niedziela, 29 grudnia 2013

Świąteczne klimaty - część II: choinkowe impresje

Maurycowa skorupa antyświąteczna zaczęła w tym roku coraz bardziej pękać. Najlepszym tego dowodem jest... nasza choinka. Przypomnijmy sobie sytuację z zeszłego roku: potygodniach marudzenia i wzdychania na widok drzewek, dostałam mini choineczkę na pocieszenie i ukojenie bólu po wyrwaniu zęba. Nic więc dziwnego, że nie wierzyłam własnym uszom, gdy na moją propozycję alternatywnego drzewka w tym roku usłyszałam "Niee, kupimy normalną, żywą. Taką mniej więcej mojego wzrostu"... Nie tylko mnie zresztą tą decyzją zaskoczył. Jego rodzice słuchali obietnicy z niedowierzaniem. 


Mauryc jednak swoich obietnic sumiennie dotrzymuje i w połowie grudnia ruszyliśmy w sobotni poranek po choinkę. Nie skuszeni szałowymi akcjami wielkich sieci handlowych typu Gamma, Ikea czy Intratuin, postanowiliśmy wesprzeć biznes małych, lokalnych przedsiębiorców. W myśl zasady "Myśl globalnie, kupuj lokalnie". Tak się świetnie składa, że tuż za rogiem niedaleko od nas mieści się maleńki sklepik warzywno-kwiatowy, który oferuje w tym sezonie również choinki. Wybraliśmy jeden z okazów i targamy badylaka do domu. Tylko doniczka z ziemią okazała się cięższa, niż przypuszczaliśmy, więc szybko pobiegłam po ratunkowy... rower. Tak jest, choinkę dowieźliśmy sobie do domu w iście holenderski sposób: na rowerze! 


Kot powitał drzewko nieufnie. Obwąchał dokładnie ze wszystkich stron, po czym odszedł nie okazując specjalnie żadnej aprobaty. Pozostała kwestia dekoracji. Szybko odszykałam lampki z zeszłego roku, a Mauryc wyciągnął świeżo nabyte na prędce łańcuch i parę bombek. Uradowani zabraliśmy się za ozdabianie i tu klapa. Zeszłoroczna choinka rozmiarów mini wymagana takiej samej wielkości ozdób i lampek... Sznur ledwo oplatał górą połowę naszej nowej zdobyczy, a druga połowa pyszniła się równie krótkim łańcuchem. Dekoratorzy to z nas nie będą ;) W poniedziałek czym prędzej popędziłam do sklepu i kupiłam włąściwej długości ozdoby. 



Mój plan przewidywał też pierniczkowe ciasteczka uroczo wiszące na choince. Coś jednak się przeliczyłam i zamiast upiec kilku ciasteczek, uruchomiłam całą produkcję. Dom pachniał świeżym cynamonem przez dobry tydzień. Nawet udało mi się skonstruować domek z piernika, stylizowany lekko na holenderskie kamienice z początku XX wieku. Ciemna cegła, białe paski i obramowania dużych okien... no niech mi tylko ktoś powie, że podobieństwa nie widzi! ;) 


Mój nadgorliwy entuzjazm zaowocował dwiema miskami wypieków. Choinka wszystkiego nie udźwignie, a my nie przejemy. Trzeba było rozdać! Pozwiązywałam kilka małych pakiecików i zaczęło się obdarowywanie. Koledzy w pracy pozjadali natychmiast i zamówili kolejne, rodzina Maurycego przyjęła z szerokim uśmiechem, ale chyba najbardziej wzruszyli się nasi sąsiedzi. Zupełnie się tego nie spodziewali, więc mała niespodzianka zrobiła na nich całkiem niezłe wrażenie. Od razu poczułam się jakoś tak świąteczniej... 



piątek, 27 grudnia 2013

Świąteczne klimaty - część I: Kerstmarkten

Muszę przyznać, że okres przedświąteczny nie sprzyjał mojej blogowej twórczości. Same Święta zleciały szybciej, niż przypuszczałam. Choć sama w tym roku nie przygotowywałam żadnej Wigilii, ani szczególnego świętowania, to dni mijały mi okrutnie szybko. Udało mi się jednak zebrać dla Was garść zdjęć i historii związanych z moimi pierwszymi Świętami Bożegonarodzenia w Holandii.


ŚWIĄTECZNY JARMARK

Wiedząc już w listopadzie, że na święta zostaniemy w Wiatrakowie, zaczęłam wiercić Maurycowi dziurę w brzuchu, że w tym roku koniecznie chcę odwiedzić jarmark świąteczny. Z początku mój domowy Grinch się nie cieszył z tejże perspektywy, bo i doświadczenia żadnego w tej dziedzinie nie miał. Ostatecznie ustaliliśmy z parą przyjaciół, że wybierzemy się razem w przedświąteczny weekend do Oberhausen w Niemczech. 




Już w połowie grudnia w radio podawali, że blisko 60% Holendrów odwiedziło świąteczne jarmarki. Całkiem imponujący numer biorąc pod uwagę, że nie jest to szczególnie (wydawałoby się) popularna tradycja w tym kraju. Większość miast nawet nie ma żadnego jarmarku, albo pociesza się nędzną namiastką, która trwa jeden weekend lub wręcz jeden dzień (jak np. Nijmegen). Większość ludzi szturmuje niemieckie i belgijskie miasta jak Kolonia, Dusseldorf, Aachen, Antwerpia, Gent czy Bruksela. Wytypowane przez nas Oberhausen też przeżywało najazd Holendrów. Według strony Kerstmarkten.nl mieściło się w ścisłej czołówce. Zapewne przez sąsiedztwo ogromnego centum handlowego przy jarmarku (a raczej odwrotnie). 

shopping, oberhausen
Świąteczne dekoracje w CentrO
Chatki z wioski Św. Mikołaja

Przyznam, że jarmark przerósł moje oczekiwania. Po pierwsze był znacznie większy niż przypuszczałam. Rozciągał się na całą szerokość handlowego kolosa CentrO i lekko zakręcał po bokach. Podzielony zostałna trzy sektory, różniące się dekoracjami i uroczymi straganami. Do zwiedzenia były jarmark krasnali, wioska Świętego Mikołaja, alpejskie chatki. Każda część miała swój urok... Krasnalowa wioska była szczególnie przystosowana dla dzieci kusząc Polarnym Ekspresem, karuzelami i bajkową atmosferą. Nam najbardziej do gustu przypadła alpejska dolinka z drewnianymi domkami i przeróżnymi smakołykami na każdym kroku. 

