Dziś w okrągłą miesięcznicę mojego pobytu w Holandii, z samego rana, podążyliśmy z Maurycym przez mgły i zakorkowane autostrady do uroczego Den Bosch, gdzie mieści się najbliższy urząd imigracyjny. Moje kolejne miłe doświadczenie z holenderskimi urzędami.
Z ledwością udało nam się zdążyć na czas na nasze spotkanie i jak się okazało, mimo że byliśmy jedynymi interesantami, musieliśmy chwilkę odczekać. Swoją drogą zdumiewa mnie trochę cała ta procedura. Skoro umawiasz wcześniej spotkanie na konkretną godzinę, dlaczego na miejscu i tak musisz wziąć numerek i czekać na swoją kolej? Zaczynam dochodzić do wniosku, że Holendrzy mają swoiste umiłowanie do numerków, którymi (gdybym je zbierała) mogłabym niedługo wytapetować mały pokoik. W każdym razie sama rozmowa z urzędniczką przeszła ponownie bardzo szybko i łatwo. Miła, przyjazna i uśmiechnięta pani zza biurka chętnie wkleiła mi do paszportu zezwolenie na pobyt (choć dalej nie rozumiem dlaczego, skoro jestem obywatelką kraju unijnego) i z rozbawieniem zauważyła "Stresujesz się? Niepotrzebnie! My tu jesteśmy uśmiechnięci i bardziej wyluzowani niż ci z północy".
Całe spotkanie nie zajęło dłużej niż pół godziny, a skoro już byłam w nowym mieście i nie miałam żadnych planów na dziś, postanowiłam udać się na krajoznawczy spacerek. Przyznać muszę, że Den Bosch mnie zachwyciło. Ciche i spokojne w porannych godzinach, lekko spowite mgłą i naprawdę urocze. W powietrzu można już wyczuć, że nadchodzi zima, bo lekki mrozik szczypał mnie w dłonie i policzki, więc spacer nie trwał długo. Obeszłam centrum do koła, zaopatrzyłam się w miejscową słodką specjalność bossche bollen i wróciłam do domu. W pociągu doznałam wrażenia, że cofam się w czasie... podczas gdy Den Bosch zaczynało wypełniać się słońcem, w Nijmegen wciąż było mgliście, zimno i szaro. Niestety zostało tak do końca dnia.
Bossche Bol w zacnym towarzystwie Stroopwafel |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz