wtorek, 31 stycznia 2012

Zimowe zmagania z kondycją

Brr.... zima w końcu przyszła. Od weekendu termometry wskazują nico na minusie i nawet spadł śnieg! Nie jakieś szczególne ilości tego śniegu, ledwie co kot napłakał, ale jednak. Spadł i już drugi dzień leży bez uszczerbku dla swej bieli. Aż wybrałam się dziś w plener, żeby uchwycić ten cud natury. Park Goffert, największy w całym mieście, wydał mi się najlepszą lokalizacją do tego zadania. Poza tym był po drodze do studia fitness. Z dumą tylko podkreślę, że jechałam na rowerze po śniegu i lodzie. I żyję :)


Pogoda dziś jak marzenie: piękne słońce, bezchmurne niebo i mróz. No właśnie, mróz... Czuję się trochę jak ostatnia ofiara, bo chociaż termometr wskazuje zaledwie -1 w porywach do -4, ja mam trudności niczym za czasów, kiedy to mieszkałam w Krakowie i przychodziła fala mrozów -20. Nie rozumiem do końca z czego to się bierze, bo wilgotność powietrza nie wydaje się być aż tak duża. Wychodzę z domu tylko w pełnym rynsztunku: polarowa bluza, kurtka puchowa, szali, rękawiczki, wełniana czapka z pomponami i ocieplane śniegowce, na które namówił mnie tata, podczas mojej ostatniej wizyty w Polsce (za co teraz jestem dozgonnie wdzięczna). I co? Mimo wszystko marznę. Palce mi drętwieją i przyjmuję skuloną postawę obronną. Co gorsza odnoszę wrażenie, że na Holendrach ta temperatura nie robi aż takiego wrażenia i przyjmują to z godnością. Gorące lato i niezwykle długa, ciepła jesień rozregulowały mój system ostrzegająco-przygotowawczy przed zimnem. Gosiak w Londynie też telepie się nawet przy 4 stopniach na plusie. Wstyd się teraz przyznać, że obie pochodzimy z mroźnej, srogiej Polski. Nie, wcale nie współczuję rodakom w ojczyźnie widząc prognozę pogody... za zimno mi na współczucie.

Niemniej nie poddaję się "okrutnym" warunkom atmosferycznym i jak wyżej wspomniałam, dotrzymuję obietnicy, że będę ćwiczyć. Zapisaliśmy się w weekend z Maurycym na siłownie i ta niemota do dziś ma zakwasy. Wynoszenie w niedzielę mebli na 3 piętro nie szczególnie pomogło w złagodzeniu bólu mięśni (część naszych współlokatorów się wyprowadziła, więc Edwin zapełnił pustkę po nich nowym wyposażeniem salonu). Wczoraj nie był w stanie nawet rzucić we mnie śnieżką... podczas gdy ja czuję się znakomicie (i wcale nie znaczy to, że się na siłowni obijałam). Trzeba po prostu znać swoje granice, a nie tak jak Maurycy sądzić, że po rocznej przerwie może ćwiczy tak samo intensywnie jak kiedyś. Niestety mój drogi, przeliczyłeś się - teraz cierp. 

Winter strugglings with condition

Brr.... the winter finally came. Since the last weekend the temperatures are in the red and it has been snowing a bit! Not really much of the snow, barely any, but always something. It's been laying there, white and sparkling for last two days. I took my camera and went outside to take some picuters of this miracle. Goffert park, the biggest in the whole city seemed to be the best location for this purpose. Plus it was on a way from my gym. I'd like to proudly highlight that I have been cycling through the snow and ice. And I'm still alive :)


The weather is dreamy: beautiful sun, cloudless clear blue sky, freeze. Yeah, the freeze.... I feel a bit embarrassed since the temperature is barely -1, maybe -4 degrees and I'm struggling with it just like the times I was still living in Krakow and the termometers were showing -20. I don't get it why I feel it so bad, the humidity doesn't seem to be that  much bigger. When I go outside I'm fully prepared for the winter of the century: polar jumper, down jacket, a scarf, handgloves, woolen hat with pompons and warm "ugg" boots, which I bought thanks to my dad's suggestion when i was last time in Poland (and for what I'm eternaly thankful now). And what? And I'm still freezing! My fingers go numb and I stay in a crouching defenssive posture. It feels even worse when I see all the Dutch people accepting this weather with a dignity and not impressing them much. The hot sumer and long, warm autumn have spoil me. Even Gosia goes crazy from the cold in London with 4 degrees plus... Now it's hard to admit that we both come from the cold, bad, freezing Poland. I feel ashamed with my lack of tolerance for cold. But no, I don't sympathize with my compatriots who have to deal with over -20 degrees lately... I feel too cold for symaphizing.

However we don't give up with this "cruel" aura and as I mentioned above, we keep our promise to work out. We have written us in to the gym with Maurice this weekend and this weakling has a sore muscle pain till today. Definitelly carring the heavy closet on the third floor on Sunday did not help him to recover. Yesterday he wasn't even able to throw a snowball at me... while I'm feeling perfect (and it doesn't mean I was lazy). You just have to know where are your boundries and not cross them. Not like Maurice believing that thought he had a year break in working out, now he can do exactly the same as before. Sorry my dear, you've overestimated yourself - now suffer.

niedziela, 29 stycznia 2012

Dwa zamki we mgle

Parę dni temu, podczas poszukiwania starych zdjęć Nijmegen, natrafiliśmy w Internecie na fotografie paru uroczych zamków położonych niedaleko. Korzystając z weekendu i stosunkowo dobrej pogody, postanowiliśmy wczoraj odwiedzić owe zabytki.

