Nowy Rok. Mam nadzieję, że wszyscy spędzili Sylwestra 2011 miło i w doborowym towarzystwie, bo jak to mówią: jaki Sylwester, taki cały rok! Ja nie narzekam. Choć moja impreza może nie była idealna, spędziłam fajnie czas z mym lubym i znajomymi. Po wstępnej domówce i fajerwerkach o północy, na drugą połowę wieczoru udaliśmy się na typową imprezę klubową.
Cóż mogę rzec... Nie są to moje klimaty. Nigdy nie były i raczej nigdy nie będą, ale szansę trzeba dać i zintegrować z resztą towarzystwa. Pierwsze wrażenie było całkiem zabawne. Masa ludzi plątająca się po holu, gdzie na drewnianych skrzyniach można było zrobić sobie samemu kocią maskę (a jakże, zrobiłam! Miau...). Na samym środku holu znajdował się mini parkiet i konsola, gdzie część ludzi się bawiła, a wokół otaczał ich mini tor, po którym co jakąś chwilę pedałował ktoś mini pojazdem. Wyglądało to dość zabawnie, ale nie tak komicznie jak mała "sala" karaore urządzona... pod prysznicem! Ludzie w szlafrokach i z ręcznikami śpiewali w łazience zza rozsuniętej zasłonki prysznicowej (o ile śpiewem można ich wysiłki nazwać, ale przecież o to chodzi w tej zabawie. "Śpiewać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej..." jak to kiedyś przedstawił Jerzy Stuhr). Ponoć wiele ludzi śpiewa pod prysznicem, ale ile z nich ma okazję zrobić to publicznie... i to dość dosłownie.
Niemniej jednak, główna impreza mnie przeraziła. W wielkiej hali z trybunami, setki ludzi poruszało się w takt muzyki elektronicznej. Typowa masówka. Nazwijcie mnie ignorantką, ale ja tam taktu nie słyszałam. Bardziej odgłosy wszystkich sprzętów AGD puszczonych razem przy akompaniamencie wiertarki. Próbowałam się zintegrować. Starałam się wpaść jakiś trans, który najwyraźniej jest niezbędny do czerpania przyjemności z tej muzyki. Nie potrafiłam. Pozostało mi tylko z rozbawieniem obserwować moich nieco pijanych już towarzyszy i resztę żywego inwentarzu znajdującego się na parkiecie. A wszystko to mocno zlane piwem:
-Chcesz coś do picia?
-Nie.
-To masz piwo!
Bach, plastikowy kubeczek ze złocistym napojem został wciśnięty mi w dłoń. Po czym musiałam skakać po całym parkiecie uciekając przed rozlewanym bezwiednie przez innych (a szczególnie przez Maurycego) na wszystkie strony piwem. Nie przetrwały tego potopu ani moje buty, ani spodnie, ani zresztą nikt inny. Swoją drogą prowizoryczny bar, z którego serwowano ten oraz inne napoje, w moich oczach wołał o pomstę do nieba. nawet nie sam bar, a personel. Gdybyśmy w którymkolwiek barze, w jakim pracowałam serwowali piwo i drinki tak powoli (i to będąc do tego całkiem dobrze przygotowanym, tak jak oni) to bar nie zarobiłby nawet na nasze wypłaty. Aż miałam ochotę tam wejść i im pomóc.
Obawiam się, że w Holandii słynącej z techno itp. za bardzo nie poimprezuję i zaczynam powoli tęsknić za krakowskimi klubami, które tak lubiłam. Ta muzyka do mnie nie przemawia. Ani ten rodzaj imprez. Na całe szczęście mam bardzo dobre towarzystwo, więc nudzić się z nimi nie mogę :) Ale mam cichą nadzieję, że nie będę musiała za szybko (lub nigdy więcej) brać udziału w podobnym przedstawieniu.
~*~ ~*~ ~*~
W tym miejscu życzę Wam wszystkich Szczęśliwego Nowego Roku oraz wielu sukcesów i radości w nadchodzącym 2012 :)
Don't worry :)
OdpowiedzUsuńOjj coś czuję, że też bym nie poimprezowała w Holandii sądząc po muzyce... Kompletnie do mnie nie trafia techno i te sprawy ;)
OdpowiedzUsuńJustysia, wszystkiego co najlepsze w Nowym Roku!:* dzielnie dajesz sobie radę z wszelkimi przeciwnościami;) z przyjemnością czytam Twoje opowiadania pełne zadziwiających przygód, przypomina mi się mój pobyt w Nijmegen - zazdroszczę :)
OdpowiedzUsuńRada jest jedna : wpadajcie częściej do Krk! :D i proszę, publikuj więcej zdjęć!
Asia, kiedy byłaś w Nijmegen? Studiowałaś tu na wymianie może? :)
OdpowiedzUsuńCo do zdjęć to obiecuję, że postaram się publikować więcej :) Buziaki!!