niedziela, 27 listopada 2011

International Meeting Day

When you're looking for a job it's always good to go one step forward and a perfect occasion for that is deffinitely an annual meeting organized by Undutchables, a recuitment agency specialized in finding employment for internatiolan personnel in the Netherlands. So we got up early morning this Saturday and went to Den Bosch to check the meeting.

While Maurice was mainly interested in main workshop and networking (for me and by me) I was very excited about the whole plan of the workshops, meeting an international environment of expats like me looking for job and an opportunity of ice-skating. I was intrigued by the motto of the meeting day "What are you good at?". I was really hoping that they are gonna help me to figure out this persecute issue. I must admit, the discussion was fun and interesting and what is even more impotrant, very inspiring same for me as for the other participants. Thanks to a game where we were supposed to describe a moment in our life, that we are most proud of and evaluating of that story by rest of the group, we could hear what does it say about us and find our personal brand.

These few hours of lecture, discussion, networking and just simply having fun ice-skating filled me with very possitive energy and ideas I plan to include in my life during next week. This is exactly what I needed after few weeks of job seeking and not getting the right results. I would actually love to write myself in for the next year International Day Meeting by Undutchables right now! 

International Meeting Day

W ramach poszukiwań pracy zawsze warto wyjść o krok dalej, a idealną ku temu okazją wydawało się coroczne spotkanie organizowane przez Undutchables, agencję pracy specjalizującą się w zatrudnianiu międzynarodowego personelu. Z tymże nastawieniem wstaliśmy w sobotę wcześnie rano i ruszyliśmy do Den Bosch.

Podczas gdy Maurycy zainteresowany był głównie warsztatami i budowaniem sieci kontaktów (dla i przeze mnie), ja podekscytowana byłam kombinacją tematu przewodniego warsztatów, spotkaniem międzynarodowego środowiska błądzącego po holenderskim rynku pracy i możliwością pojeżdżenia na łyżwach. Zaintrygowana mottem spotkania "W czym jesteś dobry?" liczyłam, że prowadzący pomogą mi odkryć tą prześladującą mnie od dłuższego czasu kwestię. Przyznam, że dyskusja była naprawdę interesująca i co najważniejsze inspirująca, zarówno dla mnie jak i na pewno dla wielu innych uczestników. Na podstawie ćwiczenia, w którym mieliśmy opisać moment w naszym życiu, z którego jesteśmy dumni, jego ocenie przez grupę oraz fajnym przykładom, warsztaty miały pomóc nam sprecyzować naszą osobistą markę, czyli w wolnym tłumaczeniu: czym się charakteryzujemy i co możemy sprzedać naszym potencjalnym odbiorcom (np. pracodawcy).

Te parę godzin dyskusji, nawiązywania nowych interesujących kontaktów, wygłupów na łyżwach napełniło mnie bardzo pozytywną energią i pomysłami, które zamierzam wcielić w życie w nadchodzącym tygodniu. Dokładnie tego potrzebowałam po paru tygodniach poszukiwania pracy i braku postępów. Najchętniej już dziś zapisałabym się na przyszłoroczne International Meeting Day by Undutchables!

poniedziałek, 21 listopada 2011

Sweets from Santa Claus

As a declared sweet tooth sooner or later I would have to write about sweets! And because the Santa Claus period is coming and as we all know it's a period of seasonal sweets, now is the perfect opportunity to write. 

Already for some time I've been seeing everywhere in confectioneries, newsletters and shopwindows figures of... no, not the Santa Claus... of the cute little black boys in colorful costumes. Since I came here I already learned about every child beloved tradition. In the Netherland Santa Claus (or rather Sinterklaas) comes on the 5th December, not like in most of other western countries on 6th. Even more, he doesn't come through the chimney. He comes on the boat. From Spain! This all doesn't make much sense for me now, cause as far as I know, the prototype was from Turkey, but for some weird reason most of modern societies placed him on the North Pole or Lapland. Well than sure... why couldn't he come from Iberian Peninsula? From historic-geographic point of view it doesn't make sense anyway. Now another amusing fact: Sinterklaas is accompanied by not Elfs, but these cute little black boys called Zwarte Pieten (meaning: Black Peters). I have a feeling that they are way more popular than  Sinterklaas himself. It's quite understandable since it's Zwarte Pieten who throw sweets in the crowd of children and hand in presents.