Krasnal doglądający skrzaciej wioski
Alpejska chatka z... holenderskimi specjalnościami ;) 
I znowu holenderski naleśniki... tym razem w wiosce Mikołaja
Choć byliśmy w Niemczech, holenderski język słychać było na każdym kroku. Gdybym miała porównać to doświadczenie z moimi wizytami na krakowskim jarmarku świątecznym, jedna rzecz szczególnie rzucałabym mi się w oczy. W Polsce na straganach mamy zdecydowanie więcej dekoracji świątecznych i rękodzieła. Dla mnie taka wizyta zwykle oznaczała niepowtarzalne zakupy. W tym roku naszą główną aktywnością była... konsumpcja. Przeróżne słodycze, nugat, marcepan, czekolada, pieczone kiełbaski (niektóre aż półmetrowe!), skandynawski łosoś, pieczone ziemniaki-giganty, pieczarki w sosie czosnkowym, hachee... i przede wszystkim grzaniec! Objedliśmy się wszyscy niemiłosiernie, a od piwa i gluhwein zrobiło nam się bardzo ciepło i wesoło ;) I można było odnieść wrażenie, że większość mieszkańców Wiatrakowa przybyła tu w tym samym celu. 


Cienkie, półmetrowe kiełbaski  robiły zawrotną karierę
Opiekany łosoś

Parę tygodni wcześniej z tą samą parą przyjaciół odwiedziłam przygraniczne miasto Kleve. Niestety tamten jarmark był tak maleńki, że można go było obejść w zaledwie 10 minut i nie powalał. Uznałam tamtą wizytę za przedsmak i wstęp do prawdziwej wyprawy na kerstmarkt. Oberhausen mnie nie zawiodło. Co najlepsze: nawet Maurycemu się tam spodobało i dość entuzjastycznie wspomina naszą małą wyprawę!Czyżby antyświąteczna skorupa zaczęła pękać? ;)

Już wkrótce zapraszam Was na kolejne relacje z moich pierwszych holenderskich Świąt Bożego Narodzenia i historię pewnej choinki. 

PS. Za jakość zdjęć przepraszam, ale zmuszona byłam posiłkować się moją prostą, wysłużoną cyfrówką. 

środa, 25 grudnia 2013

Wesołych Świąt!

Wesołych Świąt moi Drodzy!
Wspaniałej rodzinnej atmosfery,
Zdrowia, szczęścia, pomyślności,
Domu pachnącego igliwiem i piernikiem,
Urodziwej choinki i trafionych prezentów piętrzących się pod nią.
Pewnych i pomyślnych kroków,
zarówno tych pierwszych, jak i kolejnych! 
Życzymy Wam z całego serca

                                                                      Justyna, Maurycy i Sloeber


wtorek, 17 grudnia 2013

Przegląd reklam

Wybaczcie mi moja cieszę w eterze, ale ostatnio poświęciłam się sprawom poważnym (praca, edukacja) i poważniejszym (przygotowania świąteczne i słuchanie christmas songs). Zbieram też materiały na nowe posty, w tym o świątecznej tematyce. Ale póki co pośmiejmy się może trochę. 

Kto lubi reklamy? Jeśli przerywają ciekawy film lub ulubiony serial na długie dwadzieścia minut, to chyba nikt. Jednak niektóre z nich są całkiem komiczne i potrafią mi nawet poprawić humor (popsuty oczywiście przerwą w nadawaniu oglądanego programu). I tu muszę przyznać Holendrom, że jeśli chodzi o reklamy, to potrafią pojechać po całości. Więc rzućmy okiem na krótki przegląd tychmajstersztyków:

  1. Jak już nam wiadomo, Holendrzy są narodem bezpośrednim, szczerym i bezpruderyjnym. I można to dostrzec także w niektórych reklamach. Tą perełkę odkryłam jeszczena dłuuugo, zanim nawet do głowy mi przyszło, że będę z tym krajem miała cokolwiek do czynienia. Może to za sprawą tej reklamy Holendrzy teraz tak dobrze mówią po angielsku? ;)


  2. Przejdźmy jednak do holenderskiej dumy narodowej: piwa! Nie ma chyba osoby, która nie znałaby klasyku, który nawet w Polsce był bardzo popularny. Mianowicie reklama Heinekena, w której pewna pani oprowadza swoje koleżanki po domu. Wielka garderoba budzi u pań wielki entuzjazm, ale jednak nie tak wielki, jak szał u panów na widok... tej samej wielkości chłodnia-lodówka wypełniona po brzegi piwem. Taaak, Heineken wiedzie niepodważalny prym w kwestii zabawnych reklam. Niemal każda wywołuje conajmniej uśmiech. Ale, ale... nie zapominajmy, że to nie jedyny browar w tym kraju.



  3. Ale umówmy się... nie samym piwem Holender żyje. Produkty mleczne są tu również bardzo często spożywane. To tym razem może coś dla pań ;)


  4. Och co za piękne stereotypy nam się tu uzbierały. A skoro o stereotypach mowa... nie każda starowinka jest godna zaufania ;)

piątek, 6 grudnia 2013

Przepis na wieczór doskonały

Holendrzy może nie mają tak bogatej tradycji świętowania Bożego Narodzenia jak my, ale za to mają coś innego, co można z miejsc pokochać. Gourmet! I nie mam tu na myśli bardzo wyszukanej sztuki kulinarnej. Nie, nie... tutaj gourmet to sposób jedzenia pysznych kąsków przygotowanych na tym specjalnym grillu (który nazywa się zresztą tak samo). 

gourmetten, holenderskie tradycje bożonarodzeniowe

Holendrzy oczywiście nie mają monopolu na gourmet, bo nawet w Polsce widzieliśmy w sklepie te urządzenia. Tradycja ponoć wywodzi się z samej Azji. To co ich natomiast wyróżnia, to fakt jak bardzo jest to tutaj popularne. Możnaby pomyśleć, że każdy ma w domu tego grilla. Składa się on z dwóch poziomów: górny to płyta grzewcza wykonana z metalu lub (nawet lepiej) z kamienia, podczas gdy na niższym poziomie układa się specjalne mini patelnie. Można w nich przygotować małe naleśniczki, omleciki, czy co tam komu przyjdzie do głowy. Otóż to. Choć gourmet jest zajęciem grupowym, pozwala na pewną dozę fantazji i indywidualizmu. 

gourmet z kamienną płytą


Sekretem udanego gourmet są dobrej jakości mięso, świeża bagietka, wybór sosów i oczywiście dobre towarzystwo. Nie jest to aktywność dla jednej osoby. Przygotowanie wielu małych kąsków na ograniczonej powierzchni to dość powolny proces, ale przyjemne rozmowy nad skwierczącymi kawałeczkami steku to również element gourmetten. Najczęściej ucztuje się w ten sposób w grupie znajomych lub z rodziną. Jest to niezwykle popularna tradycja świąteczna. Już na początku grudnia we wszystkich sklepach zaczynają się pojawiać gotowe pakiety gourmet w przeróżnych rozmiarach: 2-, 4-, 6-osobowe oraz wersje dziecięce.

