piątek, 2 grudnia 2016

Jak Holendrzy uczą się rosyjskiego

No Kochani, znalazłam sobie rozrywkę! Jeszcze dwa tygodnie temu skarżyłam się Wam, że monotonia zawładnęła naszym życiem i jakoś tematów do pisania mi brakuje. Tego samego dnia rozpoczęłam kurs języka rosyjskiego. Po Holendersku. Z Holenderską nauczycielką. A co, trzeba sobie przecież codzienność urozmaicać. I powiem Wam, już po trzech lekcjach, będę miała ubaw po pachy! 

Postępów wielkich nie zrobiłam. Materiał idzie bardzo powoli, co nie koniecznie jest złe. W końcu to moje nowe hobby, nigdzie mi się nie spieszy. Obaserwacja moich współuczniów dostarcza mi natomiast prawdziwej rozrywki. Cóż mogę powiedzieć... Dla Słowianki nauka innego słowiańskiego języka nie jest szczególnie trudna, nawet jeśli materiał wykładany jest w języku germańskim. Przynajmniej na podstawowym poziomie problemu tego nie widzę. Z każdą jednak lekcją widzę coraz lepiej jak bardzo obcokrajowcy zmagają się ze zrozumieniem zasad, które dla mnie są naturalne i oczywiste. 
"Trudno uczyć się rosyjskiego. Nigdy nie wiesz co ci wolno powiedzieć"
Nieraz dokuczałam Maurycowi, że znamy się już tak długo, a jedyne co potrafi po polsku powiedzieć to "nie dokuczaj mi" i poprosić o kawę z mlekiem. Mimo, że zawsze pije tylko i włącznie czarną. W końcu odpuściłam, bo wiem, że polski jest wymagającym językiem, a i czasu na naukę czasem ciężko znaleźć w zabieganym życiu. Kiedyś się nauczy. Powoli. A jak nie, to będę miała swój tajemny język, który mogę wykorzystać przeciwko niemu z ewentualnym potomstwem. 

Niby dobrze wiemy, że polski (jak i inne słowiańskie języki) jest skomplikowany. Sami nieraz mamy z nim problemy. Nasza gramatyka jest bardzo złożona, z wieloma zasadami, wyjątkami i potrafi przyprawić o ból głowy. O ortografii nawet nie wspominając. A jednak nie do końca chyba zdajemy sobie sprawę z wyzwania jakim są języki słowiańskie, dopóki nie zobaczymy na własne oczy. Na pierwszej lekcji byłam jeszcze na mniej więcej tym samym poziomie, co reszta... nikt z nas nie znał cyrylicy. Na drugiej lekcji miałam już nieco łatwiej. Większość łatwych słówek mogłam tłumaczyć domyślnie, bo przecież brzmią podobnie do polskich odpowiedników. Na lekcji trzeciej zaczęłabym się nudzić, gdyby nie czerpanie dziwnej przyjemności z obserwowania pozostałych. Pojawiły się pierwsze pierwsze schody: zaimki dzierżawcze, rodzaje gramatyczne i pierwsze przypadki. Same zaimki to jeszcze nie problem. Ale jak tu Holendrowi wytłumaczyć rodzaje? Teoretycznie też je mają w języku niderlandzkim, ale mało kto zdaje sobie z tego sprawę i w rzeczywistości potrafi je rozróżnić.  Dyskusja na ten temat i doszukiwanie się odpowiedników w niderlandzkim czy nawet niemieckim trwała chyba dobre pół godziny. A ja byłam w szoku, jak trudne może to być do zrozumienia. Wystarczy przecież popatrzeć na końcówkę słowa... ot cała magia. 


Powoli zaczynam zdawać sobie sprawę, że lekcje ten nauczą mnie przede wszystkim większej pokory i szacunku dla języków słowiańskich. Może nawet więcej zrozumienia dla Holendrów porywających się na rosyjski czy polski. Ale pod koniec semestru porozmawiam z nauczycielką, czy nie lepiej byłoby dla mnie przeskoczyć jeden poziom. W końcu słownictwo mogę nadrobić sama, a gramatyka na tym poziomie nie jest wyzwaniem. 

czwartek, 17 listopada 2016

Stagnacja

Cisza na blogu zapanowała już od jakiego czasu, ale ten rok wieje wyjątkową pustką. Aż mi wstyd patrząc na daty ostatnich kilku postów... dwa w maju, jeden w sierpniu i długo długo nic. A tu już połowa listopada. Wstyd i hańba!
Mogłabym dalej zwalać winę na pracę, ale przecież nie jedna znajoma blogerka też pracuje, a jakoś dalej regularnie pisze... Nie nie, to nir do końca o to chodzi kochani. Cóź, przyszłam się przed Wami wyspowiadać. Prawdziwe powodu dla których tak rzadko pisałam w ostatnim roku to lenistwo i monotonia. 