Zwarte Pieten in the shopwindow
And what is it what they throw these little Peters? Tiny, round gingerspiece cookies called Kruidnoten, to which I'm already addicted. I often hear as people are calling them also Pepernoten, but it's not really correct. Both kinds of cookies are quite similar because of more less same spieces used for making them. However they are different with its color, shape and most of all taste. While crunchy, brown and round kruidnootjes are made of typical gingerbread mix of spieces: cinnamon, clove, ginger, nutmeg, white pepper, the pepernootjes are soft and have very strong anisic taste, lightbrown color and shape of irregular cubes. I haven't try them yet and I'm not planning since I hate anise.

few kruidnootjes
There's one more typical for this season baking: gingerbread, here called speculaas. I specially liked the version of a soft dough filled with marcepane. Yummy! I recommend to all gingerbread lovers.

Łakocie mikołajkowe

Jako niereformowalny łakomczuch, prędzej czy później musiałabym napisać o słodyczach! A ponieważ wielkimi krokami zbliża się okres mikołajkowy, czyli sezon na słodkości, mamy ku temu idealną okazję.

Już od jakiegoś czasu widuję we wszystkich cukierniach, gazetkach i na witrynach sklepowych podobizny (nie, wcale nie Świętego Mikolaja!) uroczych Murzynków w kolorowych strojach. Od mojego przyjazdu zdążyłam się już zapoznać z tradycją uwielbianą przez wszystkie dzieci. W Holandii Święty Mikołaj pojawia się nie szóstego grudnia, jak w większości zachodnich krajów, ale piątego. Mało tego. Nie wchodzi przez komin. Przypływa łodzią wprost z... Hiszpanii (co trochę mi się kupy nie trzyma, bo z tego co wiem, prototyp mieszkał w Turcji, ale skoro za ogólnie powszechną zgodą zameldowano go na Biegunie Północnym, tudzież w Laponii, to czemu nie mógłby przybyć z Półwyspu Iberyjskiego. I tak z historyczno-geograficznego punktu widzenia nie ma to sensu). Co więcej, towarzyszy mu orszak nie Elfów, ale właśnie owych uroczych małych, czarnych Murzynków czyli Zwarte Pieten ("Czarne Piotrusie"). Odnoszę wrażenie, że w Holandii są oni bardziej popularni niż sam Sinterklaas, co tłumaczę sobie oczywistym rozwiązaniem: to oni rzucają w tłum dzieci słodyczami i wręczają prezenty.

Zwarte Pieten w witrynie sklepowej


I czymże to tak rzucają te nasze Piotrusie... Drobnymi, okrągłymi ciasteczkami korzennymi zwanymi Kruidnoten, od których osobiście już się uzależniłam. Często słyszę zamienne używane Pepernoten, co jak się okazuje jest błędne, gdyż oba ciasteczka, mimo dość zbliżonego składu przypraw, różnią się kolorem, kształtem i mimo wszystko, smakiem. Podczas gdy kruche, brązowe, okrągłe kruidnootjes wytwarzane są z typowo piernikowej mieszanki przypraw: cynamon, goździki, imbir, gałka muszkatołowa, biały pieprz; to miększe pepernootjes mają anyżowy posmak, jasny odcień i kształt nieforemnych kosteczek. Jak dotąd nie miałam przyjemności i raczej nie skorzystam przez ten anyż.

garstka kruidnootjes


Jest jeszcze jeden typowy dla tego sezonu rodzaj wypieku: pierniczki, czyli speculaas. Szczególnie spodobała mi się wersja dość miękkiego ciastka, nadziewanego marcepanem :) Mniam! Polecam wszystkim amatorom piernikowych przygód.

piątek, 18 listopada 2011

The henhouse issue

In the beginning of the week we (or rather Maurice) signed a contract for our cute little henhouse, where we're planning to move in this spring. Our own little place on the top floor with a balcony and full of sunlight :)

It's still under construction, so we have time for some presonalization of the interior, like choosing the tiles in the bathroom, color of cupboards and counters in the kitchen. And figuring out where the hell are we supposed to put the frigde?! Apparently the designer had a great imagination with a lack of budget so in the kitchenette he left space for only one facility: oven or fridge. No matter how hard you try, you're not gonna fit them both in that space. And that was my goal for today: to solve the mistery of "what shall we do with the fridge?".