Typowy zestał do gourmet dla 2 osób
Slavinken w roli głónej ;)

Co właściwie przyrządza się podczas takiego biesiadowania? Zaczynając od kawałków soczystego steku, marynowanego kurczaka, polędwicy wieprzowej (wszystko w rozmiarze na 1-2 kęsy), poprzez mini burgery, małe kiełbaski i szaszłyczki, roladki mięsne zawijane w boczku (tak zwane slavinken), świeżego łososia, aż na pieczarkach, papryce i cukini pokrojonych w paski kończąc. I oczywiście wspomniane wyżej mini naleśniczki. To najbardziej typowe składniki, ale dowolność jest nieograniczona. Ostatnio mieliśmy w składzie nawet shoarmę, a innym razem przygotowałam kurczaka teriyaki ;) Najwspanialsze jest to, że każdy wrzuca na grill te składniki, które sam chce i w takich ilościach w jakich chce. Bardziej lub mniej wypieczony stek, to Twoja własna sprawa jak długo zostawisz go na płycie. 

Minimum przygotowań, maksimum przyjemności. Dorzuć do tego lekką muzykę w tle, radosne rozmowy z bliskimi i lampkę czerwonego wina i mamy przepis na znakomity wieczór ;) A jak Wam podoba się ta tradycja?

środa, 4 grudnia 2013

Mikołajki po holendersku

Już jutro największe święto dla holenderskich dzieci. Wieczór, kiedy to przychodzi Sinterklaas. Zaraz, zaraz... ale czy Mikołajki nie wypadają w piątek? Otóż holenderski święty Mikołaj zostawia prezenty w wigilię swoich urodzin, czyli wieczorem piątego grudnia. O samej tradycji i kontrowersyjnym pomocniku Zwarte Piet pisałam już w ubiegłych latach. Ale jak właściwie dzieci świętują tu Mikołajki?


Sinterklaas przybywa do Wiatrakowa z... Hiszpanii statkiem parowym już w drugiej połowie listopada. Jego powitanie jest ogromnym wydarzeniem i nabrzeża zapełniają się rozentuzjazmowanymi dziećmi. Od tego czasu, aż do 5. grudnia zostawiają one przed pójściem spać swoje buciki przy kominku (lub kaloryferze... z braku kominka rozumiem rozwiązanie, ciekawe tylko jak Czarne Piotrusie mają się przez ów kaloryfer do mieszkania dostać ;)). Jeśli dzieci były grzeczne, mogą spodziewać się rano jakichś drobnych upominków, zwykle słodyczy. Podobnie jak w Polsce, niegrzeczne dzieci dostają rózgę lub... woreczek soli. Większość rodziców rozpieszcza maluchy popularnymi kruidnootjes, czekoladowymi literami, figurkami z marcepanu, ciasteczkami speculaas lub taai taai. Niektórzy jednak dbając o zdrowie dzieciaków próbują zdrowszych alternatyw. Maurycy wspomina takie mikołajkowe rozczarowanie z jego dzieciństwa, kiedy liczył na słodycze jak każde inne dziecko, a znajdywał głównie mandarynki ;)

Sianko i marchewka dla Amerigo. Źródło
W odróżnienia do innych narodowych Mikołajów, Sinterklaas nie schodzi sam przez komin, tylko wyręcza się swoim pomocnikiem. Dlatego też dzieci nie zostawiają mu ciasteczek. Pamiętają natomiast o jego wiernym białym koniu Amerigo i zostawiają dla niego w buciku marchewkę lub sianko. 



Parę ciekawych pomysłów na surprise. Źródło: Pinterest
W końcu nadchodzi wyczekiwany dzień. Słodycze i drobne upominki ustępują miejsca prawdziwym prezentom. Czasem dorośli też świętują pakjesavond. Pamiętam z liceum i czasu studiów, że często urządzaliśmy sobie też wymianę prezentów, losując kto komu ma coś sprezentować. Tutaj zwyczaj ten jest bardziej rozwinięty. Holendrzy piszą dla siebie nawzajem małe wierszyki, w których wytykają sobie różne rzeczy i nabijają się z obdarowywanej osoby. Najbardziej jednak podoba mi się tradycja robienia surprise. To taki niby prezent, który najchętniej odzwierciedla coś typowego dla obdarowywanej osoby, jak na przykład hobby, ulubiony sport, coś kojarzącego się z cechą charakterystyczną. Prawdziwy prezent ukryty jest w środku i oczywiście jest nie za duży, ani drogi, bo drogie prezenty nie są wcale mile widziane w Wiatrakowie... w końcu to takie mało zuinig ;)

czwartek, 28 listopada 2013

Amsterdamskie klimaty

W żadnym innym mieście nie czuję się aż tak jak turysta, jak w Amsterdamie. Nie bywam tam często (bo i potrzeby nie mam) i za każdym razem, gdy przemykam się wąskimi uliczkami lub po mostach nad kanałami czuję się jakbym miała na czole wypisane "nie stąd!". A już nie daj Boże, jeśli mam ze sobą aparat ;) Na szczęście stolica Holandii jest tak kosmopolitycznym i turystycznym miejscem, że bez trudu można się momentalnie wtopić w tłum zwiedzających. I już człowiek nie odstaje, już jest częścią jakiejś społeczności ;)

Holandia

gracht, canal in Amsterdam, Netherlands

Za każdym razem, gdy tam jesteśmy odnoszę wrażenie, że w centrum mijamy więcej turystów, przejezdnych i przyjezdnych niż samych Amsterdamczyków. Chciałoby się aż zapytać, czy tacy jeszcze istnieją... zamieszkujący miasto z dziada pradziada ;) Gdzieś tam muszą być. 

Muszę przyznać, że Amsterdam ma w sobie coś magicznego. Te wszystkie kanały, mosty, wąskie kamienice z białymi framugami... można się zapatrzeć, ale najlepiej robić to gdzieś na uboczu, przy spokojniejszych uliczkach. Inaczej grożą nam przypadkowe szturchnięcia, przepychający się tłum, szaleni rowerzyści i znienawidzone przez mnie skutery. 



