czwartek, 31 października 2013

Anatomia Holendra: Dżins, botki i wiatr we włosach

- Chyba zamieniam się w Holenderkę... - przyznała grosteskowo Ania - pamiętacie jak na pierwszym kursie holenderskiego ten chłopak ze Szwecji, co Sheldona przypomina, powiedział, że każda Holenderka ma przynajmniej parę par kozaków na płaskiej podeszwie?... Ja mam je prawie wszystkie płaskie!
Klub Żon Marnotrawnych wybuchł śmiechem. Po krótkiej rozmowie doszłyśmy jednak wszystkie do wniosku, że od kiedy mieszkamy w Wiatrakowie, szpilki poszły w odstawkę. Najbardziej ubolewała nad tym Lucy, dla której wysokie obcasy, były swoistym znakiem rozpoznawczym. Szpilki, szpilkami, ale trzeba się przecież zintegrować i wmieszać w tłum!

Na naszych babskiech lunch'ykach dość często komentujemy sposób ubierania się Holenderek i porównujemy go do rodzimych trendów. Z którąkolwiek expatką bym nie rozmawiała, konkluzje są takie same. Szczególnie uderzyło mnie to parę wieczorów temu, gdy czytałam rewelacyjną książkę "Pas op, Nederlanders. Over een volk dat minder gewoon is dan het zelf denkt" ("Uwaga, Holendrzy. O ludziach, którzy są mniej normalni, niż im się samym wydaje"). Autor książki zwrócił szczególną uwagę na ten aspekt, tłumacząc (jako Holender) jego przyczyny. 

Kozaki - podstawa holenderskiej garderoby, bez względu na sezon
Jak więc wygląda przeciętna mieszkanka Holandii? Najpewniej nosi botki, albo kozaki na płaskim lub nie wielkim obcasie. Pora roku nie gra tu szczególnie roli... to obuwie rządzi od późnego lata do późnej wiosny ;) Czasem w środku lata. Ubrania najczęściej występują w nieco zgaszonych barwach, wszelkich odcieniach beżu, szarości i czerni. Biel jest szczególnie wszechobecna podczas pierwszych cieplejszych dni maja... Wtedy wyciągany jest też z szaf swoisty narodowy potworek: białe legginsy do półłydki. Holenderki lubią luz i wygodę. I to da się zauważyć w ich garberobie. Nawet wychodząc do knajpy czy na imprezę rzadko kiedy się stroją. Pod tym względem mam zawsze mały problem, szykując się na ważniejsze imprezy rodzinne.  W Polsce sprawa jest jasna: idziesz na imieniny cioci czy babci, uroczysty obiad z rodziną, do teatru - ubierz się względnie elegancko. W Holandii? A co to za różnica? Dżinsy i podkoszulek nadadzą się wsam raz. Egzamin, rozmowa kwalifikacyjna o pracę, wesele? Te same dżinsy i może koszula... Do tego rozwiane lub luźno związane włosy i naturalny makijaż (lub jego brak). W sumie jaki sens zaprzątać sobie głowę misterną fryzurą... na rowerze i tak ją wiatr potarga ;)

Dla Holendra nie wygląd ma znaczenie, ale to, co w Tobie drzemie... ;)
Dlaczego właściwie Holendrzy nie przywiązują większej wagi do ubioru? Co złego w "odstrzeleniu się" od czasu do czasu? Nic... Najzwyczajniej nie jest to ich nawyższy priorytet. W tym kraju dużo bardziej liczy się to CO sobą reprezentujesz i co masz do powiedzenia, niż to JAK się reprezentujesz. A że uwielbiaja oni rozmawiać i dyskutować godzinami, to łatwo pokazać swoje wnętrze. Tutaj wszystkim znane powiedzenie "Nie wszystko złoto, co się świeci" osiągnęło wyższy stopień wtajemniczenia. Co więcej, to niezwykle pragmatyczny naród, więc krępujące ruchy i niewygodne ciuchy lądują na samym dnie szafy (o ile do niej wogóle trafią w pierwszej kolejności). Zresztą umówmy się, czy krawat i garnitur robią z człowieka specjalistę w jego dziedzinie? 