As a perfect house wife I'm the one to decide about the look of the kitchen, so a bit earlier this afternoon I went for the meeting in a furniture store that is cooperating with our developer. Of course if you want to choose the tiles for your toilet in Holland, you need to make an appointment first! What else were you thinking. The girl I was meeting with didn't speak very well English, but we managed to communicate (trying to include my broken Dutch into the conversation). Would be weird if I didn't change my idea of colors in the kitchen, wondering what the hell was I thinking in the first place. It's gonna be light and cozy. And the fridge?... It turned out just as we hoped, that we can replace one of the cupboards with the small fridge and place it under the counter. Et voila! 

Here's where we're gonna live ;)

Kurnikowe sprawy

Na początku tygodnia podpisaliśmy (Maurycy) umowę o nasz uroczy kurniczek, który się jeszcze buduje i do którego mamy zamiar wprowadzić się wiosną. Nasz własny, mały kącik na ostatnim piętrze z balkonikiem i dużą ilością słonecznego światła :)

Jako że mieszkanie jest w stanie budowy, mamy teraz czas na drobne spersonalizowanie wnętrza, typu rodzaj kafelków w łazience, szafki i blat w kuchni... i decyzja gdzie do jasnej cholery umieścić lodówkę. Najwyraźniej projektant miał wielką wyobraźnię z małym budżetem i postanowił w aneksie kuchennym obok szafek zostawić miejsce na tylko jedno udogodnienie: lodówkę lub piecyk. Choćbyś nie wiem jak się głowił, nie zmieścisz obu w tej przestrzeni. I właśnie to był mój dzisiejszy cel: rozwikłać tajemniczą zagadkę "co z lodówką?". 

Jak przystało na przykładną kurę domową, to ja decyduję o wyglądzie kuchni, więc wczesnym popołudnie udałam się na spotkanie w sklepie meblowym, który zaopatruje naszego dewelopera. Oczywiście, chcąc w Holandii wybrać kafelki do kibla musisz się wcześniej umówić, a coście myśleli! Dziewczę z którym przyszło mi rozmawiać posługiwało się nieco łamaną angielszczyzną, ale dałyśmy radę (w połączeniu z moją łamaną holenderszczyzną). Oczywiście na miejscu zmieniłam moją pierwotną wizję kolorystyki kuchennej zastanawiając się co ja do cholery sobie myślałam w pierwszej kolejności. Teraz będzie jasno i przytulnie. A lodówka?... Okazało się, tak jak mieliśmy nadzieję, że można ją umieścić pod blatem zamiast jednej z szafek. Et voila! 

Dla zainteresowanych dołączam projekt budynku ;)

wtorek, 15 listopada 2011

Dobrze żarło i zdechło

O złośliwy losie... ledwo dałeś mi nadzieję i już ją odbierasz!

Wczorajszy dzień upłynął mi pod znakiem wielkiej ekscytacji i podniecenia. Dostałam telefon z pewnej dużej, znanej firmy z zaproszeniem na rozmowę kwalifikacyjną w środę rano. Mój pierwszy job interview w Holandii i pierwsza poważna praca w moim życiu! Skakałam z radości i spędziłam całe popołudnie na dokształcaniu się z zagadnienia, o które miało opierać się stanowisko. Maurycy szalał. Nie widziałam go tak szczęśliwego już od jakiegoś czasu. Wszyscy się cieszyli, trzymali kciuki. Męska część naszego kurnika zaczęła kalkulować codzienne dojazdy do Amsterdamu, perspektywy i podatek (trochę się zapędzili, ale oni już tak mają i najwyraźniej ich to cieszy).

Wszystko pięknie i obiecująco. Dziś dalszy ciąg przygotowań do owej rozmowy, a tu nagle telefon od działu rekrutacji:
"Dzwonię w sprawie Twojej jutrzejszej rozmowy kwalifikacyjnej. Bardzo mi przykro Cię poinformować, ale musimy odwołać spotkanie. Pozycja na którą aplikowałaś została zamknięta z przyczyn finansowych. Jak tylko będzie ono znowu dostępne skontaktuję się z Tobą natychmiastowo. Przepraszam i życzę powodzenia"

Buuu!... A już było tak blisko. Nadzieja przyszła i odeszła. No cóż, pozostaje tylko na tracić ducha i szukać dalej. Jak to moja mama mi powtarza: "Gdzieś tam jest idealna praca, która na Ciebie czeka!"
I tego będziemy się trzymać szukając jej dalej.