Skupmy się na chwilę na zabudowie. Amsterdamskie kamienice są niezwykle charakterystyczne. Ciemna cegła, wielkie okna, białe obwódki i często geometryczne zwieńczenie fasady. Spacerując wzdłuż nich można zauważyć, że każdy budynek ma z przodu, u samego szczytu wystającę ramię z hakiem. Taki jakby mini żuraw. Konstrukcja ta służyła i wciąż służy do... transportu mebli! Holenderska zabudowa jest szczególnie znana z bardzą wąskich i stromych schodów. Wniesienie szafy, łóżka lub kanapy byłoby niemożliwe. Natomiast można je łatwo wnieść przez szerokie i wysokie okna ;)



Jedna rzecz jeszcze przyciąga zawsze naszą uwagę, jeśli chodzi o budownictwo w stolicy. Znacie ten problem, kiedy chcecie sfotografować jakiś budynek, ale na zdjęciu wychodzi jakby się walił? Krzywo stoi? Cóż, w Amsterdamie niekoniecznie jest to wina fotografa. Niektóre z kamienic stają niesamowicie krzywo ;)

Czy mi się w oczach mieni, czy środkowy budynek ma jakieś krzywe te okna?...
Te natomiast śmiało pochyla się do przodu, żeby zerkać na przechodniów ;)
Amsterdam jest zdecydowanie barwny, niebanalny i pełen życia. Tu nie można się chyba nudzić. Uwielbiam to wpadać, żeby pochodzić po mieście, posiedzieć w jednej z niezliczonych kawiarni lub barów. Jednak ten wszech ogarniający gwar i tłum w centrum dość skutecznie zniechęca mnie do zamieszkania tam. Może w innych częściach miasta byłoby całkiem fajnie, ale nie bezpośrednio w obrębie kanałów. Cóż, dla każdego liczy się coś innego ;)

poniedziałek, 18 listopada 2013

Normalna herbata i niewłaściwa kawa, czyli przewodnik po holenderskich napojach

Holendrzy uwielbiają kawę... Są zaraz po Skandynawach i Austriakach najbardziej kawopijnym narodem. Jeśli w biurze zepsuje się automat do kawy, wszyscy wpadają w panikę i osowiałość, a chaos bierze górę. Czasem zaczynają się też pielgrzymki na inne piętro biurowca ;) Oczywiście jest to zazwyczaj zwykła, czarna kawa. Żadnych udziwnień, upięknień czy innych fanaberii, jak na holenderską pragmatyczną modłę przystało. Napój ma być praktyczny i tyle. Stąd również herbata zwykle jest czarna. 

Brzmi nudno prawda? Okrooopnie... Aż mi się nie chce moich holenderskich gości pytać, czego by się napili, w obawie, że usłyszę takie usypiająco-dołujące zamówienie. Ale jest jeden mały szczególik, który zawsze wywołuje u mnie mały uśmiech. Mianowicie: nazewnictwo owych napojów. Holendrzy lubią wszystko nazywać po swojemu i najchętniej dobitnie. Dlatego też czarna herbata nazywana jest gewone thee (czyli normalną herbatą, co jeszcze jestem w stanie zrozumieć, bo w Polsce też się tak czasem mówi), a kawa z mlekiem... koffie verkeerd. Niewłaściwa kawa. 

Zła kawa czy chcesz taką specjalnie?
Już widzę oczyma wyobraźni, jak dawno, dawno temu pewien Holender, widząc jak inny dolewa do czarnego nektaru odrobinę mleka, złapał się za głowę i wykrzyknął: "Co ty wyprawiasz?! Źle tą kawę robisz. Toż to niewłaściwy sposób!". Tak jakoś się przyjęło i teraz każdy, kto lubi latte czuje się jak odmieniec i niedouczony dziwak, kiedy zamawia swoją "niewłaściwą kawę". Mleka mu się zachciało? Wstyd i hańba ;)

A propos zamawiania napojów. Na pierwszy rzut oka karta w knajpie może trochę dezorientować. Czym właściwie się różni sinaasappelsap od jus d'orange? I jedno i drugie znaczy sok pomarańczowy, zatem czemu cena taka różna? Odpowiedź jest bardzo prosta: jus d'orange to świeżo wyciskany sok z pomarańczy, podczas gdy ten drugi jest sokiem butelkowym (tudzież kartonowym). I po co te dziwne utrudnienia? Czyżby w języku holenderskim nie istaniało wyrażenie "świeżo wyciśnięty"? Ano pewnie, że istnieje... vers geperst. Ale można z czasem zauważyć wesołą zależność. Nawet jeśli w języku ojczystym istnieje właściwy odpowiednik, jeśli Holendrzy chcą podkreślić fantazyjność i ekskluzywność danej rzeczy, odniosą się do języka francuskiego. W końcu zwykłe "świeżo wyciśnięty sok" brzmi tak prymitywnie, a stoep jakoś tak prostacko. A można tak finezyjnie: trottoir, choć nie zmienia to faktu, że wciąż mowa o tym samym, prostym... chodniku ;) 


Soki sokami, dla mnie pewne wyzwanie stanowiło rozszyfrowanie menu w poszukiwaniu... wody. No bo jak to tak... czemu nie ma nigdzie water czy choćby uniwersalnego aqua? Zamiast tego jest spa. To my będziemy pić, czy się w basenie relaksować? Ok, ok... To jeszcze nie było takie skomplikowane. Ale które to woda niegazowana: spa rood czy spa blauw?? Ja nie chcę żadnej czerwonej wody! Dzięki Bogu nasza współlokatorka z okresu wczesno-przeprowadzkowego zawsze pijała wodę gazowaną. I tak jakoś mi się zapamiętało, że etykieta była zawsze czerwona. A idźcie wy do diabła z tymi swoimi kolorami ;)

Ordinary tea and wrong coffee... other words: what to drink when in Holland

Dutch people love coffee. They are the biggest coffee-drinkers in the world just after the Scandinavians. If a coffee machine in is broken, the whole office starts to panic and everything falls into chaos. Sometimes a pilgrimage to another floor in the office building is needed ;) And of course if they have their coffee, it’s a simple, black one. No extras, weird additions, decorations or other frills. Very Dutch and pragmatic. A drink should be practical. That’s all. Same story with tea. Also black.


Sounds boring, isn’t it? Terrible… Makes me not wanna ask my Dutch guests if they would like something to drink, cause I’m too afraid to hear this depressingly boring order in answer. But there is one small, tiny detail that always makes me smile. The names. The Dutch like to give their own names and they also do it very clearly. That’s way black tea is called gewone thee (which doesn’t surprise me that much, in Poland we do the same) and coffee with milk is… koffie verkeerd. Wrong coffee. 