Zdałam sobie niedawno sprawę, że nasze życie stało się całkiem monotonne i nudne. Może zawsze takie było, ale wcześniej Holandia była dla mnie nowym lądem, pełnym dziwacznych ludzi i ich nielogicznych zwyczajów. Było odkrywanie, nauka, zaskoczenie. Było budowanie nowego życia na obczyźnie: nauka języka, szukanie pracy, stabilizacji, zmiana mieszkania. I tak po pięciu latach doszliśmy do tejże wyczekiwanej stabilizacji. Języka nauczyłam się w takim stopniu, że z (prawie) każdym mogę się porozumieć w domu, na ulicy czy nawet w pracy (przynajmniej do pewnego stopnia). Pracę znalazłam. Jest fajna, pozwala mi się nieco rozwijać i uczyć nowych rzeczy, daje satysfakcję i póki co nie muszę się o moją przyszłość martwić. Teoretycznie, bo przecież nigdy nie wiemy co przyniesie nowy dzień ;) Jak też wiecie, rok temu kupiliśmy własny dom i przeprowadziliśmy się do innego miasta, bliżej pracy. 

Zmiana tak było dużym wydarzeniem w naszym życiu i na nowo musieliśmy się aklimatyzować, poznać okolicę, nowych sąsiadów, wykombinować jak tu pozostać w dobrym kontakcie z naszymi znajomymi. A właściwie Maurycowym gronem przyjaciół. Mój Klub Żon Marnotrawnych się rozpadł. Jedna z Żon wyjechała do innego kraju, druga godzi studia z dwójką dzieci, a ja pracuję przez większość roku na pełnym etacie i mieszkam w innym mieście... I choć jużich praktycznie nie widuję, dalej ciepło myślę o moich przyjaciółkach z początków emigracji. 

Tym oto sposobem dotarliśmy do momentu w naszym życiu, który możnaby nazwać stagnacją. "Co słychać u Was?" pyta mama na Whatsapp'ie. Hmm... no właśnie... Co u nas? Praca-dom-praca-dom-weekend. Takie zwyczajne codzienne życie. Mało tego... jakby to Renata z bloga "Wydaczeni" powiedziałą: wydaczyłam się! Przyzwyczaiłam się do wielu holenderskich zwyczajów i tutejsza mentalność mnie nie szokuje. Od razu tu podkreślam, żeby nie było niedomówień: nie stałąm się Holenderką! Zawsze będę Polką. Z tą tylko różnicą, że lepiej rozumiem otaczające mnie środowisko i ludzi. Nie pozjadałam wszystkich rozumów i nie wiem wszystkiego najlepiej. Dalej odkrywam różne aspekty mieszkania wśród Holendrów, ale nie zaskakują mnie już tak bardzo jak na poczatku. Przywykłam zwyczajnie. A tym samym codzienność stała się odrobinę mniej fascynującą ;)

I co tu na tą nudę poradzić? Jakie nowe kroki stawiać? Co odkrywać? Te pytania chodzą mi wieczorami po głowie. Przecież nie chcę Was zanudzać naszą niewyszukaną codziennością (od tego mam Facebook'a i Instagram). Główkuję, kombinuję... Mauryc zaczął kolejne studia, to i ja uznałam, że mogłabym znowu się czegoś pouczyć. Dziś zaczynam kurs rosyjskiego... po holendersku ;) Tak w ramach hobby. 

A jak już wpadnę na szalony plan, żeby urozmaicić naszą Nibylandię, napewno o tym usłyszycie. Póki co, trzymajcie kciuki! 

środa, 10 sierpnia 2016

Zwiedzamy Holandię: Tam gdzie kończy się ląd - Vlissingen

Po długiej podróży z Nijmegen i przesiadce w Roosendaal mój pociąg powoli wtoczył się na maleńką stację. Ledwie zdąrzyłam wysiąść z wagonu i postawić stopę na peronie i już ogarnęło mnie przeczucie, że oto jestem w bardzo turystycznym miejscu. Poczułam się nagle jakbym była na prawdziwych wakacjach. I wkrótce było mi dane dowiedzieć się, skąd to wrażenie się bierze. 