Doornenburg Castle
Pierwszy na tapetę poszedł Doornenburg. Jeden z najstarszych i lepiej zaprezentowanych zamków w Holandii (chciałoby się powiedzieć najlepiej zachowany, ale niestety zamek został zniszczony w 1945 roku, a następnie całkowicie odbudowany). Muszę przyznać, że na zdjęciach wygląda na większy niż w rzeczywistości i w pierwszej chwili odniosłam wrażenie, że jest dość mały. 
-Jak to mały?! Jest wielki! Dlaczego o wszystkim w Holandii mówisz, że jest małe? - zbulwersował się Maurycy.
-Bo to mały kraj! Więc wszystko w nim jest małe.



Zamek znajduje się w niewielkiej wsi, tuż przy samej granicy z Niemcami. Wybudowany został w XIII wieku. Góruje nad spokojną, sielską okolicą i zapewne, gdyby nie gęsta mgła tego dnia, dostrzeglibyśmy go już z daleka. Droga do niego prowadzi wzdłuż wału, po którego obu stronach pasą się zwierzęta. Owce spokojnie skubią sobie trawę (tak, w styczniu, skubią trawę...) wokół fosy. Na dziedzińcu też biega sobie wolno zwierzyna. Kogut pilnujący porządku oraz bardzo  puchaty królik, za którym uganiałam się przez dobre parę minut, żeby go pogłaskać. Nie chciał współpracować. Z dziedzińca otoczonego murami do właściwej części zamku prowadzi most dość wysoko ponad fosą. 


W odległości 23 kilometrów na zachód od Doornenburg znajduje się kolejny zamek: Doorwerth. Jest młodszy, ponieważ wybudowano go w XVI wieku, ale robi też znacznie większe wrażenie na odwiedzających. Jest bardziej reprezentatywny z wieloma wieżami i opuszczanym mostem ponad fosą. 

Doorwerth Castle
Na środku dziedzińca stoi wielkie drzewo, rubinia akacjowa licząca sobie ponad 450 lat. Wcześnie rosły tam trzy okazy, ale dwa ścięto w XIX wieku. Pozostała ta jedna. Sam zamek również uległ zniszczeniu w czasie II Wojny Światowej. Na szczęście odbudowano go i teraz stanowi naprawdę miłą dla oka atrakcję, zważywszy dodatkowo na ciekawe ulokowanie. Przepływający w pobliżu Ren oraz okoliczne pagórki stwarzają idylliczną atmosferę, a panująca w sobotę gęsta mgła nadała nieco mroczności i tajemnicy. 



W części dziedzińca znajduje się ogródek kawiarniany, przylegający do maleńkiej "zamkowej" restauracji. Pomimo uroczych palenisk i futrzanych narzut na fotelach ogrodowych, temperatura nie zachęcała do siedzenia na zewnątrz. Schowaliśmy się w przytulnej restauracyjce, żeby ogrzać się przy kubku gorącej czekolady :) Doorwerth jest zdecydowanie bardziej popularny i spotkaliśmy tam zdecydowanie więcej ludzi niż w Doornenburg. Głównie były to rodziny z małymi dziećmi biegającymi w koło i wymachującymi drewnianymi mieczami. 

Żałuję tylko, że rano nie sprawdziłam aparatu i nie wymieniłam baterii, bo jak się okazało, były już dość słabe.  Z tego powodu nie byliśmy w stanie zrobić wielu zdjęć, a te które mamy, pstrykaliśmy na szybko. Na pocieszenie zostaje fakt, że w okolicy znajduje się jeszcze 5 innych zamków, które być może w przyszłości również zwiedzimy. 

Two castles in the fog

A few days ago, while looking for some old pictures od Nijmegen, we found on Internet photos of few lovely castles nearby. Since it's weekend and quite a good weather, yesterday we went to see those monuments.

Doornenburg Castle
First was the Doornenburg. One of the oldest and best presenting castles in the Netherlands (I wish I could say "best preserved", but unfortunately it was ruined in 1945 and later rebuilt). I gotta say, it looks bigger on the pictures and my first impression was it's quite small.
-Small?! It's big! Why do you think everything in Holland is small? - Maurice seemed to be upset.
-Well, it's a small country, so everything elso here should be small.



The castle stands in a tiny village just by the German border. I was built in the XIII century. Around you can see a very calm, idyllic scenery and probably if not the dense fog that day, we could see the castle from the road. The route leads along the dike and on the both sides you can see the grazing animals. Sheeps were eating the grass in peace around the moat (yup, in January they were eating the grass....). At the courtyard the cock seemed to guard the order of the castle. There was also a cute fluffy bunny, I tried to catch and pet, but apparently he didn't want to socialize with me. From the courtyard to the main part of the castle leads a bridge high above the moat. 