Wrong coffee or you want it like that on purpose? 
I can imagine how many, many years ago one Dutch saw another, pouring some milk in his own coffee and he screamed: “What the hell are you doing?! That’s not the way to drink coffee. That’s just wrong!”. And so it stayed. So that now any latte-drinker has to feel ashamed and like a weirdo, every time he orders his “wrong coffee”. He wants milk in his coffee? So shameful ;)


Speaking of ordering beverages. The first time you look at a menu in this country might be a bit confusing. What’s the difference between sinaasappelsap and jus d’orange? They both mean “orange juice” so why the prices are different? It’s actually very simple: jus d’orange is a freshly squeezed juice, while the other one is from a bottle. But why to make it more difficult than needed? Is there not “freshly squeezed” term in Dutch language? Of course there is… vers geperst. But there’s a funny thing about these Dutchies. Even if there is a perfectly correct word in Dutch to name a thing, the Dutch would use French language if they wanna make it sound more fancy. After all “freshly squeezed” sounds so ordinary and stoep so common. Wouldn’t it be nice to say trottoir? You can hear the nicety… even if we’re still talking about a simple sidewalk ;) 


Let’s leave the juice. What I really struggles at the beginning with was water. I mean… why can’t they just call it “water” in a menu? Or maybe universal “aqua”? No, instead of this, you’ll find spa. Seriously? Are we going to drink or relax in a pool? Ok, ok… it’s fine. That wasn’t that difficult. But what if a waitress asks you if you want spa rood? What? I don’t wanna red water. Nor blue. Thank God our good friend always drinks sparkling water and I’ve noticed that the label is always red. So spa blauw must be still water… Ahh why?? Why can’t you call it like the whole rest of the world? Go to hell with these colors ;P

piątek, 8 listopada 2013

Uwaga na rosyjskie śmigłowce

Dostaliście w poniedziałkowe południe sms'a? Ja dostałam nawet dwa... i nie mam tu na myśli zwyczajnych, prywatnych wiadomości, tylko próbę systemu ostrzegawczego NL-Alert. W ubiegły poniedziałek, w samo południe holenderski rząd testował swój ogolnokrajowy system, który w razie wystąpienia zagrożenia ma powiadomić o tym sms-owo mieszkańców Holandii (tych z holenderskimi kartami SIM zakładam).

Sms'y to jednak nie jedyna forma ostrzegawcza. W każdy pierwszy poniedziałek miesiąca, również w południe w całym kraju rozbrzmiewają syreny. Pierwszy raz kiedy je usłyszałam, jechałam właśnie na lekcje mojego kursu NT2. Teraz w sumie zastanawiam się, jakim cudem nie słyszałam, tudzież nie zwracałam uwagi na owe syreny przez pierwsze pół roku mojego pobytu w Wiatrakowie... Wracając do rzeczy: Lekcje odbywały się na uniwersytecie, więc byłam akurat w okolicach kampusu, kiedy rozległ się alarm.
- Ehh te studenty... Znowu narozrabiali - pomyślałam.
Całe wydarzenie uznałam za nic nie znaczące. Dopiero kolejne razy zaczęły budzić moje podejrzenia. Czy to możliwe, żeby holenderscy studenci tak często powodowali takie problemy? Dopiero teściowa uświadomiła mnie pewnego razu na spacerze, kiedy to znów rozbrzmiały syreny i to w centrum miasta. Nie bardzo jednak wiedziała przed czym one niby mają ostrzegać.
- Testują je raz w miesiącu, w pierwszy poniedziałek o 12:00. Jeśli byśmy usłyszeli alarm w jakiś inny dzień, o innej porze, trzeba czym prędzej udać się do schronu.
- A gdzie jest właściwie najbliższy schron? Albo jakikolwiek? - zapytałam dociekliwie.
- Nie mam pojęcia... - roześmiała się szczerze. 

Mauryc miał jeszcze teorię, że alarm ma ostrzegać przed... nalotem Rosjan! Heee? To chyba już nie te czasy. Luchtalarm rzeczywiście wywodzi się jeszcze z okresu Zimnej Wojny, kiedy to miał słyżyć na wypadek działań wojennych lub wybuchu bomby atomowej. Dziś jego funkcją jest ostrzeganie przed różnego rodzaju niebezpieczeństwami i kataklizmami. W razie jego użycia (poza ćwiczeniami) należy szybko schronić się w domu, pozamykać okna i drzwi i włączyć radio lub telewizję, w celu uzyskania dokładniejszych informacji. Tylko czy przeciętny Holender o tym właściwie pamięta? 

A jak poszła poniedziałkowa próba NL-Alert? Tak sobie. Wiele osób nie dostało wiadomości, tak jak np. Mauryc. Ja za to dostałam dwie, więc tak jakby bilans w domu utrzymany... Widać holenderski rząd wie, kto u nas jest od zarządzania kryzysowego ;)

Watch out for the Russian's attack

Did you get a text message last Monday? I did. Even two! And I don’t mean a normal, private text message, but the one testing the Dutch warning system NL-Alert. The government tested the system nationally last Monday at noon. The text messages are supposed to warn the citizens in case of big disasters.

These messages however are not the only form of the warning system. On every first Monday of a month at 12.00 you can hear an alarm going on in every single city in the Netherlands. The first time I heard it, I was just cycling to school for my NT2 course. Now I kind a wonder how could I not notice these alarms for the first half a year of my stay in this country… But back to the case: The lessons were held at the university, so I was already around a student campus, when I heard it.

- Damn students… They messed up again - I thought.

The whole experience didn’t have any special significance to me, nor caused any suspicions, so I quickly forgot about it. At least till the next times same thing happened. Could it be, that the Dutch students are so problematic? It all came out clear, when I heard the alarm during our casual stroll with my mother-in-law. She explained me the purpose of these alarms.

- They are testing them every first Monday of a month at noon. If we’d hear it on some other day or other time, we should quickly go and hide in a shelter.
- And where is actually the closest shelter? - I asked.
- I have no idea - she laughed.

Maurice had also a great theory about these alarms. According to him they were supposed to warn us about… a Russian aircraft raid! Whaaaat? I think it’s a different decade now, isn’t it? However the Luchtalarm was indeed created already during the Cold War. It would warn Dutch citizens in case of war or nuclear explosion. Nowadays it’s used for different kinds of danger and cataclysms. If you’d hear it (except the Monday’s testing) you should quickly go home, close the doors and windows and listen to radio or TV for more information. But does anyone actually remember about that or pay any attention?

