piątek, 27 lipca 2012

Summer in the city


Summer season is here. The bakery is closed, cause they went on holiday. Same with the butcher. But I really got crazy when the jewelry shop, where I found gifts for the minor band also closed because of the summer holiday! Well... the windmill pendants will have to wait till the children get bigger (maybe that's even better).

The weather is finally really summerish. Clear blue sky, big bright sun and hot, so everyone who doesn't have to sit in more or less air-conditioned office, hides in the shade of the park or enjoys the sun laying on a sand. This is how the summer looks like in Nijmegen:





A beach on the other riverbank is a popular destination, and the bicycles are "parked" on 1/3 part of the bridge ;)
Everybody goes on holiday, so do we! In a minute we're leaving to Poland for two weeks. i'm basicly sitting a our suitcases and only one bag is still open, waiting for the laptop. So I wish you nice, sunny holidays and a lot of relax in the city/on the countryside/wherever you're spending your summer and see you in two weeks!

Lato w mieście

Sezon urlopowy w pełni. Piekarnię mi zamknęli, bo na wakacje pojechali. Rzeźnik zresztą też się urlopuje. Szlag mnie dopiero trafił jak jubiler, u którego upatrzyłam prezenty dla nieletniej zgrai też wyjechał na wakacje! No nic to... wiatrakowe wisiorki dostaną jak podrosną (może to i w sumie lepiej). 

Pogoda iście letnia, praży na całego, więc ci co nie muszę siedzieć zamknięci w mniej lub bardziej klimatyzowanych biurach chłodzą się w cieniu drzew lub wygrzewają na piasku. Oto mniej więcej jak wygląda lato w Nijmegen:





plaża na drugim brzegu rzeki przeżywa istne oblężenie, a rowery "zaparkowane" stoją na długości prawie 1/3 mostu ;)
Wszyscy w wakacyjnych rozjazdach, to i my nie będziemy gorsi. Zaraz jedziemy do Polandii na dwa tygodnie. Właściwie to siedzę teraz na walizkach i tylko torba czeka jeszcze otwarta na laptopa. Z tego miejsca pozdrawiam Was bardzo wakacyjnie i życzę udanych urlopów, relaksującego lata w mieście/na wsi/ gdziekolwiek i do zobaczenia za dwa tygodnie! Postaram się od czasu do czasu coś skrobnąć na blogu, ale jest ryzyko, że mnie przez najbliższy czas nie usłyszycie... Z góry za to przepraszam, ale wakacje rządzą się własnymi prawami. Buziaki! 

wtorek, 24 lipca 2012

Tajniki holenderskiej mowy: "tym rowerem!"

Jakiś tydzień temu dokonałam nowego, dość zabawnego odkrycia językowego. Po pysznym obiedzie u teściowej, Maurycy i Rens wdali się w ożywioną rozmowę, oczywiście po holendersku. Rozbawieni dyskutowali o turystycznych przekrętach jednego z naszych znajomych ;) Ja szczególnie nie przysłuchiwała się temu co mówią, bo byłam całkowicie pochłonięta pałaszowaniem wyśmienitego sernika wg przepisu Bistro Mamy, który przygotowałam tego dnia wcześniej. Swoją drogą naprawdę polecam! Wszyscy byli zachwyceni, a to co zostało następnego dni znajomi wyjedli łyżeczkami prosto z tortownicy. Aż im się uszy trzęsły ;) Wracając do historii: w pewnym momencie coś przykuło moją uwagę... Nagle padło dobrze mi znane słowo fiets.

Rower? Jaki rower?! O czym oni właściwie rozmawiają? Z całym szacunkiem dla Stiemmiego, ale akurat on to z rowerem za wiele wspólnego raczej nie ma. Więc dlaczego mówiąc o nim, zaczęli się śmiać: "Aaa.. na TYM rowerze!...". Na jakim rowerze? Musiałam porzucić sernik, żeby dociec o co właściwie chodzi. 

Okazało się, że holenderskie wyrażenie op die fiets wcale nie tłumaczy się jako "na tym rowerze". Oznacza ono "w ten sposób"! Takie proste i takie holenderskie, czyż nie? ;) Znajdźcie mi inny kraj, w którym rower byłby w tak powszechnym użyciu (no może poza Wietnamem). W Wiatrakowym Kraju jednoślad jest tak oczywistym przyrządem, w znalazł zastosowanie nawet w potocznym wyrażeniu. Nie jak w krajach anglojęzycznych "this way". Nie, nie... nie tędy droga moi Państwo. W Holandii rower ma wyższość nad samą drogą! Op die fiets!

Secrets of the Dutch speech: "on this bike!"


About a week ago I made quite funny language discovery. After a delicious dinner at my mother-in-law, Maurice and Rens started discussing about something in Dutch. They were very amused, talking about our friend's tourist scam. I didn't pay much attention to that, cause I was fully focused on enjoying an excellant cheesecake from Bistro mama's recipe. By the way, i really recommend this cake! Everyone loved it ;) But back to my story: in one moment something caught my attention... Suddenly I heard well known forme word fiets.