Vlissingen od strony morza
Stacja kolejowa we Vlissingen, na jednym z krańców Zelandii jest dosłownie tam gdzie kończy się wszelki ląd. Parę kroków od budynku i na całym horyzoncie rozpościerał się widok na morze. Przeszłam po kładce na śluzie i podąrzyłam z innymi spacerowiczami wzgłuż wybrzeża w kierunku miasta. W tym miejscu podzielę się cenną informacją, przed którą nikt mnie wcześniej nie "ostrzegł"... spacerek ów zajmuje dobre pół godziny wolnym krokiem. Super sprawa, jeśli ma się czas zrelaksować i podziwiać widoki. Ciężko jest mi jedna zrozumieć co za geniusz wpadł na pomysł, żeby stację umieścić na takim totalnym (za przeproszeniu) zadupiu. 






Z racji, że miałam dość ograniczony czas musiałam maszerować sprężystym krokiem i walczyć z nabrzeżnym wiatrem. W końcu poza kamienistym brzegiem, niekończoncym się morzem i trawiastą groblą ukazał się wiatrak i szereg armat. Tuż za nimi zaczęły pojawiać się zabudowania starego miasta. 







Centrum Vlissingen jest niezwykle urokliwe. Piękne kamienice, wąskie uliczki, sklepiki z pamiątkami. Prawdziwie wakacyjne, nadmorskie miasteczko, gdzie można poczuć się jak na urlopie. Dużo czasu na zwiedzanie nie miałam, bo w planach czekała mnie jeszcze wizyta w stolicy prowincji, Middelburg. Niemniej jednak niezwykle cieszył mnie spacer po centrum miasteczka. Pokręciłam się nieco bez celu, kupiłam magnesik na lodówkę i dreptając spowrotem w kierunku stacji kolejowej obiecałam sobie, że do Vlissingen jeszcze wrócę. Razem z Maurycem. 

niedziela, 29 maja 2016

4 znaki, że stałaś się holenderską Panią Domu

Rozmawiając z nowo poznanymi osobami, jednym z pierwszych pytań jakie pada w moim kierunku jest "Jak się czujesz mieszkając w Holandii?" i "Czy Holandia bardzo różni się od Polski?". Na pierwsze pytanie zawsze odpowiadam, że czuję się tu zupełnie jak u siebie w domu, a na to drugie... tu zaczyna się cały wywód. Niby nasze kraje są stostunkowo podobne, a jednak tak różne. A jak ja się w tych różnicach odnajduję? W zależności od humoru i sytuacji wybieram sobie zwyczaje i tradycje, które mi bardziej pasują. A moi znajomi śmieją się, że coraz bardziej zaczynam im przypominać Holenderkę. 

Jakie więc zastosowania ma owe sholenderszczenie w domu? Jest niebywale wygodne. Choć oczami wyobraźni już widzę moją mamę i ciocię załamujące ręce nad tym tekstem. Kochane, wcale nie zrobiłam się leniwa... jedynie wybiórczo dbam o dom :) 
  1. Nie myłaś okien co najmniej od pół roku i nie spędza ci to snu z powiek. Powiem więcej... nie myłam okien już ponad rok! I wcale nie odniosłam wrażenia, że sąsiedzi, Mauryc i znajomi mają mnie za złą gospodynię domową. Nikt właściwie nie zwraca na to uwagi. Przyznam, że nie widzę Holendrów często myjących okna. Raz na czas, jeśli pogoda jest akurat ładna. Nigdy w życiu nie przyłapałabym ani jednego na polerowaniu okien przed Wielkanocą lub Bożym Narodzeniem, kiedy na zewnątrz jeszcze mróz. To dla nich nielogiczne. A że brudne? Po paru dniach deszcz znowu je zabrudzi, a ich wielgachny rozmiar i tak wpuszcza wystarczająco dużo światła do wnętrza. 
  2. Nie trzymasz w domu zapasów ciastek i słodyczy "dla gości". Goście zawsze się zapowiadają, więc jest wystarczająco czasu, żeby po coś wyskoczyć. Zresztą nie spodziewają się niczego więcej niż jednego ciasteczka i filiżanki kawy/herbaty. A jeśli już ktoś pojawi się w moich drzwiach tak spontanicznie? A ja nie mam ich czym poczęstować? Trudno. To oni powinni czuć się winni, nie ja, bo jak przecież śmieli zjawić się tak ni stąd ni zowąd. 
  3. Obowiązki domowe dzielisz po równo z partnerem. Z tą równością może się nieco zapędziłam. Na pewno nie jest to pół na pół, ale tylko dlatego, że Maurycowe sprzątanie nie zawsze spełnia moje wymagani i niektóre rzeczy wolę załatwić sama. Mimo to, sprzątamy razem, gotujemy razem, zakupy robimy razem. I nikt nie narzeka. Bo to najnormalniejsza rzecz pod słońcem, że kobieta nie odpowiada za wszystkie prace domowe. 
  4. Umiesz przyrządzić takie dania jak nasi, bami, kurczak saté, białe szparagi, quiche i pasta. Gotowanie w Holandii nigdy nie jest nudne. Dania kuchni włoskiej, tureckiej, różnych kuchni azjatyckich zadomowiły się tak dobrze w tym kraju, że codzienne gotowanie mięsa z ziemniakami to wyjątkowy brak fantazji. A co jeśli nie znasz przepisów na egzotyczne dania? Żaden problem. Wystarczy połączyć pół-gotowe składniki według opakowania.
Holenderska pani domu nie jest idealna. Jej dom nie zawsze lśni nieskazitelną czystością, a ona sama często idzie na skróty (czy to w sprzątaniu, gotowaniu czy podejmowaniu gości). Ale ile czasu dla siebie, najbliższych i przyjacół na tym zyskuje! Ten czas jest znacznie cenniejszy niż idealny dom. Nawet jeśli po kątach leży kurz. 

