wtorek, 27 sierpnia 2013

Podziel się posiłkiem... z sąsiadem

Wkurza Was marnowanie jedzenia? A składników na ich ugotowanie? Mnie strasznie... Ile to razy chciałam coś pysznego upichcić, ale w sklepie dostępne były tylko za duże opakowania potrzebnych mi składników. Jest nas tylko dwoje, więc nie potrzebuję rodzinnej paczki. W efekcie resztki składników chowałam do lodówki i po jakimś czasie wyrzucałam, bo się najzwyczajniej zepsuły. Bardzo to nieekonomiczne, ale co poradzić, że nie mieliśmy ochoty jeść tortilli dwa dni pod rząd...   

A może inaczej... Jesteście zabiegani, zapracowani, mieszkacie sami i do tego jesteście totalnym antytalenciem kulinarnym? W dzisiejszych czasach da się mimo wszystko łatwo przeżyć. Knajpek i restauracji cała masa, kafeterie z fast-foodem i chińczyk na wynos na każdym kroku, a supermarkety oferują gotowe dania. Wystarczy tylko podgrzać lub zmieszać dwa składniki. Da się? Da się! Pytanie tylko jak długo. Prędzej czy później zamarzy się nam porządny domowy obiadek, aromatyczna pieczeń czy gulasz (a ja znowu z tym gulaszem... chyba będzie trzeba wpisać w menu). I co tu zrobić?

Dla wszystkich mieszkających w Holandii mam wspaniałe rozwiązanie. Maurycy niedawno powiedział mi o pewnej stronie internetowej. Nazywa się thuisafgehaald.nl i jest świetnym sposobem na rozwiązanie powyższych problemów, a nawet poznanie sąsiadów. 

O co w tym wszystkim chodzi? Zarejestrować się za darmo może każdy. Lubisz gotować? Zatem wrzucasz parę swoich przepisów do własnego profilu i jesteś oficjalnie kucharzem. Inni mogą zobaczyć co pichcisz i zamówić sobie porcję Twoich pyszności. Ustalasz dokładnie, którego dnia planujesz dane danie ugotować i w jakich godzinach można je odebrać. Obliczasz koszty jednej porcji i voila! Ty nie masz zmarnowanych składników (wręcz zwraca ci się część ich kosztów), a ktoś inny radośnie zabiera Twoje smakowitości do domu, żeby tam się nimi delektować. Genialne, czyż nie?! Jeśli nic nie planujesz gotować i dzielić się, zawsze możesz mieć swoje przepisy we własnym menu. A nóż ktoś cię poprosi o przygotowanie dania dla niego. Jesli nie masz czasu, wcale nie musisz się zgadzać. Czyż nie jest to piękna idea?

Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie przetestowała. Na pierwszy ogień poszło ciasto. Uwielbiam piec, ale dla nas dwoje (a właściwie dla mnie, bo na Maurycu słodkości nie robią wielkiego wrażenia i czasem muszę się prosić "no zjeeeedz kawałeczek") to za dużo zachodu. Co innego, gdy mam na to dodatkowych odbiorców. Poinformowałam na stronie, że w piątek zamierzam upiec Key Lime Pie. Zgłosiła się urocza pani, prosząc o dwa kawałki. Cudo! I byłoby pięknie, gdyby nie upalna pogoda i cholerna bita śmietana, która stopiła się w słońcu, zanim zdąrzyłam ciasto dobrze pokroić. Aaaaa... co za upokorzenie! 

Na całe szczęście owa pani była bardzo wyrozumiała. Zaczęła się śmiać i pocieszać, że takie wpadki zdarzają się cały czas. W końcu nie jesteśmy profesjonalnymi kucharzami. Zapłaciła za swoje porcje, zabrała ciacho do domu i następnego dnia wystawiła mi bardzo pozytywny komentarz, że bardzo jej smakowało i czeka na moje kolejne kulinarne akcje. Ach, jakże takie coś motywuje ;)

czwartek, 22 sierpnia 2013

Dekoratorskie must-have

Po ponad roku mieszkania w naszym Kurniku w końcu zabraliśmy się za postrach mieszkania. Nasz schowek gospodarczy. Od momentu wprowadzenia się cierpliwie czekał na swoją kolej i zamieniał się w coraz większą graciarnię. W końcu uzgodniliśmy, że czas nadszedł. Wynieśliśmy zalegające w kątach wiaderka po farbie i worki z odpadkami poremontowymi. Pomalowaliśmy ściany, zamontowaliśmy półki w regale i zamówiliśmy linoleum (dwa tygodnie czekania... a co, tutaj nie ma tak od ręki, szczególnie jak się chce coś niewymiarowe). Lampa tylko ciągle czeka na zawieszenie, bo drabiny brak i nie dosięgamy.