niedziela, 13 listopada 2011

Holenderscy górale i walka o ser

Z czego słynie Holandia? Zależy jeszcze kogo zapytamy, ale generalnie można przyjąć, że typowymi symbolami kraju są tulipany, wiatraki i ser. Długa tradycja serowarstwa w Niderlandach zaowocowała bogatym asortymentem i różnorodnością tych produktów oraz powszechnie znanymi gatunkami. Któż w końcu nie lubi goudy?! I w tym właśnie miejscu pojawia się ironia: będąc tu tęsknię za... serem! Naszym białym, puszystym, świeżym serkiem. Problem w tym, że tutaj nie posiadają twarogu (o co swoją drogą wiecznie toczę z Maurycym boje, gdyż mój luby twierdzi, że to nie jest ser! Co on tam wie o serach). 

Poszperałam trochę w internecie i jak wyczytałam, biały ser można w Holandii dostać jedynie w polskich (tudzież rosyjskich) sklepach. Na całe szczęście okazało się też, że w Nijmegen istnieje takowa placówka handlowa. Trochę daleko od naszego kurnika, więc przekonałam Mauryca (skuteczny, niezawodny podstęp "na pewno mają tam też pierogi!"), żebyśmy zrobili rozeznanie w weekend. Muszę przyznać, że sklep jest naprawdę spory. Prowadzi go bardzo sympatyczny starszy pan z bliskowschodnim pochodzeniem i można znaleźć ogromy wybór artykułów z Turcji, Egiptu, Iranu, Indii, Polski i tym podobnych egzotycznych krajów ;) Pierogi, a jakże były. Ser biały, jak na moje nieszczęście własnie się skończył. Na pocieszenie zaopatrzyłam się w parę innych rodzimych produktów (barszcz w proszku, ogórki kiszone, chrzan, Prince Polo).

W drodze powrotnej (bardzo okrężnej) Maurycy postanowił pokazać mi coś, co w Holandii uchodzi za niespotykane. Góry!... Ten temat pojawiał się już niejednokrotnie, kiedy to chłopczyna z uporem maniaka twierdził, że w okolicach Nijmegen są góry. Jasne... w kraju płaskim jak naleśnik, gdzie główne formy ukształtowania terenu przybierają postać depresji, to co oni nazywają górami to zaledwie 400-metrowe wzniesienia. 
-To czym według was jest wzgórze, skoro góry mają mniej metrów wysokości niż polskie wyżyny? - zapytałam pewnego razu.
-Pamiętasz jak ostatnio jechaliśmy rowerem do centrum? - zaczął zupełnie poważnie Maurycy.
-Pamiętam.
-A ten próg zwalniający na drodze?
-No, tak...
-To własnie jest w holenderskim mniemaniu wzgórze!
Ręce opadają. Żeby zakończyć raz na zawsze te niedorzeczne brednie, zgodziłam się pojechać i zobaczyć ów cud natury na żywo. Droga do Berg en Dal (doprawdy cóż za poetycka i opisowa nazwa miejscowości... dosłownie znaczy to "góra i dolina") wiedzie przez uroczy las i lekkie pagórki. Nie żebym była sceptyczna, ale do pojęcia "góry" daleko jeszcze tym wzniesieniom. Dopiero gdzieś na obrzeżach wsi kręta droga zaczęła schodzi w dół nieco bardziej stromo. I w dół, i w dół, i w dół. OK. Rzeczywiście to jedno wzniesienie było całkiem imponujące jak na holenderski krajobraz i dawało podobne wrażenia estetyczne jak podgórskie stoki. Niech mu będzie! Jest i góra. 

Dutch highlanders and quest for the cheese

What is Holland famous for? Depends on who you'd ask, but in general we could say that typical symbols of the country are tulips, windmills and cheese. The long tradition of cheese production in the Netherlands gave us a big variety of this food product and is well known for some brands. After all, show me a person who doesn't like gouda! And here comes the irony... being here I miss the cheese. Not their cheese. I miss our nice, fresh, white, fluffy cottage cheese. Problem is, that here in Holland they just don't have this kind of cheese (by the way we have a never-ending fight about that, because Maurice stubbornly repeats that it's not a cheese! What does he know about cheese).

