poniedziałek, 16 lutego 2015

Alice, who the f*** is Alice?

- Znasz tą piosenkę? - zapytał Maurycy, kiedy przechodziliśmy koło baru, z którego dobiegała muzyka.
- No jasne! Smokie to ulubiony zespół mojego taty! - odpowiedziałam.
- Ale tą wersje znasz? Tą, gdzie krzyczą "who the fuck is Alice?" - dopytywał lekko zdziwiony.
- No raczej... - nie bardzo rozumiałam jego zdziwienie.
- A wiesz, że ta wersja powstała w jednym z barów w Nijmegen podczas karnawału? 
- Taaa... oczywiście kochanie... - rzuciłam z lekkim sarkazmem i pomyślałam, że to kolejna z Maurycowych urban legends. 

Historię tą opowiadał mi wiele razy. Właściwie za każdym razem, kiedy piosenkę słyszeliśmy. W pewnym momencie uznałam, że należy fakty sprawdzić i albo wyprowadzić kogoś z błędu, albo zwyczajnie uwierzyć. Zatem sprawdziłam. Na Wikipedii! ;) 

I wiecie co? Miał rację skubany! Kto by pomyślał, że piosenka, która zawsze rozbrzmiewała w samochodzie, kiedy byłam młodsza i przez to kojarzyła mi się z domem i rodziną, okaże się mieć tak wiele wspólnego z moim nowym domem. Z Nijmegen. 

Nie istniejący już bar Gompie w Nijmegen. Źródło: kroegpagina.nl
Wszystko zaczęło się w 1995 roku w pewnym barze przy ulicy Hertogstraat. W latach 80- i 90-tych mieścił się tam bar Gompie. Popularna piosenka Smokie była tam oczywiście często puszczana. Bar miał też swoistą tradycję. Za każdym razem, gdy w piosence padało imię Alice, DJ Onno Pelser ściszał muzykę, a tłum entuzjastycznie krzyszał "Alice? Who the fuck is Alice?". Los chciał, że jednego z wieczorów obecny w barze był właścicie małej wytwórni muzycznej Rob Peters. Gdy doświadczył szalonej, spontanicznej reakcji ludzi na piosenkę, od razu zwęszył w tym interes. Jak na Dacza przystało. Skontaktował się z przyjacielem, piosenkarzem Peterem Koelewijn i już następnego dni powstała płyta. Jako trybut dla baru, w którym idea się zrodziła, zespół, z którym Koelewijn wydał utwór, został nazwany... Gompie! 

Tak oto zwykły bar w Nijmegen namieszał w świecie muzyki i przekształcił nasz sposób patrzenia na pewne damskie imię. Od tego czasu ludzie regularnie pytają z entuzjazmem, kim do cholery jest ta cała Alicja?! ;)

wtorek, 10 lutego 2015

Nibylandia wraca do szkoły - poziom C1. Podsumowanie

Jesienią ubiegłego roku podzieliłam się z Wami na facebook'u moją decyzją o powrocie do szkoły. Nie, nie postanowiłam zrobić drugich studiów, ani nic w tym stylu. Uznałam, że mojej znajomości holenderskigo należy się nieco szlifu. Zapisałam się na kurs językowy na poziomie C1. 

Jak wielu z Was zapewne już wie z facebook'a, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, końcowy egzamin zdałam i tym samym mam papierek, który stwierdza, że tak, tak, mówię biegle po wiatrakowemu. Choć co do tej biegłości miałabym pewne wątpliwości... ;) 


