niedziela, 31 maja 2015

Kulinarna wycieczka do Kolonii i Dusseldorfu

Pamiętacie jak nie dawno narzekałam, że dawno nigdzie się z Maurycym nie wybieraliśmy? Długi Pinksterenowy weekend zobowiązuje, więc uznaliśmy, że pora się wyrwać na dzień czy dwa. Początkowo planowaliśmy wizytę w Belgii... Brugge lub Gent, ale szybko porzuciliśmy tą ideę. Wygląda na to, że pół Holandii i Belgii miało taki samy pomysł i większość hoteli/hosteli/Air B'n'B była wypełniona po brzegi i zostało tylko kilka opcji: albo okrutnie drogich, albo we wsi daleko za miastem. Trudno, trzeba było plany zmienić. 

Obraliśmy przeciwny kierunek: Niemcy. A mianowicie Kolonia. Codziennie bukuję spoto biletów to tego miasta, uznałam, że musi być watre wizyty. W sobotę względnie wczesnym rankiem spakowaliśmy aparat, prowiant na drogę, wodę i ruszyliśmy. I tu nagle przypomniał nam się mały szczegół: żeby wjechać samochodem do niemieckich miast trzeba mieć specjalne plakietki do "zielonych sfer". No nic to, Mauryc gdzieś wyczytał, że dostanie je na niektórych stacjach benzynowych. Zatrzymaliśmy się jeszcze na autostradzie... nie mają. Ponoć tylko w autoryzowanych warsztatach samochodowych można dostać. Naszukaliśmy się trochę warsztatu już w Koloni. Przemiła pani nas poinformowała, że a i owszem można u niej kupić naklejkę, ale... trzeba ją wcześniej zamówić (!!). Zdradziła nam też, że policja też uważa ten wymóg i sam system plakietek za irytujący, więc nie sprawdzają ich często. A już napewno nie, jeśli zaparkujemy na parkingu-garażu. Tak też po dotarciu do centrum zrobiliśmy. I mandatu nie dostaliśmy ;)


Kolonia... przyznam, że na kolana nas nie powaliła. Jest z pewnością urokliwa i może szczycić się perełkami takimi jak słynna katedra i starówka. Zaczęliśmy nasz spokojny spacerek obejście w koło katedry. Piękna, wielka, obsiana turystami z każdej strony ;) Wstęp do środka sobie odpuściliśmy, bo to nie do końca "our thing". Lubimy podziwiać architektoniczne perełki z zewnątrz. 





Spokojnym krokiem oddaliliśmy się w kierunku Altstadt. Błądząc węższymi dróżkami i zaułkami trafiliśmy na przyjemny placyk nieopodal Ratusza. W sam raz na małe piwko (0,2l... prawie jak lemoniada) przy śpiewie przygrywającego ulicznego grajka. Błądząc dalej po uliczkach trafiliśmy na brzeg Renu. Pogoda była nazwykle słoneczna i ciepła, więc tłumy okupowały ławki, stoliki, trawnik i okoliczne lodziarnie. I wszyscy w koło wcinali pysznie wyglądające bułki z mięsiwem. Przypadkowo zasłyszeliśmy, że owe kanapki można kupić za rogiem. Po dotarciu na miejscu spotkała nas kolejka oczekująca na swoją porcję mięsa. Jakież to było dobre! Trochę za dłużo świńskiego tłuszczyku jak na mój gust, ale raz na czas można zrobić wyjątek i spróbować lokalnego przysmaku. 





Kilka rundek starymi uliczkami i doszliśmy do wniosku, że niewiele więcej jst tu właściwie do zobaczenia. Muzea nas nie interesowały (choć, kiedyś może wrócę, żeby zobaczyć muzeum perfum oraz muzeum czekolady), a ze wszystkich stron nagle zaczęły nas otaczać sklepy. Na zakupy też ochoty nie mieliśmy. Po dłużej chwili namysłu uznaliśmy, że pora się zwijać i zahaczyć o Dussedorf po drodze. Godzina było już popołudniowa, więc w sam raz zostało nam czasu na mały spacer i obiad w jednej z japońskich knajpek. 