Tą postawę można doskonale podsumować popularnym holenderskim powiedzonkiem: "Doe maar normaal dan ben je al gek genoeg"... Zachowuj się normalnie, a będziesz już wystarczająco szalony! ;)

Dutchman's Anatomy: Jeans, boots and wind in your hair

- I think I’m turning into Dutch… - said grotesquely Anna – Do you remember that Swedish guy from our first language course? The Sheldon-alike one? Remember that he once said, that every Dutch woman has at least few pair of flat boots?... Well, mines are almost all flat!
The Wasteful Wives Club burst into laughter. However, after a short discussion we all came to conclusion that since we live in the Netherlands, we barely ever wear heels anymore. It was most painful to admit for Lucy, for whom heels used to be a kind of trademark. Heels might be pretty, but when in Rome, do as the Romans do!


During our ladies lunch meetings we tend to talk a lot about how Dutch women dress and compare it to the trends we know from our homelands. Every expat girl I’ve ever talked to has exactly same observations. It hit me even more, when I was reading “Pas op, Nederlanders. Over een volk dat minder gewoon is dan het zelf denkt” (“Watch out, the Dutch. About the people who are less normal than they think themselves”). The author had some interesting insights about that aspect and explained (as a Dutchman) where does it come from. 

Boots - the must-have in any Dutch closet, no matter the season
So how does an average Dutch woman look like? Most likely she’s wearing boots or ankle boots, flat or on tiny heel. The season doesn’t matter… These shoes are on from indian summer to late spring. Sometimes also in the middle of the summer  ;) Cloths are usually in muted, subdued colours. All shades of beige, grey, navy and black. White is super popular, especially on the first warmer days of May. It’s also the season for a kind of national clothing disaster: white leggings.


Dutch women like to feel cool and comfy. And you can see it just going through their wardrobe. Even when they are going out to a pub or a party with their friends, they don’t overly dress up. They keep it simple and casual. I always had a problem with it, when we were going to some bigger family event. In Poland it’s easy: whether you’re going to your aunts tea party, grandma’s birthday, festive dinner with your family or a theatre, you always dress smart. In the Netherlands? What difference does it make? Jeans and tee’s are fine. An exam, a job interview, a wedding? Same jeans and maybe a shirt (so you won’t look sloppy). Hair down or loosely tied and light, natural make-up (or no make-up). After all what’s the point of  styling your hair… the wind is gonna ruin it anyway while you’re cycling :) 

For the Dutch the surfice is not the most important... but the beast that's inside you... ;)
So why do Dutch people pay rather little attention to their looks? What’s wrong in getting fancy dressed up once a time? Nothing… It’s just not their highest priority. Of course it doesn’t mean they look sloppy and totally careless. Simply in this country it’s more important WHAT you represent and have to say, rather than HOW you represent it. And since they love to talk and discuss for hours, it’s easier to show their “inside beauty”. “All that glitter is not gold”-saying has reached another level here. It’s a very pragmatic nation. If clothes are not comfortable, why would you wear them? Now let’s be honest: does wearing a tie and a suit make you an expert in your field?


This attitude fits perfectly to a popular Dutch saying: “Doe maar normal dan ben je gek genoeg”… Act normal and you’re already crazy enough! ;) 

poniedziałek, 21 października 2013

Zasadzki na poszukujących pracy

Szukanie stałej pracy potrafi być czasem ciężkie. Szczególnie, jeśli przeprowadzisz się do innego kraju i nie posługujesz się biegle językiem urzędowym. A tym bardziej jeśli mieszkasz na prowincji. Dlatego postanowiłam się niedawno przekwalifikować i zdobyć mową wiedzę, nowe umiejętności. Zaczęłam roczny kurs zawodowy (po holendersku!). Parę dni temu zaktualizowałam też swoje CV na jednym z portali, jak na grzecznego poszukiwacza pracy przystało. Wkrótce po tym zadzwonił telefon.

Przesympatyczna pani z działu rekrutacji pewnej firmy (której nazwa nic mi nie mówiła) powiedziała, że znalazła moje CV na tejże stronie i ma dla mnie propozycję. Posypały się komplementy pod moim adresem, a że to znam języki obce, a to że pracowałam tam i tu... Przyznam, że po tylu listach odmownych, aż miło mi się zrobiło, że ktoś w końcu mnie docenia. Następnie bardzo entuzjastycznie przeszła do opisu samego stanowiska, które to chciała mi zaoferować. Na sam dźwięk słowa "sales" dreszcz przeszedł mi po plecach, a usta mimowolnie się wykrzywiły. Nie lubię starsznie sprzedaży i odrazą napawa mnie napraszanie się potencjalnym klientom, jednocześnie próbując im wcisnąć coś, czego nie potrzebują, ale w oczach sprzedawcy, jest to absolutnie niezbędne do dalszej egzystencji. Wrr... Jednak po dwóch latach nauki i upodlenia przez imanie się przeróżnych dorywczych prac, nawet to stanowiło dla mnie kąsek, niczym kość dla wygłodniałego psa. Umówiłyśmy się czym prędzej na spotkanie i natychmiast otrzymałam maila potwierdzającego miejsce, datę i godzinę. 