Czemu zdecydowałam się na ten kurs i dlaczego pozytywny wynik końcowy mnie zaskoczył? 
Na codzień w domu używamy z Maurycym raczej mało holenderskiego. Przyzwyczailiśmy się już tak do angielskiego, że automatycznie każdy inny język wydaje się nieco nienaturalny. Dodatkowo, moją upartą babską naturą nie mam czasem ochoty ułatwiać mu życia. Ostatecznie umówmy się, jeśli on mówi w swoim ojczystym języku, a ja nie, to nasza komunikacja i wyrażanie własnych odczuć i emocji jest conajmniej na nierównym poziomie. Jest zwyczajnie nie fair. A ja wierzę w równouprawnienie w związku ;) Lub innymi słowy jestem leniwa. 
Po drugie, w pracy używam jeszcze mniej holenderskiego. Czemu? Bo 99% naszej klienteli zwyczajnie holenderskiego nie zna i nasze usługi oferowane są po angielsku i hiszpańsku. Angielski rządzi moim biurem. A co z kolegami? A no, większość też jest przyjezdna, więc angielski jest dla nas wszystkich przystępniejszy (niektórzy niderlandzkiego w ogóle nie znają lub dopiero zaczynają przygodę z tym językiem). 
W ten oto sposób, moja ciężko zdobyta wiedza w praktyce przydaje się jedynie podczas zakupów, spotkań rodzinnych, oglądania telewizji i tych niezręcznych momentów w windzie, kiedy ktoś jednak postanowi przerwać dłużące się milczenie. W takich warunkach to ja się nie mogę rozwijać! Co gorsze, jeszcze zaczęłabym się cofać. Dlatego uznałam, że wrócę do szkoły. Niby sama też mogłabym się uczyć, ale nie oszukujmy się... Facebook, blogi, pintrest, seriale... tak łatwo się zdekoncentrować w dzisiejszych czasach ;) 


Wróciłam zatem do szkoły. Jakież to było fantastyczne uczucie. Czułam przypływ motywacji i determinacji. Dwa razy w tygodniu żwawo zasuwałam na moim rowerze na uniwersytet, żeby przez półtorej godziny dyskutować z innymi kursantami na różne tematy. Obiecałam sobie też, że tym razem będę robić wszystkie zadania domowe... Aż do pierwszej rozprawki na temat... śmieci. Rzeczywistość szybko zweryfikowała moje oczekiwania i w końcu na większość lekcji przychodziłam tylko z częściowym zadaniem. Błąd, nie błąd? Kwestia subiektywna. Z lekcji natomiast dalej byłam bardzo zadowolona. 

W styczniu przyszedł czas na egzaminy próbne. Nie szczególnie się nimi stresowałam, bo w końcu to tylko próba. Sposób, żeby wiedzieć, czego się tydzień później spodziewać i przetestować na co szczególnie uważa. I tu nagle kubeł zimnej wody. Próbne testy oblałam! Nie spodziwałam się, aż tak złych wyników. A na nadrobienie zaległości czasu już nie wiele zostało. Mimo to, postanowiłam spróbować. Przez cały weekend dużo czytałam, słuchałam radia, przerobiłam jeszcze kilka gramatycznych ćwiczeń... Przyznam, że na końcowe egzaminy szłam dość zrezygnowana. W końcu w tydzień nie nadrobi się miesięcy nie używania języka w aktywny sposób. Spróbowałam. I stał się cud - zdałam! Wszystkie trzy części. Ledwo zdałam, ale zdałam. 

Źródło: www.foksuk.nl
I teraz nachodzą mnie przemyślenia (właściwie ten tekst zaczął kreować się w mojej głowie jeszcze przed otrzymaniem wyników i nosił tytuł "Dlaczego poziom C1 jest trudny do zdania - i nie ma to nic wspólnego z moim lenistwem"). Tak naprawdę ma to wiele wspólnego z lenistwem. Z lenistwem, bo sama nie zaczynałam prawie nigdy rozmów w domu czy w pracy po holendersku. Nie wymagałam od innych, żeby jednak mówili do mnie po holendersku. Zwyczajnie szłam na łatwiznę. Nie czytałam więcej książek, ani gazet po holendersku. Jednak książka na rok i babskie pisemka się tu nie liczą. W skrócie: poziomu C1 nie zdasz, jeśli języka nie używasz. 