And how did this last NT-Alert attempt go? Well, not so perfect. Many people didn’t get ant message (like for example Maurice), while others got even more than one. I got two, so our household balance was fine :D Seems like the Dutch government knows how’s in charge of a crisis management in our house ;) 

czwartek, 31 października 2013

Anatomia Holendra: Dżins, botki i wiatr we włosach

- Chyba zamieniam się w Holenderkę... - przyznała grosteskowo Ania - pamiętacie jak na pierwszym kursie holenderskiego ten chłopak ze Szwecji, co Sheldona przypomina, powiedział, że każda Holenderka ma przynajmniej parę par kozaków na płaskiej podeszwie?... Ja mam je prawie wszystkie płaskie!
Klub Żon Marnotrawnych wybuchł śmiechem. Po krótkiej rozmowie doszłyśmy jednak wszystkie do wniosku, że od kiedy mieszkamy w Wiatrakowie, szpilki poszły w odstawkę. Najbardziej ubolewała nad tym Lucy, dla której wysokie obcasy, były swoistym znakiem rozpoznawczym. Szpilki, szpilkami, ale trzeba się przecież zintegrować i wmieszać w tłum!

Na naszych babskiech lunch'ykach dość często komentujemy sposób ubierania się Holenderek i porównujemy go do rodzimych trendów. Z którąkolwiek expatką bym nie rozmawiała, konkluzje są takie same. Szczególnie uderzyło mnie to parę wieczorów temu, gdy czytałam rewelacyjną książkę "Pas op, Nederlanders. Over een volk dat minder gewoon is dan het zelf denkt" ("Uwaga, Holendrzy. O ludziach, którzy są mniej normalni, niż im się samym wydaje"). Autor książki zwrócił szczególną uwagę na ten aspekt, tłumacząc (jako Holender) jego przyczyny. 

Kozaki - podstawa holenderskiej garderoby, bez względu na sezon
Jak więc wygląda przeciętna mieszkanka Holandii? Najpewniej nosi botki, albo kozaki na płaskim lub nie wielkim obcasie. Pora roku nie gra tu szczególnie roli... to obuwie rządzi od późnego lata do późnej wiosny ;) Czasem w środku lata. Ubrania najczęściej występują w nieco zgaszonych barwach, wszelkich odcieniach beżu, szarości i czerni. Biel jest szczególnie wszechobecna podczas pierwszych cieplejszych dni maja... Wtedy wyciągany jest też z szaf swoisty narodowy potworek: białe legginsy do półłydki. Holenderki lubią luz i wygodę. I to da się zauważyć w ich garberobie. Nawet wychodząc do knajpy czy na imprezę rzadko kiedy się stroją. Pod tym względem mam zawsze mały problem, szykując się na ważniejsze imprezy rodzinne.  W Polsce sprawa jest jasna: idziesz na imieniny cioci czy babci, uroczysty obiad z rodziną, do teatru - ubierz się względnie elegancko. W Holandii? A co to za różnica? Dżinsy i podkoszulek nadadzą się wsam raz. Egzamin, rozmowa kwalifikacyjna o pracę, wesele? Te same dżinsy i może koszula... Do tego rozwiane lub luźno związane włosy i naturalny makijaż (lub jego brak). W sumie jaki sens zaprzątać sobie głowę misterną fryzurą... na rowerze i tak ją wiatr potarga ;)

Dla Holendra nie wygląd ma znaczenie, ale to, co w Tobie drzemie... ;)
Dlaczego właściwie Holendrzy nie przywiązują większej wagi do ubioru? Co złego w "odstrzeleniu się" od czasu do czasu? Nic... Najzwyczajniej nie jest to ich nawyższy priorytet. W tym kraju dużo bardziej liczy się to CO sobą reprezentujesz i co masz do powiedzenia, niż to JAK się reprezentujesz. A że uwielbiaja oni rozmawiać i dyskutować godzinami, to łatwo pokazać swoje wnętrze. Tutaj wszystkim znane powiedzenie "Nie wszystko złoto, co się świeci" osiągnęło wyższy stopień wtajemniczenia. Co więcej, to niezwykle pragmatyczny naród, więc krępujące ruchy i niewygodne ciuchy lądują na samym dnie szafy (o ile do niej wogóle trafią w pierwszej kolejności). Zresztą umówmy się, czy krawat i garnitur robią z człowieka specjalistę w jego dziedzinie? 

Tą postawę można doskonale podsumować popularnym holenderskim powiedzonkiem: "Doe maar normaal dan ben je al gek genoeg"... Zachowuj się normalnie, a będziesz już wystarczająco szalony! ;)

Dutchman's Anatomy: Jeans, boots and wind in your hair

- I think I’m turning into Dutch… - said grotesquely Anna – Do you remember that Swedish guy from our first language course? The Sheldon-alike one? Remember that he once said, that every Dutch woman has at least few pair of flat boots?... Well, mines are almost all flat!
The Wasteful Wives Club burst into laughter. However, after a short discussion we all came to conclusion that since we live in the Netherlands, we barely ever wear heels anymore. It was most painful to admit for Lucy, for whom heels used to be a kind of trademark. Heels might be pretty, but when in Rome, do as the Romans do!


During our ladies lunch meetings we tend to talk a lot about how Dutch women dress and compare it to the trends we know from our homelands. Every expat girl I’ve ever talked to has exactly same observations. It hit me even more, when I was reading “Pas op, Nederlanders. Over een volk dat minder gewoon is dan het zelf denkt” (“Watch out, the Dutch. About the people who are less normal than they think themselves”). The author had some interesting insights about that aspect and explained (as a Dutchman) where does it come from. 

Boots - the must-have in any Dutch closet, no matter the season
So how does an average Dutch woman look like? Most likely she’s wearing boots or ankle boots, flat or on tiny heel. The season doesn’t matter… These shoes are on from indian summer to late spring. Sometimes also in the middle of the summer  ;) Cloths are usually in muted, subdued colours. All shades of beige, grey, navy and black. White is super popular, especially on the first warmer days of May. It’s also the season for a kind of national clothing disaster: white leggings.