I did some search on the Internet and I found that typical cottage cheese is possible to buy here only in polish (and russian) stores. Thank God I also found there is one in Nijmegen. Quite away from our henhouse, so I had to convince Maurice to go there on the weekend (it was actually very easy... he can't resist the idea of polish dumplings). I admit that the store was big. It was rather an international supermarket run by very friendly older Middle-Easter man. You could find there all kind of products from Turkey, Egypt, Iran, India, Poland and other exotic places ;) They also had the dumpling. Cottage cheese? My bad luck... they just run out of it! To make me feel better I bought some other polish stuff (instant borsch, pickled cucumbers, horseradish and Prince Polo).

On the way back (detour way back) Maurice wanted to show me something remarkable in Holland. Mountains!... This is another never-ending topic, since he stubbornly claims that there are mountains around Nijmegen. Sure... in a land flat as a pancake, where typical form of the terrain is a depresion, what he calls a mountains is a barely 400-meters hill.
- So what is the hill according to you if what you call a mountain is lower that avarage height of polish upland? - I asked on day.
- Do you remember how we were going to the center lately? - he started quite seriously.
- I do.
- And do you remember this speed bump on a street?
-Yeah...
-That's exactly what we would call a hill in Holland!
I'm speechless. To end up this ridiculous nonsense once for good I agreed to go and see this wonder of nature. The road to Berg en Dal (seriously, what a poetic name of the town... it literally means "mountain and valley") goes through picturesque forrest and small hills. Not that I'm skeptic, but my idea of the "mountain" is far far away from these hills. Somewhere behind the village the road startd to go down a bit more steepy. And down, and down, and down... OK... This one big hill covered with forrest was quite impressive as for the Dutch landmark and gave a slight aesthetic impression of the piedmont slope. If it's gonna make him happy than ok... here's the mountain!

czwartek, 10 listopada 2011

Wszystkie drogi imigrantów prowadzą do Den Bosch

Dziś w okrągłą miesięcznicę mojego pobytu w Holandii, z samego rana, podążyliśmy z Maurycym przez mgły i zakorkowane autostrady do uroczego Den Bosch, gdzie mieści się najbliższy urząd imigracyjny. Moje kolejne miłe doświadczenie z holenderskimi urzędami. 

Z ledwością udało nam się zdążyć na czas na nasze spotkanie i jak się okazało, mimo że byliśmy jedynymi interesantami, musieliśmy chwilkę odczekać. Swoją drogą zdumiewa mnie trochę cała ta procedura. Skoro umawiasz wcześniej spotkanie na konkretną godzinę, dlaczego na miejscu i tak musisz wziąć numerek i czekać na swoją kolej? Zaczynam dochodzić do wniosku, że Holendrzy mają swoiste umiłowanie do numerków, którymi (gdybym je zbierała) mogłabym niedługo wytapetować mały pokoik. W każdym razie sama rozmowa z urzędniczką przeszła ponownie bardzo szybko i łatwo. Miła, przyjazna i uśmiechnięta pani zza biurka chętnie wkleiła mi do paszportu zezwolenie na pobyt (choć dalej nie rozumiem dlaczego, skoro jestem obywatelką kraju unijnego) i z rozbawieniem zauważyła "Stresujesz się? Niepotrzebnie! My tu jesteśmy uśmiechnięci i bardziej wyluzowani niż ci z północy". 

Całe spotkanie nie zajęło dłużej niż pół godziny, a skoro już byłam w nowym mieście i nie miałam żadnych planów na dziś, postanowiłam udać się na krajoznawczy spacerek. Przyznać muszę, że Den Bosch mnie zachwyciło. Ciche i spokojne w porannych godzinach, lekko spowite mgłą i naprawdę urocze. W powietrzu można już wyczuć, że nadchodzi zima, bo lekki mrozik szczypał mnie w dłonie i policzki, więc spacer nie trwał długo. Obeszłam centrum do koła, zaopatrzyłam się w miejscową słodką specjalność bossche bollen i wróciłam do domu. W pociągu doznałam wrażenia, że cofam się w czasie... podczas gdy Den Bosch zaczynało wypełniać się słońcem, w Nijmegen wciąż było mgliście, zimno i szaro. Niestety zostało tak do końca dnia.
Bossche Bol w zacnym towarzystwie Stroopwafel

All roads lead to Den Bosch

Today it's a full month-anniversary of me living in Holland. Early morning we went through the fog and traffic jam to a lovely  Den Bosch, where's the closest immigration office. Another pleasant surprise with Dutch officialdom.