Z drugiej strony, większość kursantów była rozczarowana ilością gramatyki podczas kursu. Było jej naprawdę mało. Raczej szybkie przypomnienie i wyjątki od reguł. Dlaczego? Jeśli decydujesz się na C1, to dla organizatorów kursu oznaczało to, że jesteś na poziomi B2 i gramatykę masz już opanowaną. I właściwie to się z nimi zgodzę. Wedle definicji, osoba posługująca się językiem na poziomie C1 jest w stanie analizować i zrozumieć długie, skomplikowane teksty i wypowiedzi, wypowiadać się na tematy abstrakcyjne i dostrzegać sformułowania ukryte, wyrażone pośrednio. Żeby być w stanie ten poziom osiągnąć trzeba mieć bogate słownictwo i znać powiedzenia, kolokwializmy czy specyficzny styl (żarty, sarkazm, ironia, wyolbrzymienia). Brzmi poważnie? 

Źródło: www.tijdvoorduidelijkheid.nl
Jest poważnie. Według statystyk 60% Holendrów nie rozumie (dobrze) tekstów na poziomie C1! Czuję się nieźle dowartościowana ;) Nie zrozumcie mnie źle. Nie mówię w tym miejscu, że znam holenderski lepiej niż ponad połowa nacji. Co to to nie! Dlaczego więc, tak wielu Holendrów nie zdałoby testu, który zdałam ja? Ja wyżej wspomniałam, kwintesencją tego poziomu jest analiza, skomplikowanych tekstów. Tekstów naukowych, rządowych, biznesowych. Sprowadza się to zatem do wykształcenia danego delikwenta, wiedzy i co tu dużo mówić... inteligencji. 

No to sobie teraz nieźle posłodziłam ;) Czasem trzeba. A na koniec ciekawostka: oficjalne egzaminy państwowe ze znajomości języka na poziomie C1 obecnie nie istnieją. Jeśli ntomiast ktoś z Was chciałby taki certyfikat zdobyć, to najprawdopodobniej będzie miał ku temu okazję od grudnia tego roku! DUO planuje wprowadzić pod koniec 2015 kolejny poziom Staatsexamen - programma III. 

środa, 4 lutego 2015

Interrailing 2014: Oslo

Cywilizacja! Po paru godzinach czekania na wymarłej stacji in the middle of nowhere i kolejnych kilku godzinach jazdy pociągiem przecinającym ciemności i zaspy śnieżne, dotarłyśmy do Oslo. Bez najmniejszego trudu odnalazłyśmy też nasz hotel. I choć terminal nie chciał przyjać naszej karty płatniczej (holenderskie pinpasy są zaskakująco bezużyteczne w Norwegii) i musiałyśmy szukać bankomatu o północy, to poczułyśmy się bardzo mile przyjęte. Recepcjanistka była tak przemiła i słodka, przepaszając za wszelkie niedogodności, o jakich tylko by można pomyśleć, że przyjęłyśmy wszystkie problemiki bez mrugnięcia okiem. Ostatecznie kto by się tam przejmował przepaloną żarówką i małym smrodkiem w toalecie, jeśli według naszego planu, w hotelu spędziłyśmy tylko tyle czasu, ile porzebowałyśmy na sen. 







Następnego ranka, po pysznym śniadaniu (w tej kwestii hotel nas nie zawiódł) ruszyłyśmy na podbój stolicy. Zaczynając od budynku opery. Lekka warstwa śniegu świetnie współgrała z nowoczesnym budynkiem i zafundowała wszystkim turystom dodatkową dawkę wrażeń, podczas przechadzaniu się po spadzistym dachu opery. Ślisko było, oj ślisko. Ale warto. Podejrzewam, że widok stamtąd byłby fantastyczny w pogodny dzień, ale niestety pogoda nie była po naszej stronie. Gęsta mgła i ciemne chmury tworzyły atmosferę niczym z serialu kryminalnego (co dla mnie - wielkiej fanki Sagi Noren i Sarah Lund - to niemal idealne warunki do zwiedzania Skandynawii). Ta wisząca w powietrzu cisza i groza... o to mi chodziło! 