Czemu się z Wami dzielę tym sekretem, którego drzwi skrzętnie strzegłam? Ano, żeby naprowadzić Was na mój obecny stan umysłu: ulepszanie kurnikowego wnętrza. Katalog Ikei leży zawsze na wierzchu, a ja tylko kombinuję "co by tam w tym koncie wstawić, a co na tej ścianie powiesić, żeby nie były takie puste?". Myśląc tak o dekoratorskich usprawnieniach nagle zdałam sobie sprawę, że nigdy tak naprawdę nie poruszałam na blogu kwestii aranżacji wnętrz holenderskich domów. Przedstawiam Wam zatem listę holenderskich must-have, bez których żaden dom nie może się obejść:

Budynek stary czy nowy, okna muszą pełnić dominującą rolę
1. Ogromne okna, których nie sposób otworzyć, ani umyć
Chyba wszyscy już wiedzą, że holenderskie domy słyną z wielu, dużych okien, często niczym nie przysłoniętych. Dzięki nim mieszkania są pełne naturalnego światła, co przy tak pochmurnej pogodzie jest jak najbardziej potrzebne. O okiennych dekoracjach już pisałam, ale skąd się te okna właściwie wzięly? Każdy Holender powie, że są symbolem otwartości i próbą zadeklarowania światu "Nie mam nic do ukrycia". Co jest dla mnie bardzo logiczne, bo ostatnimi laty widzi się coraz więcej zasłonek i żaluzji w oknach ;) Różne teorie na temat okiennej genezy słyszałam, ale nie będę tu wszystkich przytaczać. Jedno natomiast jest pewne... umycie tych okien to nie lada wyzwanie. Szczególnie, że często otwierają się one na zewnątrz lub wcale. Wtedy jedynym ratunkiem jest wezwanie specjalnych usług okno-myjących. Albo pozostawienie ich brudnych ;)



2. Schody-pułapka
Holenderskie schody w pełni zasługują na swoją nazwę trap (po ang. oznacza to "pułapka" ;)) Są wąskie i strome niczym drabina. Cała stopa w żadnym wypadku nie zmieści się na stopniu. Im starszy dom, tym bardziej mordercze schody. Do dziś nie opanowałam szybkiego poruszania się po nich w dół ;)

Projekt holenderskiej projektantki wnętrz Natasja Molenaar (źródło)
3. Biel, biel i jeszcze raz biel
Kolorem podstawowym holenderskiego domu jest biel. Obowiązkowa i zwykle ocieplona beżami i brązami, najlepiej w postaci drewna. Jeśli ściany są innego koloru, balans uzyskuje się poprzez białe meble i ilementy, jak na przykład szafki, regały, kanapa lub balustrady. Ta zasada znajduje zastosowanie nawet w mieszkaniu mojego teścia, który uważa się za niestandardowego i awangardowego. Co prawda zdarzają się domy z pstrokatymi ścianami, ale te osoby uważa się za przesadnie nowoczesne, szalone i bez gustu ;)

Tacka -jest, orchidea - jest, świeczka - jest (ukryta w świeczniczku). Do pełnego zestawu brakuje tylko Buddy. (źródło)
4. Przepływ pozytywnej energii
Jaka jest główna religia w Holandii? Chrześcijaństwo. Dokładniej protestantyzm na północy i katolicyzm na południu. A jaka jest najpopularniejsza dekoracja w domach? Budda. Sama głowa, albo cała figurka, obrazek, grafika. Budda rządzi! Do tego idealnie pasujące orchidee, kominki zapachowe, patyczki zapachowe itp. Wszystko bardzo zen. A jeśli ktoś nie czuje się szczególnie uduchowiony i podatny na ten tredny, dla równowagi dysponuje całym zestawem świeczek w różnych kolorach i rozmiarach. Nic nie dodaje wnętrzom więcej przytulności niż tlący się płomyczek. 
Maleńka umywaleczka dla wielkich dłoni (źródło)
5. Mini-umywalka w toalecie
Holendrzy należą do wysokich nacji. Nie dość, że sami są wysocy, budują wysokie kamienice, mają duże okna i drzwi... to dlaczego toalety mają takie maleńkie? To pomieszczenie w holenderskim domu jest prawdziwie klaustrofobiczne. I zawsze występują w komplecie z maluteńkimi umywalkami, w których nie sposób umyć rąk bez zachlapania podłogi i ścian. Oh, już bym zapomianała... woda lecąca z tych kraników jest lodowato zimna. Zawsze.