Do centru Dusseldorfu nie pchaliśmy się już samochodem. Zostawiliśmy na parkingu na obrzeżach i wzięliśmy tramwaj. W mieście przywitała nas niesamowita przestrzeń. Mieszkając w Holandii, jesteśmy przyzwyczajeni do ścisku i tłoku. Niepotrafię powiedzieć dlaczego, ale w Dusseldorfie poczuliśmy się znacznie lepiej niż w Kolonii. Niby bardziej nowocześnie, niby mniej pięknych zabytkowych budynków, a jednak atmosfera dużo bardziej do nas przemawiała. 

Ostatecznie przyszła pora, żeby znaleźć Immermannstraße. Dusseldorf skupia ogromną azjatycką społeczność, szczególnie z Japonii. W okolicach tejże ulicy mieści się mnóstwo japońskich restauracji, knajpek, suszarni ;), sklepików itp. A że my uwielbiamy azjatycką kuchnię, pomyśleliśmy, żeby uraczyć się tego wieczoru miską autentycznego ramen. Wcześniej zrobiłam małe rozeznanie i trafiliśmy do jednej z najlepiej ocenianych kanjpek serwujących noodle. Kolejka jak obiecywano na TripAdvisorze była, jak najbardziej. Czas nam jednak szybko zleciał, studiując menu i obserwując mijające nas grupki Azjatów i przebranych w cosplay'owe kostiumy Niemców. Uczta była wyśmienita i muszę przyznać, że porcje są tak duże, że miałam problem skończyć moją miskę makaronu. 


Uradowami zgodnie stawierdziliśmy, że do Dusseldorfu jeszcze z pewnością wrócimy. W końcu z Nijmegen to niewiele dalej niż do Amsterdamu. A Kolonia.. sama nie wiem. Czy coś ważnego i godnego uwagi przeoczyliśmy? 

niedziela, 17 maja 2015

Burgers' Zoo

Poszukiwania domu, zmiany w pracy, wiosenne porządki... jak ten czas ostatnio szybko nam leci. Jeszcze niedawno jechaliśmy z koszyczkiem i święconką do kościoła, a tu już maj! Zajęci innymi sprawami nie bardzo mieliśmy czas tylko i wyłącznie dla siebie w takiej ilości, żeby gdzieś się wybrać, coś fajnego zrobić. Ale basta! Trzeba się oderwać od codzienności. 


Wczoraj spędziliśmy większość dnia w zoo. Jakież to było cudowne uczucie. Oglądanie przeróżnych zwierzątek, buszowanie pomiędzy tropikalnymi roślinami, podziwianie rafy koralowej... Tak tak, wszystkie te wspaniałości w jednym miejscu. Burgers' Zoo to czwarta najczęściej odwiedzana w Niderlandach atrakcja. Park został założony ponad 100 lat temu przez rodzinę Burgers w Arnhem jako bażanteria. Bardzo się rozrosło w przeciągu ostatniego wieku. 





Zoo słynie głównie ze specjalnych ekosystemów, a przede wszystkim z buszu stylizowanego na południowo-wschnodnie azjatyckie lasy tropikalne. Perełki te zostawiliśmy sobie na koniec i zaczęliśmy zwiedzanie standardowej części parku i klasycznych wybiegów. Przy wejściu przywitały nas zabawne pingwiny, a tuż za nimi surykatki. Jakże pocieszne są te stworzonka. Poza tymi pociesznymi maleństwami, na wybiegach można podziwiać słonie, lemury, ostronosy, małpy naczelne, foki i całe bogactwo ptaków. Niektóre, bardziej egzotyczne ptaszyny jak papugi i tukany, można znaleźć w bażanterii. 