In about 23 kilometers distance to the west from Doornenburg, there's another castle: Doorwerth. It's younger (built in XVI century), but it makes much bigger impression on the visitors. It's way more representative, with many towers and bascule brigde.

Doorwerth Castle
In the middle of the courtyard there's a massive 450-year old tree, Robinia pseudoacacia. Before there were three like this. Only one survived till now. The castle itself was also damaged during the II World War. Luckly it has been rebuilt and today it's a very nice for an eye touristic atraction. The location is brilliant, by the Rhine River surrounded with the hills, gives an perfect idyllic ambience. The dense fog on Saturday gave a bit of misterious and dark vibe. 



In one part of the courtyard, you can rest in a summer garden by the little restaurant. Despite the cute little fireplaces and fur coating on the chairs, the temperature did not encourage to stay outside. We went inside the cosy restaurant to warm a bit by the cup of the hot chocolade. Doorwerth is much more popular than Doornenburg. Popular mostly with the families. There was some children running around with their wooden swords ;)

I regret I didn't check my camera earlier in the morning, cause my batteries were already low. That's why we couldn't take much pictures and the one we have, were taken in a rush. 

czwartek, 26 stycznia 2012

Understanding the Dutch

The weather lately is not very encouraging to go out. It's cold, glomy and raining. With this kind of aura all I want to do is stay home with a good book and cup of hot tea. Speaking of the books, I remembered lately about a fun position I have read just before I moved here. "The Undutchables".

It's a grotesque point of view of an American living in the Netherlands commenting on some of odd behaviors of the citizens of this country. I had a lot of fun reading it, especially that I could already see some of the similarities to Maurice&co behavior.
The chapters in the book focus on dutch oddity in fields of:
  • what is it and who is living in this funny land
  • public transportation (written in times from before the ov-chip kaart, however the furtive observations of a non-dutch person is still very accurate)
  • houses
  • affection to any kind of plants
  • children
  • cinema
  • money and shopping (times of guilders)
  • working attitude
  • phone calls
  • national passions
  • rules of doing shopping (as you can see, money and a way of spending them is a very very important element of Dutch people's lives and their favorite word is "SALE")
  • driving
  • customs 
  • bikes, dikes, flags and fags (kind of national symbols)
  • language
  • food
  • sex 'n drugs and rock 'n roll (another symbols)
Though in some of the fields the Dutch are not so different fromPolish people (like raising kids, rules in the public transport also known as mortal combat, or behavior in the cinema), I still must admit, sometimes it's hard to understand them. And I don't mean the weird language here. In this country there's a rule that everything should be in "a Dutch way". Starting with hectoliters of coffee, extremaly narrow houses with same steep stairs, omnipresent water, bikes and tolerance for all (that is dutch).

Living here now I can see more clear what the author wanted to say. The chapter about the toilets is always on top of my head, everytime I need to use one. Actually this room in our current appartment is still giving me a very weird mix of amusement, astonishment and fear. Why? It's very speciffic... black walls decorated with an amazingly draped spider's webs (I would remove them, but its estimated age indicates the ancient times, plus it fits well  the whole grotesque) and the poster with the scenes from a club/bar toilet. The icing on this redicules cake is the lighting made of huge star-shaped-christmas-ornament light and... mirrored disco ball! I swear, they should be taking commissions for that. I promised my friend I'll post the pictures, but I'm a little bit afraid of my mom's fear reaction against aesthetic and sanitary.

Anyway I recomment the book "The Undutchables" (by Colin White & Laurie Boucke) to anyone who ever had or have something to do with the Dutch and wishes to understand them better. You're not gonna make it, but at least you'll laugh a lot! ;) 

Correction: my beloved one after reading this text immidiately called me worried with the draft I'm trying to smuggle here. So I explain... maybe I didn't put it the right way. Dutch people are not trying to impose anything to anyone. If something isn't "the dutch way" they'll survive it (however it's gonna cost them few sessions with the psychotherapist). I rather ment their way of thinking that everyone should take the Netherlands as an example and act according to their pattern, because it's the best way. Of course you can act your own way,but it's just stupid and waste of time. Acting "the dutch way" goes better for everyone.
The Dutch knows better ;P (yes my dear rodent, sarcasm)

Zrozumieć Holendra

Od paru dni zbierałam materiały do nowej historyczno-fotograficznej notatki, ale pogoda nie rozpieszcza i nie zachęca do wyjścia. Ani nie sprzyja plenerowi... jakoś nie mam ochoty na szare ponure zdjęcia w deszczu. Przy takiej aurze ma się ochotę jedynie zostać w domu z filiżanką gorącej herbaty i dobrą książką. A skoro o książkach mowa, przypomniała mi się pewna pozycja, którą czytałam tuż przed przyjazdem do Holandii. "The Undutchables".