poniedziałek, 16 maja 2016

Interrailing 2015: Eze

Trzeci dzień naszego pobytu na Lazurowym Wybrzeżu. Leżenie plackiemna plaży do nas nie przemawia, więc zamiast szwędać się po uliczkach Nicei, ruszamy na dworzec kolejowy. Pod drodze kupujemy zapas wody, wcinamy na ulicy pain au chocolat na śniadanie i wskakujemy do pociągu w kierunku Monako.



Interrailing 2015 "Czarująca Francja" - etap lazurowy, część II:

Mniej więcej w połowie drogi opuszczamy odziany w koszulki polo i wielgachne zegarki tłum i wysiadamy na stacji Èze Sur Mer. Już po paru krokach naszym oczom ukzauje się pierwsza tabliczka wskazująca kierunek naszej trasy: "Nietzche Path". Szlak Nietzche'go to kamienna ścieżka prowadząca z nadmorskiej części Èze do średniowiecznej wioski o tej samej nazwie, mieszczącej się na stromym zboczu ponad 400 metrów wyżej. Szlak swoją nazwę zawszęcza słynnemu niemieckiemu filozofofi, który ponoć bardzo upodobał sobie ten skrawek Francuskiej Riwiery i często spacerował tędy podczas swojego pobytu na południu Francji. 




Tabliczka na samym początku szlaku informuje, że pokonanie trasy średnio zabiera godzinę. Zmotywowani ruszamy w drogę myśląc, że z pewnością wspinaczka zajie nam mniej czasu. W końcu jak na razie droga, choć dość stroma sunie gładko. Betonowa wylewka zamieniła się w szerokie kamienne  stopnie. Luzik bluzik. Po drodze spotykamy innych wędrowców, nieco starszą parę oraz troje pełnych energi ludzi w naszym wieku wraz z pełnym entuzjazmu psem. Starsza para została nieco w tyle, a "pogoń"  za trójką i psem nadaje nam tempa. Względnie szybko jednak okazuje się, że nasza kondycja nie jest aż tak dobra i prażące słońce daje się we znaki. Rezygnujemy z wyścigu... zwalniamy tempa robiąc krótkie postoje tu i tak, żeby napić się wody i zrobić parę zdjęć. Widok już stąd jest spektakularny! 




W połowie drogi znów spotykamy energiczną trójkę lokalsów, którzy wyraźnie orzeźwieni wracają na szlak z boczej ścieżki. Dzielą się wskazówką... parę metrów za nimi znajduje się mały wodospad i źródełko. W sam raz, żeby się odrobinę ochłodzić i zmyć lejący się już pot. Oczywiście korzystamy z tej rade i po paru minutach wracamu na szlak jak nowonarodzeni.


