środa, 25 września 2013

Wiatrakowa kuchnia, czyli co się jada w Holandii

Jak najlepiej poznać kraj i jego kulturę? Przez jedzenie! Przeciech sztuka kulinarna jest bardzo ważną częścią każdej kultury. Myśląc o Włoszech mamy przed oczami obraz spaghetti i pizzy. Turcja kojarzy nam się często z kebabem, a Japonia z sushi. Straszne to uogólnienie, ale kto się ze mną nie zgodzi, że nieprawdziwe? Jak zatem wyglądają i smakują typowo holenderskie dania?

Zaraz po przyjeździe tutaj przechodziłam dość długi okres fascynacji sosem sate, którego bazą jest masło orzechowe. Choć sam sos przywędrował do Holandii z kolonizatorami i handlarzami aż z Indonezji, doskonale się tu zadomowił i stał się iście holenderski. Bardziej niż jakby można było myśleć sos hollandaise (którego nota bene jeszcze nikt mi tu nigdy nie zaserwował). Ach jakże przyjemnym doświadczeniem był sate. Do tego stopnia, że chyba się nim przejadłam i już od dłuższego czasu mijam w supermarkecie regały z tym wynalazkiem bez mrugnięcia okiem. A cieżko te regały przeoczyć ;)

To co Holendrzy uwielbiają: gehakt balletjes  i pindasaus (czyli mięsne klopsiki z sosem z orzeszków ziemnych)
Teraz mnie ten sos prześladuje, bo jest niemal wszędzie. W bułeczkach w piekarni, na półkach w sklepie, nawet na frytkach w kafeterii! Tak, tak... swoisty hit, tak zwane friet oorlog, to porcja pysznych fryteczek z nieodłączym majonezem i sosem sate, hojnie posypane siekaną cebulką. Co też ci Holendrzy nie wymyślą, nie? Jakby nie można było zjeść frytek po ludzku z keczupem lub solą ;) O tym można w tym kraju zapomnieć. Frytek z keczupem nikt nigdzie nie serwuje. Tutaj naturalnym połączeniem tych popularnych przekąsek jest gęsty majonez. Swoją drogą lubię to połączenie dużo bardziej niż z pomidorową pulpą. W Holandii frytki rządzą! Kiedyś teść strzelił komentarzem, że aż witki mi opadły. Opowiadałam mu o fasolce szparagowej przesmażonej z bułką tartą (mniam!). 
- Eh, wy w tej Polsce to wszystko byście smażyli!...
Że co przepraszam? A kto u licha niemal zawsze smaży te nieszczęsne kartofle?? Podczas gdy w Polsce najczęście do obiadu gotujemy ziemniaki, w Wiatrakowie się je smaży. Frytki, małe ziemniaczki, duże pokrojone w talarki... Teściowa to nawet je gotuje. Troszkę. Po czym kroi na plasterki i na olej do smażenia ;) I zawsze z majonezem. 

Należycie zaserwowane frytki ;)
Wielką popularnością cieszą się tu również potrawy sezonowe. Wiosną białe szparagi (których nigdy nie mam dosyć), latem małże (których do dziś się boję), a jesienią duszone gruszki. Wtedy też zaczyna się na ciężkie, sycące dania typu stamppot (gotowane ziemniaki ugniecione z jarmużem/kiszoną kapustą/marchewką, podawane z gotowaną kiełbachą) oraz erwtensoep, czyli grochówka z zielonego groszku. One też królują przez całą zimę. 

Białe szparagi po holendersku ;)
Klasyczny boerenstamppot, czyli ziemniaki z jarmużem i kiełbacha
Swoistą esencją obecnej holenderskiej kuchni są dla mnie jednak... kanapki! Holendrzy uwielbiają swoje bułeczki przełożone zwykłą szynką, różnymi serami, filet americain (pasta z tataru wołowego), krokietem (bo czemuż by nie) lub w wersji maxi/lux naładowane przeróżnymi pysznościami z sałatką, sosem, słowem full wypas. To już nie zwykła kanapka... to całe całkiem sycące danie! Szczególnie popularne w porze lunchu. A broodje gezond, czyli "zdrowa bułeczka" to już klasyk! Każda szanująca się piekarnia i kanapkarnia musi ją mieć w ofercie. 

No dobra, dobra. Ale co jest wiatrakowym odpowiednikiem naszego schabowego z kapustą i ziemniakami? Hmm... Bez wahania powiedziałabym, że stek (najlepiej nie za mocno wypieczony), ziemniaczki (smażone, a jakżeby) i brokuły, brukselka lub zielona fasolka. 

A Wam z czym kojarzy się kulinarnie Holandia? 

środa, 18 września 2013

Sezon na koce

I stało się. Lato odeszło w niepamięć z dnia na dzień i zawitała jesień. Bynajmniej nie narzekam. Uwielbiam jesień, to moja ulubiona pora roku. Sezon na botki, kozaki (choć na te to w Holandii sezon trwa cały rok), szaliczki, rękawiczki, grube wełniane sweterki... Do deszczu też już się względnie przyzwyczaiłam. Mój jesienny problem jest raczej natury wewnątrz-mieszkaniowej.