Jest to prześmiewcze spojrzenie Amerykanina mieszkającego w Niderlandach na mieszkańców tego kraju. Uśmiałam się niesamowicie już wtedy widząc pewne podobieństwa w zachowaniu Maurycego i spółki. Kolejne rozdziały omawiają holenderskie kurioza w dziedzinie:
  • czym i kim jest ten dziwny twór
  • transport publiczny (z czasów przed ov-chip kaart, jednak uważne obserwowanie nie-Holendra się nie zmieniło)
  • domostwo 
  • zamiłowanie do wszelkiej roślinności
  • dzieci 
  • kino
  • pieniądze i zakupy (czasy guldenów)
  • etyka pracy 
  • przedstawianie się oraz rozmowy telefoniczne
  • narodowe pasje
  • zasady robienia zakupów (pieniądze i sposób ich wydawania jest, jak się zresztą przekonałam już, niezwykle ważnym elementem życia Holendrów, których ulubionym słowem jest "PRZECENA")
  • prowadzenie pojazdów
  • charakterystyczne zwyczaje
  • rowery, wały, flagi i geje (cóż... tak jakby symbole narodowe)
  • język
  • jedzenie
  • sex 'n drugs and rock 'n roll (kolejna porcja symboli)
Choć w pewnych kwestiach Holendrzy nie różnią się aż tak od Polaków (wychowywanie dzieci, prawa rządzące korzystaniem z publicznych środków transportu, czyli walka o byt, czy zachowanie w kinie) to muszę przyznać, że czasem ciężko ich zrozumieć. I nie mam tu na myśli dziwacznego języka, o którym rozpisywałam się już nie raz. W tym kraju panuje zasada, że wszystko musi być "na holenderski sposób". Od hektolitrów kawy, wąskie domy wymuszające okrutnie strome schody, wszechobecna woda, rowery i tolerancja dla wszystkiego (co holenderskie).

Żyjąc teraz w tej rzeczywistości coraz wyraźniej widzę, co autor miał na myśli. Fragment o toaletach mam nadal żywo przed oczami za każdym razem, gdy z owego przybytku muszę skorzystać. Zresztą to właśnie pomieszczenie w naszym obecnym mieszkaniu do dziś budzi we mnie dziwną mieszaninę uczuć rozbawienia, zdziwienia oraz strachu. Dlaczego? Jest ono bardzo osobliwe... czarne ściany, których farba już dawno zapomniała czasy swojej świetności, przyodziane pod sufitem w zdumiewająco udrapowanymi pajęczynami (usunęłabym je, ale ich wiek szacowany jest na czasy antyczne i jakoś tak potęgują tą groteskę) i plakat przedstawiający scenki z życia kabiny w klubowej/dyskotekowej toalecie. Wisienką na torcie jest oświetlenie zmontowane z wielkiej bożonarodzeniowej lampki-gwiazdy oraz... lustrzanej kuli dyskotekowej! Przysięgam, za wstęp do owego przybytku powinno pobierać się opłaty. Obiecałam przyjaciółce wrzucić zdjęcie, ale obawiam się o reakcję lękową mojej mamy na tle estetyczno-sanitarnym.

Niemniej wszystkim, którzy mają lub kiedykolwiek mieli do czynienia z Holendrami i chcieliby zrozumieć, dlaczego są tacy... specyficzni, polecam lekturę "The Undutchables" (Colin White & Laurie Boucke). Nie zrozumiecie Holendrów i tak, ale przynajmniej się solidnie uśmiejecie!  

Sprostowanie: jako że mój luby po przeczytaniu tego teksu niezwłocznie zadzwonił do mnie zatroskany przekazem jaki tu przemycam, spieszę z wyjaśnieniem. Może wyraziłam się nieco niefortunnie. Holendrzy nie narzucają nikomu niczego. Jeśli coś nie jest "na holenderski sposób" przeżyją (aczkolwiek będzie ich to kosztowało parę sesji u psychoterapeuty). Bardziej chodziło mi o ich sposób myślenia, mianowicie: wszyscy powinni brać z Holandii przykład i postępować według ich wzorca, bo to najsłuszniejsza i najlepsza droga. Oczywiście można po swojemu, ale to po prostu głupie lub strata czasu i działanie "po holendersku" wyjdzie na lepsze. 
Holender wie lepiej ;P (Tak mój drogi gryzoniu, to sarkazm)

sobota, 21 stycznia 2012

W krainie śniegu

Znowu przybyłam do Polski! Tylko na weekend i to samotnie. Maurycy został pilnować naszego dobytku i pracować na swoją karierą ;) Nad tą decyzją zastanawialiśmy się prawie do wieczora poprzedzającego wylot i muszę przyznać, że niechlubnie przyczyniłam się do owej decyzji. Mianowicie, podczas wypełniania odprawy online dla nas obojga źle wpisałam jego numer paszportu, więc uznaliśmy to za znak. I tak za wiele było niepewności czy w ogóle zdąży dojechać na lotnisko na czas, więc mój błąd przeciążył szalę. Nie pierwszy, nie ostatni raz lecimy do Polski.

Swoją drogą jestem pod niesamowitym wrażeniem tego lotu... Bardzo szybko mi zleciał, do czego zapewne przyczyniła się miła konwersacja w moim współpasażerem, na całym pokładzie nie było żadnych dzieci, a podczas lądowania brak oklasków! Wow... miałam wrażenie, że trafiłam do jakiejś zupełnie innej, nie znanej mi rzeczywistości. Lot w ciszy i spokoju, bez płaczu i braw. Podsłuchiwałam jedynie fragmenty rozmów stewardess... dość banalna rozrywka w stylu nędznych sitcomów (mam tu na myśli treść owych rozmów... oglądanie Pan Am zniszczyło moje małe oczekiwania od prywatnego życia pań pracujących w tym zawodzie).