Uradowana podzieliłam się wiadomością z Maurycym, a następnie zaczęłam przeglądać ich stronę internetową. W końcu na spotkanie wypada przyjść przygotowaną, ale o dziwo strona nie zawierała żadnych konkretów. Na szczęście Maurycy też zrobił w sieci małe dochodzenie. Zanim jeszcze wrócił z pracy, doniósł mi o bardzo rozczarowujących informacjach jakie znalazł. Szybko zweryfikowałam to sama, również wpisując w wyszukiwarkę nazwę firmy. 

Firma Appco zdecydowanie nie ma dobrej opinii. W sieci można znaleźć całą masę donosów o ich podstępnych sztuczkach i żale osób, które się na to złapały. Zawsze zaczynało się tak samo: przemiła pani znajduje CV na portalu i dzwoni z propozycją. Oczywiście rozpływa się od och-ów i ach-ów na nasz temat. Następnie na spotkaniu zapoznawczym czym prędzej dają do podpisania dokumenty, które jak się okazuje potem uwiązują na dobre. Co gorsza, nie oferują umowy o pracę, ani kontraktu (a tym samy już łamią zasady korzystania z portali, gdzie zamieszcza się CV), jedynie zobowiązują kandydata do założenia działaności gospodarczej jako partnera podmiotu. Praca rzeczywiście jest w sprzedaży... na zasadzie chodzenia od drzwi do drzwi. Stałego wynagrodzenia też nie ma, jedynie prowizja ze sprzedaży (zyli, żeby zobaczyć jakiekolwiek pieniądze na oczy trzeba się nieźle nachodzić). Wywiązać się z tej umowy też nie łatwo i cała masa osób, które ją podpisały, popadła w niezłe problemy finansowe w związku z tą współpracą. 

Wiarygodność tych skarg potwierdza nawet Wikipedia (serio, jak wielkie firma musi robić przekręty, żeby znalazło się to nawet w Wikipedii?) oraz fakt, że programy takie "Radar" wzięły ich działalność pod lupę. Niestety przez mnogość podmiotów (dlatego każdy kandydat musi zarejestrować własną działaność gospodarczą) ciężko z nimi walczyć i pozywać każdego do sądu. Ehh... co za cios.

Jak możecie się łatwo domyślać, na spotkanie nie poszłam. Nie będę nawet ryzykować, bo właśnie na takich spragnionych pracy, naiwnych istotkach oni żerują. Także uważajcie... Dla mnie to tylko kolejny dowód na nieskuteczność (a w tym wypadku wręcz szkodliwość) biernego szukania pracy. 

A trap for job seekers

Looking for a job can be a bitch. Especially if you moved to another country and you don’t speak fluent their language. Even worse if you live in a province. That´s why I decided to change my qualifications and learn something new and more useful. I started a year-long professional training (in Dutch!). Few days ago I also updated my CV on one vacancy website. Soon after that, my phone rang.

A very nice lady from a recruitment department of a company I have never ever hear about called with an offer. She started complementing my skills and job experience (oh, all those languages and previous jobs…) and I felt really pleased, that after so many rejections someone is finally appreciating me. Than she enthusiastically moved to describing the vacancy. When I heard word “sales” I shook in disgust. I seriously dislike this particular kind of job and hate when someone intrudes the potential clients trying to sell them what they don’t need, while implying  that it’s absolutely essential for their existence.  However, after two years of studying a new language and abasement by doing several random (and crap) part-time jobs, this sounded like they are throwing me a bone. We agreed for a meeting. I also immediately got an e-mail with confirmation of our appointment.

I happily shared this news with Maurice and checked their website to do a little research. Quite surprising, there was not many information there and definitely nothing specific. Luckily Maurice also did his little investigation. He called me back with some very disappointing news. I quickly checked it myself by typing the name of the company into Google.

