czwartek, 27 października 2011

Jednośladowce

Czym Holandia długa i szeroka (czyli na niezbyt wielkiej powierzchni) wszyscy jeżdżą na rowerach. Wszyscy maja rower... mam i ja! :)

Właściwie to przygarnęłam Maurycowy, kultowy model Omafiets (czyt. rower babciny). Zwykły, duży, czarny, z siodełkiem, bez hamulców ręcznych, amortyzacji, ani przerzutek. O ile mnie pamięć nie myli, moja własna babcia na podobnym przemierza Hajnówkę (co miesiąc temu uwiecznili reporterzy klik ;)). Po paru tygodniach, postanowiłam przezwyciężyć lęk i przemieszczać się niczym Holenderka. 

Bynajmniej nie było to moje pierwsze zetknięcie się z rowerem. W Polsce nieraz jeździłam po okolicy moim góralem. Nie znam zresztą nikogo, kto nie umiałby jeździć na rowerze. Ale tutaj sprawa zaczyna wyglądać inaczej... ok, są wydzielone pasy dosłownie w każdym zakątku miasta. Mogę spokojnie pedałować po swoim własnym kawałku drogi bez obawy, że zaraz jakiś samochód we mnie wjedzie. Bardziej obawiam się... innych rowerzystów. Jest ich cała masa. O każdej porze dnia i nocy. Ruch rowerowy może nie jest tak wielki jak w Wietnamie, ale znacznie większy niż w polskich warunkach, do których przywykłam. I na tego typu jednośladzie, bez ręcznych hamulców czuję się przerażona, zagubiona i zbyt... luźno. Niczym w samochodzie bez zapiętych pasów. 

Jednak jak powszechnie wiadomo, lęki są z zasady irracjonalne. Prędzej czy później musiałabym się przekonać, a ponieważ obiecałam ostatnio teściowej, że wpadnę pomóc jej pakować rzeczy przed remontem, ta chwila nastała dziś. Poranną porą, spokojnymi uliczkami z dala od skrzyżowań i ruchu drogowego, popędziłam (może to za mocne słowo... tempo miałam dość żółwie) moim omafiets. Wszystko fajnie, tylko po odblokowaniu koła nie mogłam wyciągnąć z zamka kluczyka. Więc po kilku próbach i szarpaninie, poddałam się i pojechałam z kluczykiem wetkniętym w rower, czując się jak debil. 

Poskarżyłam się oczywiście później lubemu na ów nieposłuszny pojazd. Maurycy zaczął się śmiać powtarzając jaka to jestem niemądra. Tak ma być! Kluczyk ma zostać w rowerze. Amen. 
Ale skąd ja miałam to wiedzieć?...

Single track wheelers

As big as Holland is (which means not a very great space) everyone is cycling. Everyone has a bicycle... so do I! :)

Actually I just took Maurice's popular model Omafiet (meaning: grandma's bike).Simple, big, black, with saddle, but without hand breaks, amortization nor gears. If I remember well my own grandma is crossing Hajnówka (a city in North-East Poland) on the same type. After few weeks I decided to fight my fear and start transporting myself around the city like a real Dutch. 

Clearly I wasn't my first experience with a bicycle. Back in Poland I used to cycle with my mountain bike a lot in summer. I think I don't even know a single person, who wouldn't know how to ride a bicycle. But here is a bit different... ok, there are special lanes for bikes almost all over the city. I can safely pedal on my own piece of road not worrying that some car is gonna hit me out of nowhere. I'm rather afraid of... other cyclists. There's so many of them! At any time of a day or night. Sure that cycling traffic is not as big as in Vietnam, but it's deffinitaly way bigger than any polish conditions I was used to. And riding this kind of bike, without any hand breaks I ust feel so tiny, scared, lost and too... loose. Just like in a front seat of the car without fastened seat belts. 

However as everyone know, fears are generally irrational. Sooner or later i would have to try and because I promised my "mother-in-law", that I'm gonna come and help her packing things before renovating their house, this had to happen today. In the morning, through the quite streets away from the traffic and crossroads I cycled with my omafiets. To be honest I was moving slow like a turtle. Everything great! Except one tiny problem... after unlocking my bike I couldn't take out the key from the lock. After few tries struggling with the key I gave up and left it inside the lock. I felt like an idiot riding with this stupid key stucked in my bike. 

Of course I called later Maurice to tell him about the insubordinate bicycle. He started laughing and repeating how silly I was. It is supposed to stay like this. The key has to stay in a bike when you're cycling. Amen.
Again... how was I supposed to know?!

piątek, 21 października 2011

W kolejce

Wszelkie działania w trakcie realizacji. Problem tylko w tym, że ze wszystkim muszę czekać.