Kawy nigdy za dużo (źródło)
6. Ekspres do kawy
Holandia plasuje się w ścisłej czołówce krajów z największą ilością wypijanej kawy rocznie na osobę. Jeśli w domu brakuje jakiegokolwiek ekspresu do kawy, nie mieszka tam prawdziwy, rodowity Holender. Samo urządzenie moje być dowolne: klasyczny ciśnieniowy, przelewowy, nespresso, senseo, oldschoolowa kawiarka czy byle zaparzacz. Coś musi być. Każdy szanujący się dom będzie miał też słoiczek z ciasteczkami i pudełeczko z różnymi rodzajami herbat. Dla takich dziwolągów jak ja, którzy wolą herbatę od kawy ;)

Tak na zakończenie dodam tylko, że przeciętne mieszkanie przedstawiciela mojego pokolenia w Holandii nie różni się tak bardzo od polskiego. W większości jest również made by Ikea ;) Zresztą do starszych domostw ikeowskie elementy też się już zakradły. Tak jak rzesze Polaków, Holendrów i ludzi na całym świecie uwielbiam ten sklep. Dlatego przeżyłam chwilę euforycznej grozy, kiedy niedawno odkryłam, że Ikea w końcu otworzyła sprzedaż online z dostawą do domu... Tylko te koszty dostawy i surowe spojrzenia Maurycego powstrzymują mnie jeszcze przed zakupami.

piątek, 16 sierpnia 2013

Nie zepsuj sobie Holendra!

- Kochanie, muszę cię poprosić, żebyś przestała robić mi kanapki do pracy - parę dni temu wydusił z siebie Maurycy.
- Czemu? Nie smakują ci moje kanapki - zapytałam zdziwiona.
- Nie, smakują. Ale chyba za bardzo mnie rozpieszczasz...

Stało się. Nawet on sam to zauważył. Rozpuściłam swojego Holendra! A tyle co tydzień wcześniej znajoma mnie przestrzegała "Nie zepsuj sobie Holendra!". Na szczęście jest to jeszcze proces odwracalny. A przynajmniej jest nadzieja, skoro on sam to zauważył. 

O co chodzi z tym psuciem Holendrów? Chyba każda kobieta będąca w związku z takowym wie, co mam na myśli. Holendrzy to dość dogodny materiał na męża/chłopaka/partnera/zwierzątko domowe, zwał jak chciał. Wychowany w świecie związków partnerskich, równouprawnień i wyemancypowanych feministek wie, że podział obowiązków domowych to coś bardzo naturalnego i że jego rola w domu nie ogranicza się do założenia kapci i zagnieżdżeniu się na kanapie po powrocie do pracy. On nie nie nie... Holender często pomaga w sprzątaniu, gotowaniu itp. I niby wszystko pięknie, prawda?

Otóż tu pojawia się znienacka potwór "polskiej gospodyni domowej". Nauczone przez mamusie, piękne Polki są zwykle też dobrym materiałem na panią domu. Wszystko wysprzątają, obiad ugotują, ciasto upieką przed wizytą znajomych, kanapki swemu mężczyźnie do pracy przygotują. Słowem: zadbają o niego tak, żeby mu niczego nie brakowało. I tu zaczyna się psucie. Holender szybko się przywzyczaja i zaczyna traktować ten dar z niebios jako coś oczywistego. Skoro jego talen kulinarny ogranicza się do zmieszania na patelni gotowych półproduktów z Albert Heijn'a, to czemu miałby wchodzić w drogę swej ukochanej przygotowującej właśnie soczystą pieczeń czy dopieszczony gulasz (i to z podstawowych składników, a więc zdrowiej i taniej!). Nasza umowa z Maurycem była prosta: ja gotuję, ty zmywasz i odwrotnie. Z czasem jednak to zmywanie zaczęło się pojawiać coraz rzadziej, a ja coraz częście znajdywałam rano garnki w zlewie...
- Zmęczony po pracy byłem! - komentuje
- Spoko, ale ja też nie wyleguję się na kanapie całymi dniami... czastem też jestem zmęczona i mógłbyś mi pomóc nieco więcej...
- No przecież opłukałem naczynia!...

