Brr.... zima w końcu przyszła. Od weekendu termometry wskazują nico na minusie i nawet spadł śnieg! Nie jakieś szczególne ilości tego śniegu, ledwie co kot napłakał, ale jednak. Spadł i już drugi dzień leży bez uszczerbku dla swej bieli. Aż wybrałam się dziś w plener, żeby uchwycić ten cud natury. Park Goffert, największy w całym mieście, wydał mi się najlepszą lokalizacją do tego zadania. Poza tym był po drodze do studia fitness. Z dumą tylko podkreślę, że jechałam na rowerze po śniegu i lodzie. I żyję :)
Pogoda dziś jak marzenie: piękne słońce, bezchmurne niebo i mróz. No właśnie, mróz... Czuję się trochę jak ostatnia ofiara, bo chociaż termometr wskazuje zaledwie -1 w porywach do -4, ja mam trudności niczym za czasów, kiedy to mieszkałam w Krakowie i przychodziła fala mrozów -20. Nie rozumiem do końca z czego to się bierze, bo wilgotność powietrza nie wydaje się być aż tak duża. Wychodzę z domu tylko w pełnym rynsztunku: polarowa bluza, kurtka puchowa, szali, rękawiczki, wełniana czapka z pomponami i ocieplane śniegowce, na które namówił mnie tata, podczas mojej ostatniej wizyty w Polsce (za co teraz jestem dozgonnie wdzięczna). I co? Mimo wszystko marznę. Palce mi drętwieją i przyjmuję skuloną postawę obronną. Co gorsza odnoszę wrażenie, że na Holendrach ta temperatura nie robi aż takiego wrażenia i przyjmują to z godnością. Gorące lato i niezwykle długa, ciepła jesień rozregulowały mój system ostrzegająco-przygotowawczy przed zimnem. Gosiak w Londynie też telepie się nawet przy 4 stopniach na plusie. Wstyd się teraz przyznać, że obie pochodzimy z mroźnej, srogiej Polski. Nie, wcale nie współczuję rodakom w ojczyźnie widząc prognozę pogody... za zimno mi na współczucie.
Niemniej nie poddaję się "okrutnym" warunkom atmosferycznym i jak wyżej wspomniałam, dotrzymuję obietnicy, że będę ćwiczyć. Zapisaliśmy się w weekend z Maurycym na siłownie i ta niemota do dziś ma zakwasy. Wynoszenie w niedzielę mebli na 3 piętro nie szczególnie pomogło w złagodzeniu bólu mięśni (część naszych współlokatorów się wyprowadziła, więc Edwin zapełnił pustkę po nich nowym wyposażeniem salonu). Wczoraj nie był w stanie nawet rzucić we mnie śnieżką... podczas gdy ja czuję się znakomicie (i wcale nie znaczy to, że się na siłowni obijałam). Trzeba po prostu znać swoje granice, a nie tak jak Maurycy sądzić, że po rocznej przerwie może ćwiczy tak samo intensywnie jak kiedyś. Niestety mój drogi, przeliczyłeś się - teraz cierp.
Biedny Maurycy... ;)
OdpowiedzUsuńPodziwiam, że jeździsz rowerem po śniegu :D
No i siłownia ahh super, byłam ostatnio (nawet załatwiłam nam wejściowki za darmo!) i bardzo mi się spodobało (o dziwo nie miałam zakwasów). Może my - kobiety faktycznie umiemy sobie lepiej wyznaczać granice w wysiłku ;)
Nie ma co podziwiać, tego śniegu ledwo co leży, wręcz trzeba go na ścieżkach szukać. Chciałam dodać nieco dramaturgii :)
UsuńMyślę, że masz rację... my kobiety mamy większe wyczucie, więc chyba bardziej wiemy kiedy przestać.
Pozdrawiam droga imienniczko :)
Mam plus pięć ale dzięki wilgoci marznę jak wariat. Wczoraj zjadłem śniadanie na łące, dzisiaj (jest większa wilgotność a temp. taka sama) trzęsę się i włączyłem kaloryfery.
UsuńNo właśnie zaczęłam się zastanawiać czy to nasze wyczucie wynika z płci, czy może jednak z imienia ;)
UsuńFrycek, śniadanie na łące? Ty to masz fanaberie :) Haha... tutaj bym się jednak nie odważyła... za zimno na takie zabawy. Chociaż tęskni mi się powoli za pożywianiem się na świeżym powietrzu...
Usuń