Appco (that’s how they’re called) definitely doesn’t have a good opinion. On internet you can find a lot of stories of people who got caught into their trap. It always starts the same way: a nice lady finds your CV on a vacancy website and calls you with a job offer. Of course she’s extremely positive about you. You make an appointment, where they give you some papers to sign as soon as possible. Later it’s hard to get out of the whole deal. No the worst parts: they don’t give you a contract, but force you to register your own business as their partner (in this moment they are already violating the rules of using the vacancy websites). The job itself is indeed in sales… door to door sales! There’s also no basic salary, just a commission if you manage to sell something. So to see some actual money, you’d have to knock to many doors. Terminating the agreement is also not so easy. Many people who have signed it got into big financial trouble because of it.
To make it sound even more ridiculous, the negative information like this are to be found as well on Wikipedia. I mean, how bad it has to be, that it’s even on Wikipedia? Not only there actually. A Dutch TV show “Trosradar” investigated the company. Unfortunately there are too many partners registered to fight with all of them or sue them in court.


As you may suspect, I didn’t go to the meeting. I preferred not to take a risk (and not to waste my time). You also watch out! For me it was yet another proof that a passive job seeking can be nothing but useless (or in this case even harmful). 

poniedziałek, 14 października 2013

Domówka pod wiatrakami

Jak Wam minął weekend moi Drodzy? Nam bardzo zabawowo. Świętowaliśmy drugą rocznicę mojej przeprowadzki do Wiatrakowa i w związku z tym urządziliśmy małą imprezkę dla przyjaciół i najbliższych znajomych. Aż dziw przyznać, ale była to tak naprawdę pierwsza prawdziwa domówka jaką urządziliśmy w naszym Kurniku. Było dużo śmiechu, kolorowych drinków i dobrych przekąsek. Nawet kot się dobrze odnalazł w tym całym zamieszaniu i tłum nie przeszkadzał Sloeber ani trochę. Wszyscy chcieli ją głaskać, więc była w siódmym niebie. 

2 jaar in Nederland!
Po tych dwóch latach mogę stwierdzić, że nasza nie wyglądała ani typowo po holendersku, ani po polsku. Nie było sałatek, talerza wędlin i półmiska chipsów (jak to w Polsce zwykle się odbywa) i nie siedzieliśmy wokół suto zastawionego stołu. Nie była to też jednak impreza stojąca z butelką Heinekena w dłoni. Wyszło coś pomiędzy, czyli... międzynarodowo ;)

A jak właściwie wyglądają holenderskie domówki? Zależy oczywiście od tego czy idziemy do znajomych czy na imprezę rodzinną. Ta druga całkiem przypomina nasz polski odpowiednik, z tą różnicą, że stół nie ugina się od jedzenia, a pani domu nie biega cały czas na trasie kuchnia - goście. Jeśli wybieramy się natomiast to znajomych na parapetówkę lub urodziny, gdzie liczba gości będzie przekraczać 10 osób, to z pewnością możemy spodziewać się pewnych stałych elementów:
  1. Stoliki barowe, przy których goście się gromadzą na stojąco, żeby podyskutować w grupkach i ewentualnie odstawić na chwilę swoją butelkę 0,33 iście holenderskiego piwa lub lampkę wina. Na bardziej eleganckich imprezach i oficjalnych borrelach można przyuważyć je w wersji przystrojonej jakimś materiałem zakrywającym mało estetyczne nóżki ;) W wielu domach już owe stoliki widziałam i jednego tylko wciąż nie wiem... czy każdy szanujący się Holender takowy stolik posiada? Pożyczają je sobie czy skądś wynajmują? Tej tajemnej wiedzy jeszcze nie posiadłam niestety. Ktoś wie??

    Statafelts w wersji galowej
  2. Gehakt balletjes, czyli klopsiki mięsne (najczęściej w sosie pomidorowym)! Nie ma że boli, bez nich imprezy nie ma. Nawet u nas były (nad którymi Mauryc dzielnie pracował, podczas gdy ja przygotowałam 4 inne rodzaje przekąsek ;)). 
  3. Innym często spotykanym rodzajem hapje, czyli właśnie przekąsek są bitterballen. Te wszechobecne kuleczki smażone w głębokim tłuszczu rozchodzą się na imprezach i w barach niczym świeże bułeczki. Chrupiące w wierzchu, miękkie i gorące w środku, obowiązkowo maczane w musztardzie, mają w sobie to coś, że każdy po nie sięga, gdy tylko taca z nimi wjedzie w pole widzenia.