Kamienne schody przekształciły się już dawno za nami w żwirowo-kamienną ścieżkę. Przez jakiś czas ciągnęła się dość płasko, ale już zaczęła znów piąć się ku górze i zawijać niczym serpentyna. Zmęczenie upałem zaczyna dawać się coraz bardziej we znaki, ale przecież nie możemy być już daleko. Jeszcze parę metrów. W końcu, spośród drzew wyłania się... parking! Pełen wypoczętych turystów w sandałkach. Znowu nie wpisujemy się w tłum z naszymi Nike, placakami i przepoconymi koszulkami. Ale kto by się tam przejmował. Podczas, gdy oni wygodnie siedzili w klimatyzowanych autokarach wwożących ich pod same wrote starego Èze, my w pocie czoła i palącym słońcu pokonaliśmy legendarny szlak. Niczym bohaterowie przekraczamy średniowieczne mury miasteczka. 








Stare Èze jest niezwykle pełne uroku. Wąskie brukowane uliczki kręcą się pomiędzy kamiennymi budynkami niczym XIV-wieczny labirynt. W drzwiach i bramach widzimy cenniki kolejnych hoteli i restauracji. Jedno jest pewne, Èze nie jest dla wszystkich. W każdym razie nei po zmroku. Cena jednego noclegu tutaj spokojnie pokrywa nasz budżet na parę dni! Zmęczeni i spragnieni siadamy jednak przy jednym ze stolików, żeby zamówić zimne napoje. Wesoła sympatyczna starsza pani obsługująca stoliki gdzieś zniknęła po wskazaniu nam miejsc, ale na jej miejsce pojawił się nabuszony kelner w średnim wieku. Wygląda jakby nigdy nie słyszał o pojęciu "uśmiech". Zamawiamy nasze napoje, a on dalej wymownie czeka. 
- To wszystko. Dziękujemy. 
- A jedzenie?? 
- Nie dziękuję, nie jesteśmy głodni. 
- Ależ to jest restauracja! - wybuchnął nagle, jakbyśmy właśnie obrazili jego "królewski" majestat. 
- Taaak... ale my chcemy tylko coś do picia. Nie bój się.. nie będziemy długo zajmować tego drogocennego stolika - odpowiedział Mauryc. 
Kelner wielce oburzony odszedł się poskarżyć koleżance, która nas usadowiła. Chwilkę później, sympatyczna pani wróciłą z naszymi szklankami i klepnęła Mauryca po ramieniu ścierką śmiejąc się "To nie jest bar!..." Ewidentnie ona miała większy dystans do siebie i pracy, ani nie widziała dużego problemu w naszym zamówieniu. Na szczęście gburowaty kelner był jedynym przykładem osławionej francuskiej arogancji i wyższości, z jakim się spotkaliśmy w czasie wakacji. Już wiemy, skąd się wziął ten dziwny stereotyp. 







Pospacerowaliśmy jeszcze chwilę po miasteczku mijając się z rzeszą turystów. Choć Èze samo w sobie jest piękne, tak widok na morze jest skrzętnie strzeżony. Wstęp do ogrodu, z którego rozciąga się najlepsza panorama jest płatny, a my... no cóż. Odmawiamy płacić za niektóre atrakcje. Pooglądamy sobie jeszcze morze w drodze powrotnej ze ścieżki parę metrów poniżej. 








Cała ta wyprawa i wspinaczka w obie strony nieco nas zmęczyłą, a ceny w Èze Village szybko nas przepędziły. U stóp zbocza w Èze Sur Mer, zatrzymaliśmy się w knajpce ze wspaniałym zielonym ogrodem na przepyszne świeżo wyciskane soki owoceowe oraz znakomity pan bagnat - specjolności regionu, będąca ucieleśnienie słynnej sałatki nicejskiej w formie kanapki. Niebo w gębie, raj na ziemi!

sobota, 30 kwietnia 2016

Interrailing 2015: Nicea

Niby koniec kwietnia, a za oknem temperatury jak w lutym. Mam jednak nadzieję, że prawdziwa wiosna w końcu nadejdzie. Póki co, gdy temperatura bardzo nie zachęca do wyjść, watro pomyśleć o wakacyjnych planach! Wraz z Maurycem planujemy naszą kolejną podróż, ale do wyjazdu jeszcze daleko. Dlatego postanowiłam wrócić na chwilę do wspomnień z naszych zeszłorocznych wakacji. 

Widok z Colline du Chateux na nicejskie wybrzeże
Interrailing 2015 "Czarująca Francja" - etap lazurowy, część I:

Pociąg od włosko-francuskiej granicy toczy się spokojnie i miarowo, z okna widać lazur morza wyłaniający się zza drzew i kolejnych skał. Zbliżamy się do tętniącego życiem miasta, przed którym morze usiane jest gęsto jachtami. Głos z głośników oświadcza: Monako - Monte Carlo. Tłum odziany w koszulki polo i markowe zegarki opuszcza pociąg i nagle robi się znacznie więcej miejsca. My zostajemy. Ten cały przepych i luksus to nie nasze klimaty. Jedziemy dalej do Nicei. 