Dutch women like to feel cool and comfy. And you can see it just going through their wardrobe. Even when they are going out to a pub or a party with their friends, they don’t overly dress up. They keep it simple and casual. I always had a problem with it, when we were going to some bigger family event. In Poland it’s easy: whether you’re going to your aunts tea party, grandma’s birthday, festive dinner with your family or a theatre, you always dress smart. In the Netherlands? What difference does it make? Jeans and tee’s are fine. An exam, a job interview, a wedding? Same jeans and maybe a shirt (so you won’t look sloppy). Hair down or loosely tied and light, natural make-up (or no make-up). After all what’s the point of  styling your hair… the wind is gonna ruin it anyway while you’re cycling :) 

For the Dutch the surfice is not the most important... but the beast that's inside you... ;)
So why do Dutch people pay rather little attention to their looks? What’s wrong in getting fancy dressed up once a time? Nothing… It’s just not their highest priority. Of course it doesn’t mean they look sloppy and totally careless. Simply in this country it’s more important WHAT you represent and have to say, rather than HOW you represent it. And since they love to talk and discuss for hours, it’s easier to show their “inside beauty”. “All that glitter is not gold”-saying has reached another level here. It’s a very pragmatic nation. If clothes are not comfortable, why would you wear them? Now let’s be honest: does wearing a tie and a suit make you an expert in your field?


This attitude fits perfectly to a popular Dutch saying: “Doe maar normal dan ben je gek genoeg”… Act normal and you’re already crazy enough! ;) 

poniedziałek, 21 października 2013

Zasadzki na poszukujących pracy

Szukanie stałej pracy potrafi być czasem ciężkie. Szczególnie, jeśli przeprowadzisz się do innego kraju i nie posługujesz się biegle językiem urzędowym. A tym bardziej jeśli mieszkasz na prowincji. Dlatego postanowiłam się niedawno przekwalifikować i zdobyć mową wiedzę, nowe umiejętności. Zaczęłam roczny kurs zawodowy (po holendersku!). Parę dni temu zaktualizowałam też swoje CV na jednym z portali, jak na grzecznego poszukiwacza pracy przystało. Wkrótce po tym zadzwonił telefon.

Przesympatyczna pani z działu rekrutacji pewnej firmy (której nazwa nic mi nie mówiła) powiedziała, że znalazła moje CV na tejże stronie i ma dla mnie propozycję. Posypały się komplementy pod moim adresem, a że to znam języki obce, a to że pracowałam tam i tu... Przyznam, że po tylu listach odmownych, aż miło mi się zrobiło, że ktoś w końcu mnie docenia. Następnie bardzo entuzjastycznie przeszła do opisu samego stanowiska, które to chciała mi zaoferować. Na sam dźwięk słowa "sales" dreszcz przeszedł mi po plecach, a usta mimowolnie się wykrzywiły. Nie lubię starsznie sprzedaży i odrazą napawa mnie napraszanie się potencjalnym klientom, jednocześnie próbując im wcisnąć coś, czego nie potrzebują, ale w oczach sprzedawcy, jest to absolutnie niezbędne do dalszej egzystencji. Wrr... Jednak po dwóch latach nauki i upodlenia przez imanie się przeróżnych dorywczych prac, nawet to stanowiło dla mnie kąsek, niczym kość dla wygłodniałego psa. Umówiłyśmy się czym prędzej na spotkanie i natychmiast otrzymałam maila potwierdzającego miejsce, datę i godzinę. 

Uradowana podzieliłam się wiadomością z Maurycym, a następnie zaczęłam przeglądać ich stronę internetową. W końcu na spotkanie wypada przyjść przygotowaną, ale o dziwo strona nie zawierała żadnych konkretów. Na szczęście Maurycy też zrobił w sieci małe dochodzenie. Zanim jeszcze wrócił z pracy, doniósł mi o bardzo rozczarowujących informacjach jakie znalazł. Szybko zweryfikowałam to sama, również wpisując w wyszukiwarkę nazwę firmy. 

Firma Appco zdecydowanie nie ma dobrej opinii. W sieci można znaleźć całą masę donosów o ich podstępnych sztuczkach i żale osób, które się na to złapały. Zawsze zaczynało się tak samo: przemiła pani znajduje CV na portalu i dzwoni z propozycją. Oczywiście rozpływa się od och-ów i ach-ów na nasz temat. Następnie na spotkaniu zapoznawczym czym prędzej dają do podpisania dokumenty, które jak się okazuje potem uwiązują na dobre. Co gorsza, nie oferują umowy o pracę, ani kontraktu (a tym samy już łamią zasady korzystania z portali, gdzie zamieszcza się CV), jedynie zobowiązują kandydata do założenia działaności gospodarczej jako partnera podmiotu. Praca rzeczywiście jest w sprzedaży... na zasadzie chodzenia od drzwi do drzwi. Stałego wynagrodzenia też nie ma, jedynie prowizja ze sprzedaży (zyli, żeby zobaczyć jakiekolwiek pieniądze na oczy trzeba się nieźle nachodzić). Wywiązać się z tej umowy też nie łatwo i cała masa osób, które ją podpisały, popadła w niezłe problemy finansowe w związku z tą współpracą. 

Wiarygodność tych skarg potwierdza nawet Wikipedia (serio, jak wielkie firma musi robić przekręty, żeby znalazło się to nawet w Wikipedii?) oraz fakt, że programy takie "Radar" wzięły ich działalność pod lupę. Niestety przez mnogość podmiotów (dlatego każdy kandydat musi zarejestrować własną działaność gospodarczą) ciężko z nimi walczyć i pozywać każdego do sądu. Ehh... co za cios.

Jak możecie się łatwo domyślać, na spotkanie nie poszłam. Nie będę nawet ryzykować, bo właśnie na takich spragnionych pracy, naiwnych istotkach oni żerują. Także uważajcie... Dla mnie to tylko kolejny dowód na nieskuteczność (a w tym wypadku wręcz szkodliwość) biernego szukania pracy. 

A trap for job seekers

Looking for a job can be a bitch. Especially if you moved to another country and you don’t speak fluent their language. Even worse if you live in a province. That´s why I decided to change my qualifications and learn something new and more useful. I started a year-long professional training (in Dutch!). Few days ago I also updated my CV on one vacancy website. Soon after that, my phone rang.

A very nice lady from a recruitment department of a company I have never ever hear about called with an offer. She started complementing my skills and job experience (oh, all those languages and previous jobs…) and I felt really pleased, that after so many rejections someone is finally appreciating me. Than she enthusiastically moved to describing the vacancy. When I heard word “sales” I shook in disgust. I seriously dislike this particular kind of job and hate when someone intrudes the potential clients trying to sell them what they don’t need, while implying  that it’s absolutely essential for their existence.  However, after two years of studying a new language and abasement by doing several random (and crap) part-time jobs, this sounded like they are throwing me a bone. We agreed for a meeting. I also immediately got an e-mail with confirmation of our appointment.

I happily shared this news with Maurice and checked their website to do a little research. Quite surprising, there was not many information there and definitely nothing specific. Luckily Maurice also did his little investigation. He called me back with some very disappointing news. I quickly checked it myself by typing the name of the company into Google.