    Nie ma bardziej holenderskiej przekąski niż bitterballen
  4. Zakąski to dla Was mało? Często spotkałam się też z tym, że gospodarze serwowali też danie gorące i za każdym razem była to... zupa! Także idąc na domówkę, nie ma się co specjalnie nastawiać na jedzenie.
  5. Jeśli chodzi natomiast o napoje, panuje samoobsługa. Nikt nie będzie chodził z butelką wina czy wódki (zresztą nie często spotykaną) i polewał innym. Co najwyżej Twój rozmówca może zauważyć pustkę w Twoich dłoniach i zaproponować, że coś Ci przyniesie, kiedy sam będzie wybierał się do "wodopoju" czyli lodówki ;) Lodówki wypełnionej oczywiście po brzegi butelkami piwa i wina. Drinki i koktajle? To już prawdziwa burżuazja i zdarza się na naprawdę dużych imprezach domowych. Oczywiście trzeba je sobie też samemu zrobić ;)
  6. O nastrój trzeba oczywiście zadbać, więc światła powinny być przygaszone. Główne źródło światła to migoczące świeczki, lampki choinkowe i ewentualnie jakaś mała lampka upchnięta w rogu. W takich dopiero okolicznościach jest naprawdę gezellig
  7. I na koniec moja "ulubiona" tradycja, ale spotykana tylko na urodzinowych imprezach: Gratulowanie! Życzenia składa się niemal wszystkim. Nie tylko jubilatowi, nie nie, to byłoby zbyt łatwe. Obowiązkowo trzeba pogratulować też z tej okazji rodzicom, rodzeństwu, partnerowi/partnerce, a tak na dobrą sprawę to czemu by też nie wszystkim przyjaciołom. Ot tak, żeby było weselej ;) Przez to zawsze czuję się jak jakiś gbur i ignorant w oczach Holendrów, bo zwykle nie wiem kto jest z kim spokrewniony i komu należy jeszcze życzenia składać. Ehh...
Też macie podobne spostrzeżenia? O czymś zapomniałam? Coś innego jeszcze rzuciło Wam się w oczy? 

czwartek, 3 października 2013

Nocleg u Czerwonobrodego

- A wiesz, mieliśmy tu niedawno Twojego czytelnika! - nagle przypomniał sobie rozentuzjazmowany Paul.
- Jak to? - spytałam zaskoczona.
- Pewien Polak zatrzymał się tu. Przyjechał do Nijmegen studiować. Siedzieliśmy kiedyś z nim na balkonie i zapytaliśmy, czemu akurat tutaj. Powiedział, że czytał bloga pewnej dziewczyny z Polski, która tu mieszka i spodobało mu się miasto z jej opisów. Nie wiem ile Polek pisze o Nijmegen, ale chyba nie wiele...

Aż mi się ciepło na sercu zrobiło na myśl, że zachęciłam kogoś do odwiedzenia tego miasta. Mam tylko nadzieję, że nie rozczarowało jak do tej pory? W każdym razie serdecznie tegoż Pana pozdrawiam i zachęcam innych do wizyty! Szczególnie, że od paru miesięcy (jak wspominałam już wcześniej na facebook'owym fanpage'u) nocleg wcale nie musi być już tak drogi. Panie i Panowie, z radościom przedstawiam Wam pierwszy i jedyny w Nijmegen: Hostel Barbarossa!

nijmegen, tani nocleg, budget traveling

Plany otwarcia sięgały pamięcią dłużej, niż moja znajomość z Maurycem. To właśnie jeden z jego przyjaciół dokonał tego bardzo wyczekiwanego czynu i otworzył jedyny hostel w Nijmegen. Zakładam, że idea hosteli jest większości z Was dość dobrze znana, jednak gdyby znalazła się jakaś zabłąkana duszyczka, która jeszcze nie jest pewna czym tego typu dobytek różni się od hotelu, już spieszę wyjaśniać. Hostel to rodzaj nieco lepszego (zazwyczaj) i mniejszego schroniska w środku miasta. Nie ma tu room service, ani sztywnych recepcjonistów, jest za to luźna atmosfera, salon i kuchnia do własnego użytku oraz wesoły, przyjacielski staff. Pokoje są najczęściej wieloosobowe (w przypadku Barbarossy jest to jeden 5-osobowy dorm), ale także mniejsze, prywatne (tutaj dwa pokoje 2-osobowe). Łazienki są również współdzielone, ale w hostelu nie chodzi o luksus, tylko o poznawanie nowych ludzi, ten niepowtarzalny klimat i uczucie podróżowania. I co najważniejsze: ceny są znacznie niższe, niż w jakimkolwiek hotelu lub przeciętnym B&B. 