Problem grzewczy jeszcze przed nami, bo temperatury aż tak nisko nie spadły, żeby trzeba było kaloryfery puszczać w ruch. Mam nadzieję, że masz zeszłoroczny kompromis na 20 stopni w mieszkaniu nie będzie wymagał w tym roku ponownego regulowania. Nie uśmiecha mi się chodzenie na zmianę i podkręcanie termostatu, podczas gdy Mauryc go wiecznie zaniżał. Holendrzy kompletnie nie rozumieją idei, że kiedy za oknem chłód i szaruga, przyjemnie jest mieć w domu ciepło i nie być zmuszonym do noszenia dwóch grubych swetrów. Tak ich cholerna oszczędność. To ja już wolę zapłacić wyższy rachunek i nie mieć skostniałych palców pisząc dla Was kolejnych tekstów. 


Powoli jednak zaczyna się nocno-okienny dylemat. Mauryc, jak większość jego rodaków, uważa że w nocy okno musi być otwarte (a ewentualne ogrzewanie oczywiście wyłączone). Przyznaję, że w lekkim chłodzie i przy dopływie świeżego powietrza lepiej się śpi, niż w gorącu, jednak pod warunkiem, że możesz się otulić ciepłą, puszystą kołderką. I że nikt tej kołderki z ciebie w nocy nie ściąga! Dlatego od jesieni do wiosny zawsze z brzegu łóżka trzymam awaryjny kocyk. Jeśli robi się naprawdę zimno, kocyk nie jest nawet już awaryjny, ale stanowi moją drugą warstwę ochronną w nocy. Kwestia spania więc rozwiązana. Gorzej ze wstawaniem...

Wyobraźmy sobie przytulne łóżeczko i ciepłą kołdrę. Przyjemnie prawda? A teraz nagle dzwoni budzik i trzeba wystawić na zewnątrz wygrzane kończyny. Wyciągam rękę i włosy momentalnie stają mi na sztorc. Zimna wichura hula po naszej sypialni, a on oczekuje, że dobrowolnie wstanę zrobić mu kanapki do pracy? O co to, to nie! Tej części mentalności nigdy nie zrozumię, szczególnie gdy jeden znajomy powiedział mi kiedyś, że w zimie notorycznie spóźnia się do pracy. Czemu? Bo nie może wyjść z łóżka na ten chłód. To czemu do jasnej Anielki nie zamknie sobie na noc okna?? A mówią, że Holendrzy to taki racjonalnie myślący naród... Coraz częściej tego nie widzę ;)

Liczę po cichu, że nasz kot okaże się moim głównym sprzymierzeńcem. Ewidentnie nie lubi zimna i nie pasuje mu to otwarte nocą okno. A Mauryc jednak szybciej nad kotem się ulituje, niż nade mną ;) Chociaż z drugiej strony futrzasta bestia terroryzuje mnie w ciągu dnia, domagając się otwierania jej co chwilę drzwi lub okna. Ja z nimi chyba zwariuję...

sobota, 14 września 2013

Skąd ten angielski w Holandii?

Moja znajomość języka holenderskiego jest coraz lepsza. Nieskromnie mówiąc jest już całkiem niezła. Jednak była i wciąż jest to wyboista droga w kierunku perfekcji (której nie oszukujmy się, już raczej nigdy nie osiągnę). Ostatnio miałam okazję rozmawiać o nauce tegoż języka z pewną sympatyczną Angielką, która planuje robić tu doktorat. Potwierdziłam tylko to, co ona już sama zdążyła zauważyć... Jeśli mówisz dobrze po angielsku, początki mogą być trudne. A czemu? Bo w Holandii prawie każdy mówi po angielsku.

- Poproszę słodki popcorn - zamówiłam w kinie kalecząc holenderski.
- Coś do picia? - kasjer odparł mi z szerokim uśmiechem... po angielsku. Mauryc parsknął śmiechem.
- Nie dziękuję. To wszystko - uparcie brnę dalej z moją łamaną holenderszczyzną.
Chłopak podał mi cenę znów po angielsku. 
- Czy mój holenderski naprawdę jest aż tak zły, że nawet przy prostym zamówieniu koleś chciał się przestawić na angielski? - pytam potem Mauryca.
- Nie, ale widział, że się zmagasz z tym językiem, więc pewnie chciał ci ułatwić sprawę. Albo wykazać się, że potrafi mówić po angielsku - odpowiedział mi.