We had to hurry a lot to be there on time, but than though we were the only clients there we still had to wait a bit. I have to admit that I'm a slightly surprised with this whole procedure. If you're making an appointment for a certain day, certain hour, than why the hell when you are already there you still need to take a number and wait for your turn? I start believing that Dutch people have some weird love for the numbers and if I'd be collecting them I could soon use them as a wallpaper for a little room. Anyway, the conversation with a office clerk lady did go very smoothly and in a nice atmosphere. She gave me the stamp and a huge sticker in my passport with permanent resident permit (I still don't understand why I need that... after all I'm a citizen of a country which is a part of European Union). She looked at me amused and asked "Are you stressed? No need to be so! Here in south of Holland we are smiling and more relaxed than the ones from the north! Relax".

The meeting didn't take longer then half an hour and because I was already in a new city and since I didn't have any other plans for today, I went for a small sightseeing tour. I must admit, that Den Bosch caught my heart. Quite and calm in these early hours, covered with a mist made an impression of an adorable place. You can feel that winter is slowly coming and a soft frost started pinching my hands and face, so the walk didn't take long.  I went the whole center of the city around and bought myself some local sweet specialty bossche bollen. In a train back home I had the feeling like I'm also moving back in time... while in Den Bosch it was getting pleasently bright with autumn sunbeams, in Nijmegen it was still foggy, cold and gray. Unfortunately it stayed like that all day. 
Bossche Bol in a company of Stroopwafel

piątek, 4 listopada 2011

Rozeznanie na rynku pracy

Od mojej przeprowadzki do kraju płaskiego jak naleśnik (gdzie naleśniki notabene są całkiem popularne) mija już prawie miesiąc. Co przez ten czas zrobiłam? Hmm...

Udało mi się załatwić część spraw niezbędnych do egzystencji, jak nauczyć się jeździć na rowerze w mieście, zapisać do urzędu miasta oraz zdobyć własną kartę płatniczą. To nie jest śmieszne... właściwa karta to śmiertelnie ważna rzecz, bez niej prawie nie istniejesz, o czy wspominałam w jednym z moich pierwszych postów. Już nie czuję się jak wyrzutek społeczeństwa i jedyna osoba płacąca gotówką w AH. Jednak najważniejsze kwestie pozostają nadal przede mną. Nauka języka i praca.

Właśnie... praca. Codziennie przeszukuję internet w poszukiwaniu nowych ogłoszeń i rozsyłam swoje CV. Język okazuje się zazwyczaj główną barierą (albo wymówką). To nic, wiem że już niedługo coś znajdę. Intuicja mi tak podszeptuje (oby tylko nie kłamała, złośliwa żmijka). Co ciekawe natomiast, z niemal wszystkich wysłanych aplikacji, nawet na durne i banalne stanowisko, dostałam odpowiedzi. Negatywne, ale nadal. Ktoś poświęcił mi tę chwilę uwagi, żeby przejrzeć list/CV i odpisać. Może to tylko moje smutne doświadczenia, ale w Polsce potencjalni pracodawcy, jeśli nie chcieli zaprosić mnie na rozmowę, nie pofatygowali się chyba ani razu, żeby poinformować mnie o decyzji. I tak czekałam i czekałam zawsze. 

Wczoraj pojawił się pierwszy promyk nadziei. Dostałam telefon z jednego z hoteli, niestety moja rozmówczyni nie mówiła po angielsku, a jak po holendersku. Momentalnie więc rzuciłam się po pomoc do Zeeny. Dzięki Bogu, że była akurat w domu. Teraz znowu muszę czekać na decyzję, czy pomimo problemów w komunikacji, dadzą mi szansę na zarobienie moich pierwszych eurasków. Trzymajcie kciuki! Potrzebny mi dochód, żebym nie musiała po torebkach chować przed Maurycym moich zakupionych pod jego nieobecność słodyczy ;)

Finding the labour market

Since I moved to the land flat as a pancake (where pancakes are quite popular by the way) there's been already a month. What have I done during this time? Hmm....

I did manage to finish some of the crucial things necesary for my existance like learn how to cycle in the city, write myself in at the City Hall and get my own banking card. It's not funny... the right card is a deathly important thing. Without it you almost don't exist. I did mention about that in one of my previous posts. I don't feel anymore like an outcast of society or the only person who pays with cash in AH. But the most important issues are still waiting: learning the language and job.