Spacer po mieści w naszym wykonaniu przypominał raczej chaotycznie miotanie się po ulicach, niż przemyślaną trasę wycieczki. Po kilka razy przechodziłyśmy wzdłuż tych samych budynków w ciągu dnia i prawie przypadkowo odnajdywałyśmy ciekawe obiekty. Ku naszej uciesze, w drodze do Pałacu Królewskiego natrafiłyśmy na kolejny świąteczny targ. A na nim oczywiście mnóstwo ciepłych czapek, szalików, skarpet, futer, skór i wędlin z mięsa renifera. Świetna przerwa na ogrzanie dłoni przy kubku kawy/herbaty na wynos z lokalnej sieci Kaffebrenneriet. 






Na zmianę warty przed pałacem się nie załapałyśmy, co wynagrodziłyśmy sobie serią głupawych zdjęć ze strażą królewską w tle ;) Kto nie ma choć jednego takiego zdjęcia w swojej kolekcji, niech pierwszy rzuci kamieniem. Po kilku wygłupach i rundkach wokół parku ruszyłyśmy w stronę nabrzeża, mijając Norweski Instytut Noblowski po drodze. Ostatecznie hipsterska Aker Brygge dzielnica wypełniła resztę naszego popołudnia. Tam też wróciłyśmy na obiad po spacerze po Twierdzy Akershus, mieszczącej się po drugiej stronie małej zatoczki. Jeśli kiedykolwiek traficie do Oslo polecam Wam szczerze restaurację DS Louise Restaurant and Bar. Przed budynkiem stoi przeurocza rzeźba zakochanej pary siedzącej przy stoliku. Jak podejrzewam, w sezonie letnik stolik ten otaczają prawdziwe stoliki i prawdziwe pary, miejmy nadzieję, równie wpatrzone w siebie nawzajem. 











A skoro o rzeźbach mowa, to można z całą pewnością stweirdzić, że są one znakiem rozpoznawczym Oslo. Wyskakują one każdym kroku, spacerując po stolicy Norwegii. Jednak ich największe natężenie występuje w Vigelanda Park znajdującym się na terenie parku Frogner, oddalonym  zaledwie dwie stacje metra od centrum miasta. To swoisty rodzaj wystary norweskiego artysty Gustava Vigelanda, który stworzył ze swoimi pracownikami i umieścił w tym miejscu 212 rzeźb z kamienia, przedstawiających przeróżne nagie postacie. Rzeźby oddają cały szereg emocji i przyznam, że sytuacje, w których postacie się znajdują wyglądają bardzo realistycznie. 







Po naszej wizycie w parku następnego poranka, przyszła pora, by opuścić Norwegię i zakończyć naszą podróż w Szwecji. W tym miejscu zakończymy też naszą relację z Interrailingu 2014. Choć Sztokholm jest przepiękny i wywarł na mnie ogromne wrażenie, to nie posiadam z tego miasta żadnych zdjęć (za wyjątkiem kilku o wątpliwej jakości wykonanych telefonem). Opuszczając Norwegię, wszystkie dręczące mnie dolegliwości zdrowotne osiągnęły swoje apogeum i zwyczajnie się poddałam. Przeziębiona, zmęczona, na wpół ślepa (bez soczewek, bo z podrażnionym okiem) i bez głosu bezradnie człapałam cały dzień za Tamarą, zdana na jej orientację w terenie i zdolności odczytywania komunikacji niewerbalnej. Na targanie ze sobią aparatu nie miałam już najmniejszej ochoty i dłoni nie wyciągałam z grubych rękawiczek. Pomimo tych wszystki przeciwności losu, naprawdę świetnie spędziłam czas w Sztokholmie i mam nadziję, że jeszcze tam wrócę. Tylko tym razem w cieplejszym sezonie ;)


To jak, zachęciłyśmy kogokolwiek z Was do własnej przygody z Interrailem? Jeśli macie jakiekolwiek pytania odnośnie tej formy podróżowania, piszcie śmiało. Bardzo chętnie na wszystkie odpowiem ;)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...