Cóż mogę rzec o Polandii... Piękna jest. Taka biała i puszysta. Widząc różnice w zachowaniu opadów atmosferycznych w obu krajach, zaczynam wierzyć, że przeprowadziłam się do zupełnie innej strefy klimatycznej. Albo, że nadchodzą skutki efektu cieplarnianego i wkrótce Holandii zatonie niczym Atlantyda.


Generalnie weekend jest dość leniwy, zupełnie jak moja holenderska egzystencja. Kwestie przedłużenia prawa jazdy zostawiliśmy na wiosnę, bo lekarz do którego ojciec mnie dziś umówił najprawdopodobniej dałby mi zgodę na 3-5 lat. Zwinnie wymigaliśmy się od wizyty i zbędnych kosztów. Teraz czas na nadrabianie zaległości z rodzinką, małymi rozrabiającymi chrząszczami Olgą i Natalą oraz moim Hanusiakiem :) A w poniedziałek powrót w ramiona stęsknionego (mam nadzieję) mężczyzny. 

Może w międzyczasie zdążę jeszcze ulepić bałwana albo chociaż zrobić aniołka na śniegu ;)

Update 22-01-2012: 

Bałwan rano stanął przed domem. Jednak to nie ja go ulepiłam. Stworzył go mój tata ku chwale Dnia Dziadka, kiedy ja jeszcze smacznie spałam.

In my Winterland

And I'm back in Poland again! Just for the weekend and alone. Maurice stayed in the Neverland to look after our possessions and work on his career ;) We were struggling with this decision till the evening before the day when the flight was planned. I gotta say I kind of help with the decision making process... When I was filling our online check ins, by mistake I put the wrong number of Maurice's passport, so we took it as a sign. He should stay. Especially we weren't sure if he'd make it on time at the airport anyway. Too much uncertainty. Oh well, it's not the first or the last time we're going to Poland.

I was actually really impressed with the flight conditions. It went so fast! I guess it's at least partly thanks to a very nice and fun conversation I had with my co-passenger and the fact that there were no children on board, nor the applause while landing. Wow... it felt like I was in some other different reality. A flight in peace and quiet, without crying and clapping hands. I was listening a bit to conversations of the stewardesses... nothing particulary interesting (I feel that watching Pan Am have destroyed my low expextations for their private lives).

What can I say about Poland... It's lovely. So white and fluffy. Seeing the difference with amount of snow in both countries I start believing that I moved to completly different climate zone. Or that the effects of global warming are coming and soon Holland is gonna drown as a modern Atlantis.


Basicly the weekend is quite lazy, just like my existance in Holland. The issue with my expiring driving license I'm gonna have to leave till spring. Now it's the time of catching up with family, my two little bugs Olga and Natalia. And of course with my lovely Hanna :) On Monday I'm going back straight to arms of my longing man.  

Today morning my dad have built a big snowman in front of the house. Probably he did it to celebrate the Day of Grandfather ;)

środa, 18 stycznia 2012

Mobilization

The Monday news acted like a grist to my mill (or maybe a wind to my windmill, after all we're in Holland). Looking for a job (yeah... I'm still jobless and it makes me feel like the last lame duck) is focusing now only to a part time jobs or some temporary jobs, few hours a week. If I'm supposed to start studing the dutch language soon, than finding a normal job would be quite useless. Anyway the nice lady from the Inburgering suggested the same.

The fact that I do understand more and more in the weird language is amazing. I feel so proud of me when I think of the Monday meeting, when the whole conversation was in dutch and I had to ask for tarnslation in english only once. I prefered to ensure myself if I did understand the terms of the contract well before signing it. Even the test went quite well. At least that's what the lady said, when she was complementing me. I do realize that she probably say something like that to anyone who knows already some of the language, to keep them motivated, neverthless it worked. I felt very good after the meeting. It was worth the whole efford we did put into this together with Maurice:
  • visit at the information of Inburgering just after I came to Holland
  • getting the permanent residence permit from the IND
  • copie of all formal documents and diplomas handed immidiately
  • motivation letter (!!!) explaining our situation and my longing to become an intergrated part of the dutch society
  • another visits and many calls to find out about the decision and postponing my appointment (by the way, I felt like a pain in the ass, which might be confirmed with the fact, that when Maurice called them after the Christmas, just after a short introduction they already knew it's about me)
  • big wide smile and imploring eyes everytime I had any personal contact with someone from the the Inburgering
But I got it! I got what I wanted! The language course I'm gonna start with the level A2, which actually makes sense for me, since that's the level I shall be after finishing the book I did study from. That's also the reason I thought it would be good to go through it again and systematize the knowledge I've already gained. Unfortunately my dictionary does not say anything about the articles with the nouns and I always have a lot of problems with them. I went through the whole book and write down all the het nouns. Suddenly it went clear, that everytime I was going to the bakery I was making the biggest possible mistake: "that bread". Bread has the het article. Plus i was always pointing at the loaf away behind the counter, stubornly saying deze (which means "this" not "that" and is used for the nouns with the article "de")... Grotesque.

Cross your fingers for my improvments (or the other language mistakes, so I could share it with you).