A bicycle? What bicycle?! What the hell are they talking about? With all the respect to Stiemmie, but I have big difficulties imagining him to have something in common with a bike. So why were they laughing: "Ohh... on THIS bike!..." while talking about him? On what bike? I had to abandon my cheesecake to check what is all about. 

It appeared, that Dutch expression op die fiets, doesn't mean "on this bike" at all. It's rather something like "with this manner"! So simple and so Dutch, don't you think? ;) Find me any other country, where the bicycle would be so popular (maybe except Vietnam). In the Windmill Country bikes are such an obvious tool, that they even found their place in this common expression. Not like in english speaking countries (and even polish) "this way". No no... not this way my dear. In Holland a bicycle is more important than the road/way itself. So... op die fiets!

środa, 18 lipca 2012

Maszerujący

Dzisiaj mało tekstu, dużo zdjęć. Końcowy odcinek środowej trasy Vierdaagse przebiegał niedaleko naszego kurnika, więc uzbroiłam się w aparat i poszłam poobserwować. Ktoś by pomyślał "Aaa tam, marsz jakiś, co w tym ciekawego..." i bardzo by się pomylił. To nie jest ot tam se jakich marsz czy nawet Pochód Pierwszomajowy. To najzwyczajniej impreza! Ludzie powyciągali na chodniki stoliki, krzesła, ktoś wytaszczył przed dom głośniki, a wszyscy dopingowali maszerujących i wiwatowali na ich widok. Stałam tam tak godzinę, aż miejsce na karci mi się nie skończyło i baterie nie padły w aparacie. A oni szli i szli, i szli... i końca nie było widać ;) Zresztą zobaczcie sami:









Jak widzicie głównymi motywami było wojsko i kolor różowy... Żołnierze równo maszerowali w mniej lub bardziej zwartym szyku, różne służby mundurowe z policją na czele starały się dotrzymać im kroku, a różowi najwyraźniej dobrze się bawili ;) Aż trudno uwierzyć, że ci wszyscy ludzie przeszli właśnie około 40 kilometrów! Dobry humor bynajmniej ich nie opuszczał








I niech no mi tylko ktoś powie, że Vierdaagse to tylko nudny marsz! ;) Na facebooku znajdziecie krótki filmik oddający nieco bardziej atmosferę obserwowania.

PS. Jak tylko dowiem się o co chodzi z tym całym wszech panującym różem, od razu dam znać. 

Marching crowd


Today less text, more photos. The final part of today's route of the Vierdaagse was running not far from your henhouse. I took my camera and went to watch the marching crowd. Someone may think "What's interesting in that, just some march..." and he/she would be very wrong. It's not just some march. It's the whole party! People set up tables and chairs on a sidewalks, someone put in front of his house huge speakers with loud funny music. The viewers were cheering the walking crowd like they were national heroes coming back from war. I was standing and taking picuters till I had no place left on my memory card and my batteries gone dead. And they were walking and walking... and you couldn't see where the whole march is ending ;) Check it out:









As you can see there was a lot of military and... pink. The soldiers were marching in more or less tight formations, different uniformed services (mostly police) were trying to keep up and the pinks were apparently having fun ;) Hard to believe they walked about 40 km today! They were clearly in good mood








And now anyone just try to tell me, that Vierdaagse is just a boring march! ;) on facebook you can find a short video of the march.

PS. I don't know what's the whole thing with this pink color, but as soon as I know, I'll write about it!

poniedziałek, 16 lipca 2012

Największa impreza roku

Raz w roku, mniej więcej w trzecim tygodniu lipca urocze, spokojne Nijmegen zmienia się w jedną wielką międzynarodową imprezę. I to nie byle jakiś tam weekendowy festyn, tylko całotygodniowy festiwal rozprzestrzeniający się po całym centrum. Tak drodzy Państwo, właśnie rozpoczęło się największe na świecie marszowe wydarzenie Vierdaagse! 

Flagi Holandii i Vierdaagse zawładnęły miastem
Na ulicach czeka wiele atrakcji ;)
Vierdaagse, czyli Czterodniowy Marsz to coroczna impreza organizowana w Nijmegen już od 1916 roku. Każdego dnia uczestnicy pokonują pieszo odległość 30, 40 lub 50 km (w zależności od grupy wiekowej), a trasa każdego dnia wiedzie w innym kierunki. Zawsze jednak zaczyna się i kończy w Nijmegen. Co roku też na imprezę przyjeżdża 40 000 chcących wziąć udział w marszu, w tym 5000 wojskowych z różnych zakątków świata, maszerujących z 10-kilogramowymi plecakami oraz setki, tysiące imprezowiczów. W końcu 4daagse to nie tylko marsz, ale jedna wielka impreza! W różnych częściach centrum miasta porozstawiane jest 28 scen, na których przeróżni artyści i zespoły występują już od godziny 12 przez cały tydzień! 

