Noszenie dwóch grubych swetrów po domu też nie jest gezellig!

Nie mylcie teraz czasem pojęcia "oszczędny" ze "skąpym". O nie nie nie... Holendrzy nie są skąpi. Nie lubią po prostu przepłacać (albo raczej płacić) ;)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...