Mobilizacja

Poniedziałkowe wieści podziałały niczym woda na mój młyn, wiatr w me żagle (tudzież skrzydła, w końcu w Holandii jesteśmy to wiatrak zdaje się być bardzo właściwym porównaniem). Poszukiwania pracy (tak, nadal jestem bezrobotna, czując się jak jakaś niewydarzona ofiara losu) ograniczyłam do tych na część etatu lub nawet lepiej oferujących zaledwie kilka - kilkanaście godzin tygodniowo. Skoro mam niedługo rozpocząć intensywną naukę, nie byłabym w stanie pogodzić tego z normalną pracą. To samo zresztą zasugerowała miła pani z Inburgering

Fakt, że coraz więcej zaczynam rozumieć w dziwacznym języku mnie uskrzydla. Duma rozpiera mnie na myśl, że cała poniedziałkowa rozmowa odbywała się po holendersku, a ja tylko raz musiałam poprosić o potwierdzenie po angielsku czy dobrze zrozumiałam jeden z warunków przed podpisaniem umowy. Nawet z testem sobie poradziłam nie najgorzej. Tak przynajmniej twierdziła moja rozmówczyni udzielając mi licznych komplementów. Ach podbudowałam się tym spotkaniem. Warto było całego zachodu, a trochę w to włożyliśmy z Maurycym:
  • wizyta w informacji Inburgering zaraz po przyjeździe
  • uganianie się za pozwoleniem na stały pobyt od IND
  • kopie wszystkich wymaganych formalności i dyplomu ukończonych studiów dostarczone w trybie natychmiastowym
  • list motywacyjny (!!!) tłumaczący naszą sytuację i moje wielkie chęci i pragnienia zostania częścią holenderskiego społeczeństwa
  • kolejne wizyty oraz nieustanne telefony z pytaniem o decyzję oraz przeniesienie spotkania na inny termin (swoją drogą, czułam się już jak wrzut na tyłku, co potwierdzić chyba może fakt, że kiedy po świętach Maurycy zadzwonił po raz kolejny, po krótkim wstępie od razu wiedzieli, że chodzi o moją skromną osobę)
  • szeroki uśmiech i błagalne oczęta za każdym razem, gdy miałam jakikolwiek kontakt z tym biurem
Ale jest! Dostałam, com chciała! Kurs językowy zacznę od poziomu A2, co zresztą dobrze się składa, bo na taki sam poziom wskazywałaby książka ukończona przeze mnie w domowym zaciszu. Z tej też okazji uznałam za wielce wskazane usystematyzować nabytą już przeze mnie wiedzę. Mój słownik niestety nie zawiera rodzajników przy rzeczownikach, dlatego też nagminnie popełniam związane z tym błędy. Postanowiłam przewertować wszystkie książki, rozmówki i co tylko miałam w zasięgu ręki, żeby powypisywać cholerne rzeczowniki het, czyli najzwyczajniej rodzaju nijakiego. Nagle stało się dla mnie jasne jak słońce, że moje żałosne zakupy w piekarni były idealnym przykładem popełnienia wszelkich możliwych błędów z wykorzystaniem dwóch słów: "tamten chleb". Chleb jest oczywiście nijaki. Na dodatek wskazywałam na bochenek znajdujący się daleko za ladą, uparcie powtarzając deze (czyli nasze polskie "ten" dla rzeczowników rodzaju męsko-żeńskiego). Groteska.

Trzymajcie kciuki za moje postępy (tudzież kolejne wpadki językowe, którymi się chętnie podzielę)

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Piasek, mewy i prezent "urodzinowy" od miasta

W ostatni weekend rozpoczęłam kolejny rok swego życia. Maurycy złośliwie mi powtarza, że zbliżam się do trzydziestki, a on sam żyje w związku ze starszą kobietą (starszą zaledwie o miesiąc...). Z tejże okazji, przygotował mi dzień pełen uroczych niespodzianek, zaczynając od pysznego śniadania podanego do łóżka. Udekorował moje kanapeczki kolorowymi parasolkami i nawet kupił suikerbrood (nieco lepki drożdżowy chlebek grzeszący ogromną ilością cukru i cynamonu), którego w normalnych warunkach nie pozwala mi jeść... bo za dużo kalorii!

Wieczór planowaliśmy spędzić w Amsterdamie u znajomego, który również obchodził tego dnia urodziny. Żeby nie siedzieć bezczynnie w domu cały dzień, uznaliśmy, że skorzystamy z pięknej pogody i pojedziemy nieco wcześnie, pochodzić po mieście i pobawić się w turystów. Natomiast w samochodzie już Maurycy dostał olśnienia i wpadł na genialny pomysł: pojedźmy nad morze! W końcu to i tak nie daleko od Amsterdamu, a zdecydowanie przyjemniej pospacerować po plaży niż po mieście. Muszę przyznać, że od dawna marzyłam o zobaczeniu morza w zimie. W Polsce mieszkałam zdecydowanie za daleko, żeby mieć ku temu okazję. I tak, po dwudziestu siedmiu latach, w prezencie dostałam to co chciałam: plażę zimą :)



Plaża była cicha i spokojna. Szum fal, ludzie spacerujący brzegiem i bawiący się z psami. Dokładnie tak jak sobie to wyobrażałam. Nie obyło się bez zaczepiania psiaków przez Maurycego (żadnemu czworonogowi nie odpuści) oraz mojego bazgrolenia po piasku. Cudownie relaksujące, radosne popołudnie...