Exactly... a job. I search for new advertisements on Internet everyday and keep sending my resume. The language is most of the time the biggest barrier (or an excuse). That's ok... I know that soon I'm gonna find something. My intuition is telling me that (I hope she's not lying, sneaky bitch). The interesting thing is that from all the applications I have sent, even if it was just a lame meaningless position, I always got an answer. Negative answer, but still an answer. Someone did pay at least a bit of attention to check my letter and send me back his/her decision. Maybe it's just my sad experience, but in Poland the majority of potential employers if they didn't want to invite me for an interview, they didn't even inform me about their decision. So I was always waiting and waiting. 

Yesterday the hope knocked to my door. I got a phone call from one of the hotels, but unfortunately my speaker did not speak English and I was not speaking Dutch. So what did I do? Run for help to Zeena! Thank God she was home, so she could translate for me. Now I just have to wait for their decision if they are gonna give me a chance despite of some communication problems. Cross you fingers! I need an income, so I won't have to keep hiding from Mauice all the sweeties I bought when he was away ;)

środa, 2 listopada 2011

Single track wheelers. Second try

After few tries and tests, I guess we can say that I mastered the art of cycling on Dutch roads. I'd say more, I mastered the art of cycling with an extra ballast in the form of Maurice on the back of the bike. In this place I have to mention, that my ballast was wriggling all the time, looking around and commenting the surrounding.

First try was very poor and looked more like a fight with death, but we survived. One evening during the weekend, after a lovely dinner in our favorite place, being in great moods we decided to do an experiment: can Justine transfer Maurice back home on their bicycle? Staying in a vertical position needed around ten tries and about 500 meters of the starting lane, but it did work out! Very staggered I pedaled back home. With a great focus and panic everytime something was passing us by ("I'm gonna loose the balance and we're gonna crash straight at that car and we're gonna die!!") we made it! More trainings that weekend gave us quite a good result. Keeping the balance in reasonable norm, ignoring Maurice's movement on a back saddle under control, lack of troubles with start. That's more complicated than driving a car for a beginner. 

The goal is reached! Not counting few small incidents like almost running by some woman with a child when I was trying to park my bike in the city center and we've lost the balance. We burst out laughing and the woman measured us with a cold look, probably thinking that we were already stoned though it was just a midday. Well, we weren't (I don't smoke anything at all). And nobody was hurt (I did stop in time) so the story ends up well :)

Jednośladowce. Podejście drugie

Po kilku próbach i testach, można delikatnie stwierdzić, że opanowałam sztukę jazdy na rowerze po holenderskich drogach. Powiem więcej, opanowałam jazdę z obciążeniem w postaci Maurycego (który non stop się kręci, rozgląda i komentuje całe otoczenie) na bagażniku!

Pierwsze próby wyglądały mizernie i zakrawały na walkę o życie, ale przetrwałam. Pewnego weekendowego wieczoru, po uroczej kolacji w naszej ulubionej knajpce, rozbawieni podjęliśmy eksperyment: czy Justyna potrafi przewieźć Maurycego do domu. Utrzymanie się w pionie wymagało chyba z dziesięciu podejść i 500 metrów "pasa startowego", ale udało się! Bardzo chwiejnie popedałowałam do domu. W wielkim skupieniu i panice za każdym razem, gdy coś na mijało ("zaraz stracę równowagę, wjedziemy prosto w ten samochód i zginiemy!!") dotarliśmy. Treningi przez ów weekend zaowocowały całkiem dobrymi wynikami. Utrzymanie równowagi w umiarkowanej normie, rozkojarzenie przez Maurycego pod względną kontrolą, brak problemów ze startem. To bardziej skomplikowane niż jazda samochodem dla początkującego.

Sztuka osiągnięta. Nie licząc drobnych incydentów, jak fakt, że przez trudności z ową równowagą, chcąc zaparkować w centrum, mało nie wjechałam w panią z dzieckiem, która zmierzyła nas zimnym wzrokiem. Biorąc pod uwagę, że momentalnie wybuchnęliśmy śmiechem, pomyślała zapewne, że już jesteśmy spaleni, choć był dopiero południe (spokojnie mamo! Przecież wiesz, że ja wogóle nie palę! Nigdy! :)). Nikt nie odniósł obrażeń (wyhamowałam na czas), więc bajka kończy się szczęśliwie.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...