Barbarossa choć położony jest w samym centrum miasta, nie cierpi w powodu hałasu. Schowany w cichym podwórzu, otoczony drzewami pozwala poczuć się jak w domu. A przy tym stanowi świetną bazę wypadową, będąc o rzut kamieniem od popularnego parku Valkhof (gdzie od wiosy do jesieni regularnie odbywają się koncerty i imprezy), głównego placu Grote Markt, deptaczku nad brzegiem rzeki Waal oraz mnóstwa kawiarni, knajpek, restauracji i sklepów. 

A co wyróżnia ten hostel spośród innych? Na pierwszy rzut oka rzucają się oryginalne meble, które poniekąd odzwierciedlają zamiłowanie właściciela do stylu retro, jeśli chodzi o wnętrza. Po drugie mieści się w starym, ponad 160-letnim budynku i w jego bezpośrednim sąsiedztwie można zobaczyć sporo budynków, uznanych przez miasto za zabytkowe. Po trzecie, nieco artystyczna atmosfera. Na piętrze powyżej hostelu mieści się pracownia paru młodych artystów, którzy często kręco się po kuchni lub tarasie z kubkiem gorącej, czarnej kawy oraz równie często... witają nowych gości i dokonują check-in'ów ;) 





Hostel jest narazie młodziutki i wciąż jeszcze się rozwija. Pojawiają się nowe elementy, coś się ulepsza, coś poprawia. W przyszłości planuje się powiększyć oraz otworzyć w piwnicach galerię, gdzie mogą odbywać się również zamknięte imprezy. Klimat już teraz jest radosny i... lekko awangardowy, więc jeśli planujecie wizytę w Nijmegen, to nie wahajcie się i czym prędzej zajrzyjcie do Czerwonobrodego ;)



Budget stay in Nijmegen

- We had over here one of your readers few weeks ago! - said Paul enthusiastically.
- What? How do you know? – I asked totally surprised.
-Well, there was this Polish guy, who came here to study. We were sitting once on a terrace talking, so we asked him why Nijmegen. And he said there’s this polish girl writing a blog,  who lives here. He simply liked what she wrote about the city. I don’t know how many Polish women are writing about Nijmegen, but I guess he meant you.  

It was such a cool feeling, to know that I encouraged someone to visit this city. I just sincerely hope he didn’t get disappointed. Now it’s time for the rest of you to come here, especially that since a few months it doesn’t have to be that expensive anymore. Some of you might have read about it already on our Facebook… Ladies and Gentlemen, I’m happy to present you the very first and only hostel in Nijmegen: Barbarossa!

nijmegen, tani nocleg, budget traveling

When I met Maurice the plans of opening a hostel were already there. It is one of his friends who made this dream come true. I assume that most of you is familiar with the idea of a hostel. However, in case some lost soul wouldn´t know the difference  between this type of accommodation  and a hotel, here´s my quick explanation. A hostel  is a kind of a guest house. There´s no room service, no stiff receptionist. Instead you’ll find there a very laid-back, friendly ambience, equipped kitchen and living room and a cheerful, helpful staff. The rooms are usually multi-bedded dorms (in case of Barbarossa it’s one 5-person dorm), but often small private rooms as well (again, here there are two double/twin rooms). Bathrooms and toilets are also shared, but you have to remember that staying in a hostel it’s not about the luxury. It’s all about meeting new people, about this unique atmosphere and the feeling that you’re a traveller. And the most important thing: it’s much cheaper than in any average hotel or B&B. 




Though Barbarossa is located just in the centre of the city, it’s super quiet and calm in there. Hidden in a cute yard, surrounded with trees, will let you relax and make feel like home. At the same time it’s a perfect base for visiting Nijmegen. Super close to the Valkhof park (with cool festivals through the whole spring-summer season), the main square Grote Markt, the boulevard by the Waal river and many, many cafes, bars, restaurants and shops.


But what does actually set this place apart from other hostels and guest houses? The first thing you may notice is the original furniture in retro style. Second: it’s located in an over 160-year old building. In the close proximity there’re more building like that. Some of them are actually considered the local monuments. Third: a kind of artsy atmosphere. In the attic above, a few young artists have their atelier and you can often see them hanging out in the hostel’s kitchen or terrace with a cup of hot, black coffee. Even more, same often they greet the guests and check them in ;) 





The hostel is very young and is still improving. New elements shows up, others are getting changed or fixed. In the future it might get bigger. There are also plans to adapt the basement into a gallery. It’s already very cheerful there and a bit… vanguard, so if you’re planning to visit Nijmegen, don’t forget to check out this place!




Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...