Impreza urodzinowa okazała się większa niż się początkowo spodziewałam. Trochę rodziny Simona, wspólnych znajomych oraz oczywiście nowe twarze, z którymi znakomicie mi się rozmawiało (szczególnie, że byli wśród nich również przybysze z innych krajów, tak jak ja). Nowe kontakty napełniły mnie miłą nadzieją oraz inspiracją, a w przyszłości, kto wie, może i przyczynią się do rozwoju mojej egzystencji w Holandii.

Na zakończenie najświeższa wiadomość z pierwszej ręki: miasto Nijmegen wysyła mnie na kurs języka holenderskiego na tutejszym uniwersytecie! Dziś rano miałam spotkanie z przemiłą panią z biura Inburgering, o którym wspominałam już parę razy wcześniej. Powiedziała mi, że po rozpatrzeniu mojego podania, widząc moje zaangażowanie, silną motywację oraz wyższe wykształcenie zdobyte w Polsce, uznali, że najlepszy dla mnie będzie kurs prowadzony przez Uniwersytet Radboud, o podwyższonym początkowym poziomie. Krótko mówiąc: najlepszy jaki mają do zaoferowania. Nauka będzie dość intensywna, parę razy w tygodniu po 3-4 godziny dziennie i zacząć będę mogła prawdopodobnie w lutym. Na dokładną datę rozpoczęcia muszę poczekać, aż uniwersytet przyśle skontaktuje się ze mną listownie. Tak czy inaczej: świętować już można :) 

Sand, seagulls and a "birthday" gift from the City Hall

Last weekend I had my birthday. Maurice now maliciously keeps saying that he's having a relationship with an older woman (older barely one month...). With this occasion he prepared me a lovely day full of nice surprises. Starting with a delicious breakfast in bad. He put cute colorul paper umbrellas in my sandwiches and he even bought suikerbrood (kind of sticky sweet yeast bread with a generous amount of sugar and cinnamon). Normally he never allows me to buy one, cause as he says it's to caloric!...

We planned to spend an evening in Amsterdam at a friend's place, who also had a bithday the same day. However we also didn't want to waste the whole day by staying home specially that the weather was really nice and sunny. We jumped into the car and went at the seaside. It was Maurice's brilliant idea, way better than walking around the city again. After all Amsterdam is not far from the sea and I have to say I always dreamed about seeing the sea in winter. In Poland I did live to far away from the sea and now I finally had a perfect opportunity. And so, after twenty seven years of my life I got a perfect gift: the beach in winter :)



The beach was quiet and calm. Sound of the waves, people walking on the shore and playing with dogs. Just as I imagined. Maurice was playing with the dogs (he can not let any live creature go without peting it) and I was writing on the wet sand. A great relaxing, joyful afternoon...


The birthday party was bigger than I expected. Some of Simon's family, some of the friends and of course some of the new (for me) faces. I really did enjoy talkingto them, specially that some were imigrants just like me. Talking about our beginings in Holland, finding the job, learning the language.. it was all nice and inspiring.

I also have a really nice breaking news: the city of Nijmegen is sending me to a dutch language course at the university! Today morning I had a very nice meeting with a friendly woman from the Inburgering, which I mentioned already befor before. She was impressed with my commitment to the case, high motivation and higher educations gained in Poland, and that's why they agreed that the course at the Radboud University would be the best for me. I'm gonna start with a bit higher level, A1 plus. In short: the best course they had to offer ever. I'm gonna have to study quite intensively, few times a week for 3-4 hours a day and I should be able to start soon. I just have to wait for the letter from the school with all instructions when, where and how long. Anyway, we can start celebrating! :)

piątek, 13 stycznia 2012

Oooojjj wieje na groblach

Pogoda zwariowała. Żeby w środku stycznia było tak ciepło, a śniegu tej zimy w ogóle uświadczyć się nie dało, to jeszcze nie pamiętam. Bynajmniej nie narzekam. Dzisiejsze błękitne niebo zainspirowało mnie od małej wycieczki krajoznawczej. Wraz z moim wiernym rowerek wyruszyliśmy Ooij, do wioski nieopodal Nijmegen.

Pogoda prawie znakomita na ową wycieczkę. Jedynym minusem był momentami silny wiatr, a że droga do Ooij prowadzi wzdłuż grobli, z żadnej strony nie miało mnie co osłonić przed podmuchami. Widoki cudownie sielskie... Wiejskie domki gdzieniegdzie, jeziorka, wierzby, zielone łąki i pastwiska, na których wypasają się owce i... futrzane krowy! Tak, dobrze przeczytaliście. Futrzane. Futerkowe. Puszyste (tego dokładnie nie wiem... nie dotykałam, ale na takowe wyglądały). Myślałby człowiek, że jak się na wsi wychował, to wie jak krowa wygląda, a tu taka niespodzianka. Wielce dokształcająca wycieczka. 