Historia ta oczywiście jest sprzed ponad roku, jednak ukazuje, jak ciężko czasem w Holandii ćwiczyć podstawy języka w praktyce. Jeśli nie liczyć starszych osób, maleńkich dzieci i niesamowicie opornych ignorantów, w Holandii właściwie każdy mówi po angielsku. Lepiej lub gorzej, ale conajmniej komunikatywnie. I skąd się to bierze? Przecież naukę wcale nie zaczynali tak wcześnie... Kiedy niedawno w rozmowie wspomniałam, że w podstawówce uczyłam się francuskiego, moja holenderska rozmówczyni zrobiła wielkie oczy.
- Już w podstawówce? Tak wcześnie??
Mi wcale nie wydaje się wcześnie, bo jedynie przez ostatnie trzy klasy tejże szkoły. Angielski wpajano mi  do głowy weekendami już od ósmego roku życia. A zresztą co tu dużo mówić... Obecnie w Polsce rodzice przedszkolaków okrutnie się oburząją, że nowe przepisy zmuszają samorządy do wycofania zajęć dodatkowych, w tym angielskiego. Zaskoczona jej reakcją postanowiłam zweryfikować to u najbliższego źródła. Mauryc angielskiego zaczął uczyć się dopiero w szkole średniej. Zakładam więc, że większość jego pokolenia też, jak jest z młodszymi nie wiem. 

Skąd więc tak dobry poziom znajomości tego języka? Duży nacisk na naukę? Bynajmniej, ale nie tylko. Odpowiedź jest dużo bardziej prozaiczna. Napisy w telewizji! W Holandii nie istnieje coś takiego jak lektor, a dubbing stosuje się tylko w bajkach i programach dla dzieci. Każdy film, program, reklama leci w telewizji w oryginalnej wersji językowej i o ile nie jest to holenderska produkcja, towarzyszą jej najzwyczajniej napisy. W ten sposób widz jest osłuchany z językiem (umówmy się, większość filmów obecnie jest angielskojęzyczna), nie wypada z obiegu (bo słyszy język codziennie) i w ten prosty sposób wyłapuje słówka, wyrażenia, całe zdania. Zatem może by tak i w Polsce wprowadzić napisy zamiast lektora? ;)

piątek, 6 września 2013

Tajniki holenderskiej mowy: Małpy, krowy, misie i brudna woda, czyli czar holenderskich powiedzeń

- Ja tam wiedziałem, że z nią będą problemy... Cały czas tylko marudzi i widzi mi się - zawyrokował Alex, pół-Polak, pół-Holender. 
- Nie wiedziałam, że znasz to wyrażenie "widzi-mi-się" - zaśmiałam się.
- Znam, ale akurat miałem na myśli to holenderskie... widzi misie na drodze! - uśmiechnął się mój rozmówca.


Ach te holenderskie przysłowia i idiomy. Potrafią nieźle człowiekowi w głowie namieszać. Szczególnie, kiedy się je przetłumaczy. I tak właśnie owe "beren op de weg zien", czyli alexowe misie na drodze oznaczają, że ktoś widzi jedynie same przeszkody. Ileż ja się tych powiedzeń nasłuchałam i dalej niemal za każdym razem wprawiają mnie w osłupienie i krępujące "Ale o co ci chodzi??". Szczególnie teściowa lubi raczyć mnie językowymi dziwolągami. O ile sporo z wyrażeń jest identycznych jak w języku polskim (np. zdrów jak ryba; sezon ogórkowy; nie wszystko złoto, co się świeci) lub dość podobnych i wciąż zrozumiałych (np. lepszy ptak w dłoni, niż dziesieć w powietrzu), tak wiele z nich nie ma dla mnie najmniejszego sensu (np. bloemetjes buiten zetten, czyli wystawianie kwiatuszków na zewnątrz... nie wiem jak wy, ale ja bym w życiu nie wpadła na to, że chodzi o robienie imprezy). 

Tak jak owe wspomniane wyżej misie, dużo w holenderskich powiedzeniach zwierząt, szczególnie krów i małp. Krowy są tu dla mnie w pełni zrozumiałe, szczególnie gdy wyjedzie się za miasto. Pasące się krasule można zauważyć wszędzie. Małpy natomiast nie do końca wiem, czemu zawdzięczają tą popularność w przysłowiach. Podczas, gdy w Polsce pokazuje się prawdziwą twarz, w Holandii wyskakuje małpa z rękawa (nu komt de aap uit de mouw) ;) 

Nic jednak nie równa się częstotliwości z jaką woda występuje w powiedzeniach. Zrobiłam szybkie poszukiwania w internecie i znalazłam aż 50 wyrażeń idiomatycznych, w których dosłownie padał słowo "woda". Nikogo chyba to jednak nie dziwi, ostatecznie woda jest w Holandii pod każdą postacią spotykana na każdym kroku. Często stanowi ona synonim pieniędzy:
"Het water komt mij tot de lippen" (woda podchodzi mi do ust) znaczy, że ktoś ma duże problemy finansowe;
"Geld verdienen als water" (zarabiać pieniądze jak wodę) czyli zarabiać bardzo dużo pieniędzy;
jednak najbardziej spodobała mi się holenderska wodna wariacja na temat w polskim języku funkcjonującego "Wozić drewno do lasu". W Holandii mianowicie nosi się wodę do morza (water naar de zee dragen). Zaczynam wnioskować, że Holendrzy często robią coś bezsensownego, ponieważ dla tego samego znaczenia mają też drugie wyrażenie: "dweilen met de kraan open" (ścierać podłogę przy odkręconym kranie). 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...