Jedna ze scen w parku Valkhof w sąsiedztwie zabytkowego kościółka
Scena "Matrixx" serwująca szalejącym tłumom muzykę elektroniczną
W sobotę ruszyła cała zabawa (choć sam marsz zaczyna się we wtorek) i miasto ogarnął tłum. Na każdej ulicy znaleźć można stoiska z przeróżnymi przekąskami, frytkami, słodyczami... Fast foody, kanapki, kuchnie azjatyckie, surinamska, pizza, do wyboru do koloru! W pobliżu każdej sceny stoi po kilka barów. Ulice wydają się nie mieć chodników, ani nazw, skrzyżowania nie istnieją. Wszystko to tylko sieć korytarzy między budynkami prowadzących od jednej imprezy do kolejnej. Istny szał! 

Urocza chatka oferująca bułki z pieczonymi kiełbaskami. Klimat niczym w Zakopanem ;)
Równie stylowe stoiska, tym razem z holenderskimi małymi naleśniczkami poffertjes
I już nieco mniej stylowy, ale bardzo oblegany bar i jego obsługa rozlewająca wina, napoje i piwo do plastikowych kubeczków
Pogoda w tym roku niestety nie dopisuje i nie licząc wczorajszego dnia, niemal cały czas pada. Dla maszerujących nie jest to najlepsza nowina, bo średnio to przyjemność iść 40 km w deszczu. Raczej zwiększa to szanse na odciski i otarcia. Do tego marne 14 stopni... Imprezowiczów jednak pogoda nie odstrasza i wyposażeni w parasole, foliowe płaszcze i kurtki przeciwdeszczowe szturmują centrum miasta. W końcu Holendrzy przyzwyczajeni są do mokrego lata, a ja o postępach będę informować spod mojego wojennego płaszczyka ;) 

Loża vipowska ;) urządzona przy ruinach w parku Valkhof
Impreza imprezą, ale jakiś porządek musi być ;) Nie sikać w krzaki proszę!

czwartek, 12 lipca 2012

Rozpoznanie terenu

Po przeprowadzce zaczęłam powoli odkrywać nową okolicę. Nie przenieśliśmy się daleko, ale dzielnica, w której mieszkamy bardzo prężnie się rozwija i zmienia. Maurycy, który wychował się niedaleko, mówi, że w dzieciństwie niechętnie zapuściłby się na tą ulicę wieczorem, ale teraz... to zupełnie inna sprawa. Nowe apartamentowce (może brzmi to bardzo górnolotnie, ale "bloki" jakoś mi mniej pasują co całokształtu...), urocze domki z czerwonej cegły, nowe boisko, dwa supermarkety, a w planach jeszcze parę sklepów, zieleńce i tarasy kawiarniane. Aż miło.

Niedawno wybrałyśmy się z teściową na kawę do nowej eetcafe Villa Voorstad. Otwarto ją zaraz po naszej przeprowadzce i od pewnego czasu chciałam ją sprawdzić. Z zewnątrz zapowiadała się bardzo gezellig. Nie zawiodłyśmy się. 



Trafiłyśmy na małą promocję: kawa plus ciacho za 4 euro. Rozsiadłyśmy się na wygodnych kanapach i zamówiłyśmy napoje w towarzystwie cytrynowego serniczka na zimno oraz wybornego ciacha pod wiśniową kołderką. Przepyszne! Rozglądałyśmy się po całym lokalu z zadowoleniem i z zainteresowaniem obserwowałyśmy obsługę. Dwie miłe blondynki i nieco młodszy od nich chłopak wydawali się do siebie łudząco podobni. Nagle do środka wpadła jak burza blond kobieta, która chwilkę porozmawiała z personelem i usadowiła się przy stoliku na zewnątrz. Zaczęłyśmy snuć podejrzenia, że wszyscy oni są spokrewnieni, co w rzeczywistości okazało się prawdą (nie omieszkałyśmy się podpytać płacąc rachunek). Rodzeństwo prowadziło przytulny lokal w domu, w którym się wychowali. A owa kobieta była oczywiście ich matką. Piękny przykład rodzinnego biznesu. 



Siedząc tak i delektując się ciachem zaczęłam wyobrażać sobie, że byłoby to świetne miejsce do pracy z laptopem. Wciąż dość zacisznie i spokojnie w ciągu dnia, choć wcale nie tak daleko od centrum miasta. Ładne wnętrz, przeszklone zewnętrzne ściany, świeże kwiaty, fajna muzyka sącząca się z głośników. Do tego przystępne ceny, wygodne krzesła, kanapy i miła obsługa. Nawet nie przeszkadzało im moje myszkowanie po kątach z aparatem w ręce ;) Ach, od razu polubiłam to miejsce! Nie mogę się doczekać, aż zaciągnę tam Maurycego na kolację i choć wykręca się na wszelkie sposoby, wiem, że jemu też się tam spodoba. Jedyny minus jaki znalazłam - ruchliwa ulica, a co za tym idzie, taras choć zachęcający trudno nazwać zacisznym miejscem. 




Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...