Taaaak... I dochodzimy do kolejnego powodu, dlaczego polska potencjalna gospodyni domowa daje za wygraną i nawet już nie prosi o pozmywanie naczyć. Przeciętny Holender mojej generacji jest potwornie nieudolny w wykonywaniu tej, wydawałoby się prostej czynności. Ze względów ekonomiczno-ekologicznych (lub przywzyczajenie wyniesione z domu) napełnia zlew/miskę pełną wody i wszystkie naczynia myje w tejże wodzie. O opłukaniu w czystej nie ma mowy (ok, może i powinno się tak zmywać, żeby nie marnować wody, ale po przeprowadzeniu małego eksperymentu okazało się, że zmywając pod bieżącą wodą zużywam mniej więcej tyle samo co on). Pierwszy talerztak umyty jest lśniąco czysty. Ostatni woła o pomstę do nieba. Widząc te naczynia wolę już sama pozmywać. 

Jednak z koleżanek postanowiła udowodnić kiedyś mężowi, że takie zmywanie do niczego się nie nadaje. Po umyciu przez niego wszystkich naczyć, Lucy wzięła na czystszą, najbielszą ścierkę jaką w domu znalazła i zaczęła wycierać talerze do sucha (swoją drogą również częsta praktyka w Holandii). Po skończeniu pokazała ścierkę rodzinie. Po bieli śladu nie było, nastomiast dopatrzyć się można było przeglądu całego obiadu. Wtedy dopiero zrozumieli. 

-Czemu leżysz jeszcze w łóżku? - zapytał rano zaskoczony Maurycy po wyjściu spod prysznica.
- Przecież powiedziałeś, żeby ci już nie robiła więcej kanapek do pracy... - wymamrotałam spod kołdry.
- Ale, ale.... ach czemu ja wogóle powiedziałem coś tak głupiego! - marudził pod nosem w drodze do kuchni. 

Ciężka to praca, ale niestety trzeba czasem zacisnąć zęby i Holendra tresować, żeby nie zepsuć go na dobre ;)

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Wcale nie głupie miasto

- Czy pani jest z gazety? - zapytał sympatyczny staruszek.
- Nie... - odparłam trochę zaskoczona.
- A bo tak pomyślałem patrząc na pani aparat. A już miałem nadzieję, że moje zdjęcie pojawi się w gazecie! - zaśmiał się radośnie starszy pan.
- Niestety nie... Jestem blogerką i piszę o Holandii.
Starsze towarzystwo uśmiechnęło się szeroko i zaczęło kiwać głowami. Chyba nie do końca zrozumieli, o co mi z tym blogiem chodziło ;)


Tak to przyjemnie zaczął się mój dzień w Utrechcie. W końcu udało mi się ogarnąć się i zabrać rano z Maurycem do Urtechtu. On pracuje w tym mieście codziennie, a ja już od dłuższego czasu zbierałam się za ten post. Nareszcie się udało. Podczas, gdy mój luby pracował w pocie czoła, ja spacerowałam po uroczych uliczkach i byłam brana za fotoreporterkę (dwa razy tego dnia... musiałam wyglądać niezwykle profesjonalnie!).





To co w Utrechcie najbardziej mnie urzeka, to kanały i stare kamieniczki. Nie ma ich aż tyle co w Amsterdamie, ale też tłum jest znacznie mniejszy ;) Dodatkowo po obu stronach Oudegracht, czyli starego kanału ciągnącego się przez środek centrum, tuż ponad wodą są tarasy. Wiele z nich zostało zagospodarowane przez restauracje, bary, lub osoby prywatne - właścicieli katakumb. Miałam raz okazję być w jednej z tych piwnic, przy okazji imprezy gwiazdkowej z pracy Maurycego. Poczułam się jak przeniesiona nagle spowrotem do Krakowa. Wtedy zdecydowałam, że jeśli miałabym się kiedyś z Nijmegen wyprowadzić, to jedynie do Utrechtu! 