Droga ciągnie się szczytem wału wzdłuż rzeki Waal (oczywiście w pewnej odległości), więc jest to doskonałe miejsce do zaobserwowania podwyższonego poziomu wody. Parę tygodni temu ostrzegano w mediach przed wysoką wodą, głównie na północy kraju, ale i w Nijmegen zamknięta była przybrzeżna ulica. Poza miastem bardzo wyraźnie było wciąż widać, że rzeka zalała tereny po jednej stronie wału. Drzewa rosną dosłownie w wodzie. Mimo wszystko, szczególnie miejscami okolica cieszy oczy kojącym widokiem.



Najwyraźniej nie ja jedna postanowiłam skorzystać z pogody. Jest to spokojny i popularny szlak, tuż za miastem, więc mijałam bardzo wielu rowerzystów i ludzi uprawiających jogging, nordic walking czy po prostu spacerujących. Wszyscy przy tym uśmiechnięci i przyjaźnie pozdrawiający mnie. Aż się miło na sercu robi. W tle śpiew skowronków, kwakanie kaczek i beczenie owiec... Nie wiem jak wy, ale ja się czuję bardzo wiosennie :)

Więcej zdjęć do obejrzenia w moim albumie: Ooij

It's quite windy on the dike

The weather got crazy. I can't remember if there has ever been so warm in the middle of the January. Not mentioning the lack of snow this winter. I'm not complaining... The clear blue sky inspired me today to have a little sightseeing trip. I took my loyal bike and went to Ooij, the village close to Nijmegen.

The weather was perfect for such a trip. The only downside was a strong wind, especially that the road to Ooij leads through the dike so there's no place to hide. Lovely idyllic views... Some cottages here and there, little lakes, willows, green meadows and pastures with sheeps and... furry cows! Yup, you heard me well. Furry. Fur. Fluffy (I'm not really sure of that, I didn't touch them, but they looked fluffy to me). You would think, that if you were raised at the countryside, you would know how the cow can look like. And here such a surprice! Fairly educating trip.


The road goes along the dike by the Waal river (of course in some reasonable distance), so it was a perfect place to see the raised water level. Few weeks ago in the media you could hear alarms about high water level mostly in north parts of Holland. But even in Nijmegen a road along the river was closed. Outside the city you could still see it quite well that the water flooded the area between the river and the dike. The trees were growing literally in the water. Neverthless the views were really nice.



Apparently i wasnot the only one who decided to use the weather. It's a very quiet and popular trail, just outside the city, so I was passing by many cyclists and joggers, nordic walkers or just strollers. All of them smiling and friendly greeting me. Feels so pleasent. Hearing the birds singing, ducks quacking, sheeps moaning... I don't know how about you, but I feel very much like spring :)

More pictures in my web photo album: Ooij

środa, 11 stycznia 2012

Baba z wozu...

Po krótkiej rozmowie z kuzynką nagle mnie olśniło, że moje prawo jazdy traci ważność za 2-3 tygodnie! Z jednej strony to i nawet dobrze, bo i tak wypadałoby je wymienić na unijne, bo moje PL nie koniecznie mi się przyda w Holandii... Szczerze powiedziawszy to nie wiem jaki służba drogowa w tym kraju ma stosunek do tego typu przypadków, ale po co gdybać... Wymienić tak czy tak trzeba. Zastanawiam się tylko jak zorganizować całą akcję wraz z badaniem lekarskim, skoro w Polsce będę niedługo, ale tylko na weekend. 

Od wypadku ponad 3 lata temu nie jeździłam za dużo (trudno się dziwić, skoro skasowałam swojego Rumaka, to nikt z rodziny nie chciał mi pożyczyć swojego samochodu), ale mam mocne postanowienie, że znowu zaczną. Zwłaszcza, że Maurycy jest tą decyzją lekko podekscytowany i skory do współpracy. A przynajmniej był do niedawna... Jego entuzjazm nieco opadł i zamienił się w lekką panikę, po tym jak parę dni temu dał mi prowadzić w drodze powrotnej do domu. Co prawda wracaliśmy od jego mamy, więc to zaledwie kilka przecznic, ale i tak zdążyłam go przerazić moimi umiejętnościami (a raczej ich brakiem), kiedy weszłam w wąski zakręt zdecydowanie za szybko i milimetry dzieliły nas od pojazdu zaparkowanego po przeciwnej stronie drogi. Ja bynajmniej wiedziałam, że nie uderzę w niego, bo ten manewr przeprowadziłam wiele razy i w magiczny sposób "wiem co robię". Maurycy miał wizję śmierci w oczach. Mimo wszystko muszę przyznać, że nie powinnam i tragiczny ze mnie kierowca, a długi okres samochodowej abstynencji tym bardziej mi nie pomaga. Ani wąskie holenderskie uliczki zapchane zaparkowanymi samochodami i progi zwalniające co 200 metrów. 

Może powinnam zamiast prowadzeniem pojazdów silnikowych zająć się pieczeniem. Serial, który ostatnio wieczorami oglądamy zainspirował mnie dziś do przetestowania nowego przepisu i teraz zastanawiam się komu jeszcze mogłabym wcisnąć moje babeczki, bo coś mi się za dużo upiekło. Dużo za dużo!
My red velvet cupcake
Cupcakesy 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...