Z niewielkiego dworca ruszamy na poszukiwania naszego małego hoteliku Lepante (6 Rue de Lepante), mniej więcej w połowie drogi do Vieux Nice, starego miasta. Lokalizacja całkiem niezła, pokój dwuosobowy na poddaszu uroczy, a ulica dość cicha. Szybko odświeżamy się po podróży i idziemy do centrum. Krótki spacerek et voila! Zapuszczamy się w wąskie uliczki wypełnione sklepikami, kawiarenkami, restauracjami. Zatrzymujemy się na kawkę, potem gdzie indziej na drinka. Słońce powoli zaczyna zachodzić i pora pomyśleć o kolecji. Ceny na starym mieście jednak odstraszają nas i spychają w kierunku naszego hoteliku. I bardzo dobrze. Jak się okazuję, tuż za rogiem mamy usianą restauracyjkami ulicę Rue Biscarra. Okolica zdecydowanie bardziej na naszą kieszeń. Najwyraźniej mamy szczęście... znaleźliśmy wolny stolik! Jak się jednak okazuje, trochę jesteśmy za wcześnie. Kuchnia w Vin sur vin (18 Bis Rue Biscarra) oficjalnie jeszcze nie otwarta. No tak... na południu jada się dość późno. Zamawiamy zatem karafkę różowego wina (specjalność regionu) i spokojnie czekamy na właściwą porę, żeby zacząć posiłek.


Słynne mydełka, nie tylko lawendowe
Lawenda, wszędzie lawenda w każdej postaci
Elegancja Francja... niektóre butiki zachwycają już z ulicy
Następnego poranka, po klasycznym croissancie z kawą, zaczynamy właściwe zwiedzanie. Póki nie jest jeszcze gorąco, wspinamy się na wzgórze Colline du Chateau. Z góry rozpościera się wspaniały widok na morze oraz miasto. Oraz niesamowicie długą promenadę wzdłuż plaży. W parku jest przyjemnie, zielono i sporo turystów. Oraz wszelkiego rodzaju ćwiczących grupek. Nie ma to jak zdrowo zacząć dzień. Parę rundek w tu i tam i stwierdzamy, że pora zracać na dół. Schodzimy od strony portu, żeby obejść wzgórzę do okoła zanim dotrzemy na słynną Promenade des Anglais. Widok smażących się plackiem ludzi wyciągniętych na wąskiej kamienistej plaży jest raczej mało inspirujący, więc skręcamy w wąskie uliczki starego miasta. Tam wśród przy placykach, w otoczeniu budynków o ciepłych odcienich ochry, kryją się perełki takie jak katedra Sainte-RéparatePalais de la Justice czy Palais Rusca.


Nicea od strony portu

Palais de la Justice
Katedra Sainte-Reparate
Nicea jest urocza, jednak szybko dochodzimy do wniosku (co zresztą potwierdził miły recepcjonista w naszym hoteliku), że do tego miasta przyjeżdża się głównie po to, by poleżeć na plaży lub przepuścić fortunę na zakupach. Na szczęście, jeśli chodzi o podróże, dla mnie muzea mogły by nie istnieć, a od zabytków bardziej liczy się... lokalna kuchnia. A we Francji jest czego próbować. Dlatego czym prędzej okhaczyłam z mojej listy to-do takie pozycje jak lody lawendowe i fiołkowe z najlepszej lodziarni Fenocchio (plac Rossetti 2) czy socca (rodzaj naleśnika z mąki z ciecierzycy) siedząc na ulicy przed René Socca (2 Rue Miralheti). Socca na kolana nie powala, jednak ma ciekawy smak i warto jej spróbować. Jednak najbardziej polecam uroczą restauracyjkę niopodal placu Rossetti, La Rossettisserie (8 Rue Mascoinat). W samym sercu miasta można posilić się pieczonym kurczakiem, lub pieczonym mięsiwem w towarzystkie pieczonych ziemniaczków i sałatki, lub klasycznego ratatouille. 


Och lody na placy Rossetti
Wszystkie te pyszności niestety mogę się nam nieźle odbić w biodrach po wakacjach ;) Dlatego od czasu do czasu watro się nieco powspinac i porządnie spocić. Ale o tym już niedługo.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...