Appco (that’s how they’re called) definitely doesn’t have a good opinion. On internet you can find a lot of stories of people who got caught into their trap. It always starts the same way: a nice lady finds your CV on a vacancy website and calls you with a job offer. Of course she’s extremely positive about you. You make an appointment, where they give you some papers to sign as soon as possible. Later it’s hard to get out of the whole deal. No the worst parts: they don’t give you a contract, but force you to register your own business as their partner (in this moment they are already violating the rules of using the vacancy websites). The job itself is indeed in sales… door to door sales! There’s also no basic salary, just a commission if you manage to sell something. So to see some actual money, you’d have to knock to many doors. Terminating the agreement is also not so easy. Many people who have signed it got into big financial trouble because of it.
To make it sound even more ridiculous, the negative information like this are to be found as well on Wikipedia. I mean, how bad it has to be, that it’s even on Wikipedia? Not only there actually. A Dutch TV show “Trosradar” investigated the company. Unfortunately there are too many partners registered to fight with all of them or sue them in court.


As you may suspect, I didn’t go to the meeting. I preferred not to take a risk (and not to waste my time). You also watch out! For me it was yet another proof that a passive job seeking can be nothing but useless (or in this case even harmful). 

poniedziałek, 14 października 2013

Domówka pod wiatrakami

Jak Wam minął weekend moi Drodzy? Nam bardzo zabawowo. Świętowaliśmy drugą rocznicę mojej przeprowadzki do Wiatrakowa i w związku z tym urządziliśmy małą imprezkę dla przyjaciół i najbliższych znajomych. Aż dziw przyznać, ale była to tak naprawdę pierwsza prawdziwa domówka jaką urządziliśmy w naszym Kurniku. Było dużo śmiechu, kolorowych drinków i dobrych przekąsek. Nawet kot się dobrze odnalazł w tym całym zamieszaniu i tłum nie przeszkadzał Sloeber ani trochę. Wszyscy chcieli ją głaskać, więc była w siódmym niebie. 

2 jaar in Nederland!
Po tych dwóch latach mogę stwierdzić, że nasza nie wyglądała ani typowo po holendersku, ani po polsku. Nie było sałatek, talerza wędlin i półmiska chipsów (jak to w Polsce zwykle się odbywa) i nie siedzieliśmy wokół suto zastawionego stołu. Nie była to też jednak impreza stojąca z butelką Heinekena w dłoni. Wyszło coś pomiędzy, czyli... międzynarodowo ;)

A jak właściwie wyglądają holenderskie domówki? Zależy oczywiście od tego czy idziemy do znajomych czy na imprezę rodzinną. Ta druga całkiem przypomina nasz polski odpowiednik, z tą różnicą, że stół nie ugina się od jedzenia, a pani domu nie biega cały czas na trasie kuchnia - goście. Jeśli wybieramy się natomiast to znajomych na parapetówkę lub urodziny, gdzie liczba gości będzie przekraczać 10 osób, to z pewnością możemy spodziewać się pewnych stałych elementów:
  1. Stoliki barowe, przy których goście się gromadzą na stojąco, żeby podyskutować w grupkach i ewentualnie odstawić na chwilę swoją butelkę 0,33 iście holenderskiego piwa lub lampkę wina. Na bardziej eleganckich imprezach i oficjalnych borrelach można przyuważyć je w wersji przystrojonej jakimś materiałem zakrywającym mało estetyczne nóżki ;) W wielu domach już owe stoliki widziałam i jednego tylko wciąż nie wiem... czy każdy szanujący się Holender takowy stolik posiada? Pożyczają je sobie czy skądś wynajmują? Tej tajemnej wiedzy jeszcze nie posiadłam niestety. Ktoś wie??

    Statafelts w wersji galowej
  2. Gehakt balletjes, czyli klopsiki mięsne (najczęściej w sosie pomidorowym)! Nie ma że boli, bez nich imprezy nie ma. Nawet u nas były (nad którymi Mauryc dzielnie pracował, podczas gdy ja przygotowałam 4 inne rodzaje przekąsek ;)). 
  3. Innym często spotykanym rodzajem hapje, czyli właśnie przekąsek są bitterballen. Te wszechobecne kuleczki smażone w głębokim tłuszczu rozchodzą się na imprezach i w barach niczym świeże bułeczki. Chrupiące w wierzchu, miękkie i gorące w środku, obowiązkowo maczane w musztardzie, mają w sobie to coś, że każdy po nie sięga, gdy tylko taca z nimi wjedzie w pole widzenia.

    Nie ma bardziej holenderskiej przekąski niż bitterballen
  4. Zakąski to dla Was mało? Często spotkałam się też z tym, że gospodarze serwowali też danie gorące i za każdym razem była to... zupa! Także idąc na domówkę, nie ma się co specjalnie nastawiać na jedzenie.
  5. Jeśli chodzi natomiast o napoje, panuje samoobsługa. Nikt nie będzie chodził z butelką wina czy wódki (zresztą nie często spotykaną) i polewał innym. Co najwyżej Twój rozmówca może zauważyć pustkę w Twoich dłoniach i zaproponować, że coś Ci przyniesie, kiedy sam będzie wybierał się do "wodopoju" czyli lodówki ;) Lodówki wypełnionej oczywiście po brzegi butelkami piwa i wina. Drinki i koktajle? To już prawdziwa burżuazja i zdarza się na naprawdę dużych imprezach domowych. Oczywiście trzeba je sobie też samemu zrobić ;)
  6. O nastrój trzeba oczywiście zadbać, więc światła powinny być przygaszone. Główne źródło światła to migoczące świeczki, lampki choinkowe i ewentualnie jakaś mała lampka upchnięta w rogu. W takich dopiero okolicznościach jest naprawdę gezellig
  7. I na koniec moja "ulubiona" tradycja, ale spotykana tylko na urodzinowych imprezach: Gratulowanie! Życzenia składa się niemal wszystkim. Nie tylko jubilatowi, nie nie, to byłoby zbyt łatwe. Obowiązkowo trzeba pogratulować też z tej okazji rodzicom, rodzeństwu, partnerowi/partnerce, a tak na dobrą sprawę to czemu by też nie wszystkim przyjaciołom. Ot tak, żeby było weselej ;) Przez to zawsze czuję się jak jakiś gbur i ignorant w oczach Holendrów, bo zwykle nie wiem kto jest z kim spokrewniony i komu należy jeszcze życzenia składać. Ehh...
Też macie podobne spostrzeżenia? O czymś zapomniałam? Coś innego jeszcze rzuciło Wam się w oczy? 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...