Znakiem rozpoznawczym miasta jest kościół de Dom z najwyższą w Holandii kościelną wieżą mierzącą 112 metrów. Owa wieża stoi jednak osobno, parę metrów od samej katedry. Wszystko to na skutek katastrofalnej burzy w 1674 roku, kiedy to zawaliła się jedna z naw, oddzielając Domtoren od reszty kościoła. Przepięknej francusko-gotyckiej budowli miasto zawdzięcza przydomek Domstad. Nie do końca fortunna to nazwa, bo słowo "dom" ma w języku holenderskim dwa znaczenia: "katedra" oraz "głupi". Nikt jednak chyba nie odważy się nazwać Utrechtu głupim miastem ;)





Utrecht jako jeden z pierwszych holenderskich miast otrzymał prawa miejskie. Przez wieki stanowił główny ośrodek religijny. Aż do Złotego Wieku był najważniejsze miasto Niderlandów. Obecnie jest czwartym co do wielkiści miastem kraju i dzięki historii oraz lokalizacji, wciąż odgrywa ważną rolę. Osobiście uwielbiam klimat tego miasta. Zdecydowanie przemawia do mnie bardziej niż zatłoczony i pełen turystów Amsterdam. 


poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Polaku, do wody tylko po kolana!

Ależ się dziś rano zbulwersowałam. Mauryc doniósł mi o najnowszych wieściach, że aż pięcioro Polaków utopiło się w Holandii w ten weekend. Wiadomość bardzo smutna, ale wnioski jakie wyciągają Holendrzy doprowadziły mnie do prawdziwego szału. Według nich, Polacy jako cały naród, nie potrafimy po prostu pływać! I jest to jak najbardziej zrozumiałe, no bo przecież w Polsce nie ma jezior (co insynuował jeden ze spikerów radiowych), ani kultury pływania (co już rozpowszechniają wszystkie media). 

Nie ma kultury pływania?? Niech no ja was wiosłem po głowach zdzielę! Ok, nie mamy tak zaawansowanego programu edukacyjnego jak Zwem ABC dla dzieci. Wydaje mi się, że w naszym kraju nie ma zwyczajnie aż takiego zagrożenia wodą (nie tak jak tu... co krok to kanał), żeby obowiązkowo uczyć dzieciaki pływania w ekstremalnych warunkach, jak na przykład w przerębli i w pełnym rynsztunku z butami i kurtką zimową włącznie. Choć może nie zaszkodziłoby to nam ;) Nie mniej jednak jako dziecko regularnie chodziłam z całą klasą na basen, jako nastolatka we znajomymi i ciężko mi sobie przypomnieć kogokolwiek, kto nie potrafiłby wogóle pływać. Może świetną pływaczką nie jestem, ale rada jaką specjaliści holenderscy mają do przekazania, wydaje mi się conajmniej absurdalna... "Jeśli nie potrafisz bardzo dobrze pływać, nie wchodź do wody głębiej niż po kolana." 

No kurka wodna, za idiotów nas mają! Pięć osób nieszczęśliwie straciło życie, a oni już myślą jakby tu  biednych Polaków i innych imigrantów z Europy Środowo-Wschodniej informować, że woda może być niebezpieczna. Bo my pływać nie potrafimy i nie wiemy jak się w wodzie zachować. Niczym dzieci na Saharze, które wody na oczy nie widziały. 

Dobrze, nie bądźmy tak zgorzkniali. Trochę prawdy w tym jest. Polacy nie mają aż takiego obycia z wodą, jak Holendrzy i z tym nie zamierzam się kłócić. Fakt, w Polsce co roku jest więcej utonięć niż w Holandii. Ale czy to naprawdę dlatego, że pływać nie umiemy? A może dlatego, że jesteśmy narwani, lekkomyślni i lubimy się popisywać? Lubimy ryzyko. I nie mówię tu o wszystkich, broń Boże. Jednak ile razy słyszało się o tym, że ktoś popijał piwko czy nawet wódeczkę na plaży, a potem się chciał przed kolegami popisać? Że słonko mocno zagrzało i dla chłody ktoś szybko wskoczył do zimnej wody (za szybko i ciało doznało szoku termicznego)? Polacy mają nieraz tendencję do przeliczania siły na zamiary. Szczególnie mężczyźni i młodzież. To wynika z naszego słowiańskiego temperamentu. I żadne informowanie o niebezpieczeństwach tu dużo nie zdziała. Ileż to osób w Polsce nie zważa na zakaz pływania i niestrzeżone kąpieliska? Kto jest rozważny to i tak wie jak się w wodzie zachowywać i nie naraża się, a tych którzy lubią brawurkę nie powstrzymają nawet mądre pouczenia holenderskiego narodu wybranego.

A co wy o tym myślicie moi Drodzy?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...