Najciekawsze jednak są same ekoekspozycje, których w zoo znajduje się sześć: 

Las mangrowy

Najmniejszy z ekosystemów i nie połączony z pozostałymi. Niestety zdjęć żadnych nie mam, bo zaraz po wejściu do budynku objektyw aparatu momentalnie zaparował. W lesie mangrowym przecież musi być ciepło i wilgotno. Spacerując pomiędzy tropikalnymi roślinami można poczytać jak funkcjonują i rosną namorzyny oraz wsłuchać się w śpiew kolorowych ptaków chowających się między gałęziami. Pod pomostem pływają ryby i leniwe żółwie. 

Rimba

Nazwa pochodzi od malezyjskiego rimba raya, czyli tropikalny las deszczowy. Jest to częściowo tylko zadaszona część, gdzie można spotkać większych mieszkańców malezyjskiego lasu, takich jak pantera, tygrys, niedźwiedzie malezyjskie, małpy (m.in. makaki, gibony), różne kopytne oraz warany i pytony. 



Pustynia

Nie ma nic przyjemniejszego, niż schowanie się przed mżawką na ciepłej, suchej meksykańskiej pustyni porośniętej kaktusami i sukulentami. Na skalnym płaskowyżu mieszka rodzinka owiec gruborogich sąsiadując z dwoma karakalami. Gdzieś w oddali buszują pekari i węże, żmije, gryzonie. Z pustyni można bezpośrednio przejść do buszu podziemnym tunelem, który niczym kopalnia prezentuje tu i ówdzie żyłę złota, skamieniałości oraz przeróżne cenne kamienie i kryształy. 






Busz

Największy i najsłynniejszy z zabudowanych ekoekspozycji. Przy wejściu ponownie trzeba chwilę odczekać z robieniem zdjęć ze względu na temperaturę i wilgotność powietrza. Hala jednak jest na tyle duża, że można spokojnie swoje odczekać i poczuć się, jakby spacerowało się po lesie równikowym. Wąskimi ścieżkami buszując po pagórkach gęsto porośniętymi tropikalną roślinnością, spotyka się barwne ptaki siedzące na gałązkach lub środku ścieżki. Można skakać przez strumyk, podziwiać wodospad, a kiedy zmęczymy się tymi przygodami, posilić się w restauracji. Jeśli zdecydujemy się usiąć na "tarasie", szybko pojawią się kolorowi przyjaciele wydziubujący z podłogi wszystko co się nakruszy. Mieszkańcy buszu są raczej umiarkowanych rozmiarów: kajmany, kapibary, wydry, mrówniki i pełne gracji syreny (po holendersku mniej wdzięcznie zwane morskimi krowami). 









Ocean

Prosto z buszu przechodzimy do najnowszej części - wielkiego akwarium. Stopniowo zagłębiamy się od wybrzeża, poprzez rafę koralową do morskich głębin, gdzie kolorowe rybki i korale ustępują miejsca rekinom krążącym w koło zatapionej łodzi. Gdyby nie biegające do okoła dzieci, miejsce to byłoby niezwykle ciche i uspokajające. 







Safari

Na zakończenie wycieczki wychodzimy z buszu na afrykańską sawannę. No, afrykańską tylko z założenia, bo klimat jest jest iście holenderski ;) Odwiedzamy aktywne gaperdy i bardzo leniwe lwy. Z tarasów widokowych rozpościera się widok na sawanne, gdzie żyrafy, zebry, antylopy i nosorożce wiodą spokojny żywot skubiąc trawkę i biegając do woli.








Pięć godzin zleciało szybko, ale nie żałujemy ani minuty. Przespacerowane kilometry zaczynają dawać się we znaki, więc pora pożegnać zwierzyniec. Wrócimy jeszcze na pewno.

Popołudniowe zebranie pingwinów... ktoś tu chyba planuje przejąć kontrolę w zoo ;) Kowalski, jaki mamy plan? 

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...