Jeszcze w zeszłym tygodniu, udaliśmy się z Maurycym do stosownego oddziału urzędu miasta, żeby zameldować mnie jako mieszkankę Nijmegen. Wszystko poszło bardzo szybko i sprawnie. Urzędnik był przesympatyczny i zainteresowany nami oraz naszą historią. Piętnaście minut później i 10 Euro mniej, dostałam swój własny BSN numer (coś w rodzaju naszego PESELu i NIPu, bez którego nie byłabym w stanie nigdzie nic załatwić, ani podjąć jakąkolwiek legalną pracę). Od tej chwili oficjalnie mieszkamy z Maurycym razem. Po pół roku zaczną nas traktować jako związek co upoważni nas m. in. do wspólnego ubezpieczenia i innych rozliczeń. Et voila! Według tego co powiedział nam uprzejmy pan urzędnik, proces ten (nadanie BSN) trwa zwykle nawet do 2 tygodni. Dlaczego więc my dostaliśmy numer w 5 minut? Podejrzewam, że za sprawą paszportu Maurycego... Przychodząc do urzędu z Holendrem, który za mnie poświadcza i przygarnia do siebie, może wydaję się wiarygodniejsza i nie chcą tracić czasu na weryfikację mojej osoby?... Szczerze powiedziawszy nie wiem. Ale po co wnikać. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.
Świeżo podpisane dokumenty wpisania mnie w poczet mieszkańców Nijmegen

W weekend załatwiliśmy abonament telefoniczny dla mnie i umówiłam wizytę w banku. Najwyraźniej w Holandii musisz się wszędzie najpierw umówić na wizytę. Nawet jeśli chcesz otworzyć konto w banku, co zajmuje może 15 minut... W każdym razie mi nie zajęło to dużo więcej. I znowu bardzo miły, uśmiechnięty pan mnie obsługiwał. Jedyne co mnie zdziwiło, mówiąc o bankowości internetowej, dał mi... kalkulator. A właściwie coś co wygląda jak kalkulator, tylko umieszcza się w tym kartę bankomatową! Trochę mnie zbił z tropu cały ten wynalazek, ale jak się potem w domu dowiedziałam, w Holandii to norma. Tym czymś zastąpili karty kodów i sms'y. O Wielki Cywilizowany Świecie, czym jeszcze mnie zaskoczysz? ;-)

Początek piękny. Ale nic nie jest idealne. Schody zaczęły się, kiedy wybrałam się do tak zwanego Bureau Inburgering, czyli biura ds. Integracji. Przez integrację, mamy tu na myśli głównie naukę języka miejscowego. Przemiła i uśmiechnięta (znowu!) pani w okienku dała mi formularz do wypełnienia i poinformowałam, że niestety nie mogą mi nic zaoferować, póki nie dostarczę im kopii paszportu z pieczątką z IND (Immigratie- en Naturalisatiedienst). Moja dzielna sekretarka, Maurycja szybko zadzwoniła do owego biura ds. imigracji i (uwaga, niespodzianka) umówił nas na wizytę za 2 tygodnie. Z racji, że jesteśmy w Holandii, schody są tu zazwyczaj bardzo strome, a co za tym idzie:

  • żeby dostać pieczątkę w IND, trzeba posiadać BSN, paszport oraz  ubezpieczenie
  • wniosek o ubezpieczenie złożyliśmy następnego dnia, problem z tym, że proces ubezpieczenia trochę długo trwa i nie wiemy, czy dostanę ubezpieczenie na czas, czy będziemy musieli spotkanie przełożyć
  • żeby zapłacić za ubezpieczenie muszę mieć pokrycie na koncie, ale nie mogę nic wpłacić w banku, póki kurier nie dostarczy mi karty, co powinno nastąpić w ciągu najbliższych dni (na szczęście)
  • podstawowe ubezpieczenie zdrowotne kosztuje 100 Euro miesięcznie. Trochę dużo jak na początek, więc wystąpiłam o zorgtoeslag, zasiłek od państwa dla świadczeń opieki zdrowotnej
  • nie mogę wysłać wniosku, bez DigiD, czyli podpisu elektronicznego
  • wysłałam wniosek o ów podpis... czeka się na niego około tygodnia

    Typowy efekt łańcuchowy. Załatwienie jednej sprawy wymaga dokończenia innej, która znowu zależy od jeszcze innej. W skrócie, nie pozostaje mi teraz nic, tylko czekać.
    Żeby było zabawniej... odwiedziłam kilka agencji pracy w tym tygodniu. Wszędzie powiedzieli mi, że bez znajomości holenderskiego nie są w stanie mi nic zaoferować. Więc ugrzęzłam. Póki co muszę się podszkolić w tym szalonym języku we własnym zakresie, do czasu załatwienia stempelka oraz szukać pracy na inne, alternatywne sposoby (czytaj: wysyłanie listu motywacyjnego na ślepo, gdzie popadnie).

    Never-ending waiting

    All actions in progress. The only problem is, that I have to wait a lot. 

    Last week we went to the right department of City Hall to write me in as an inhabitant of Nijmegen. Everything went very smooth and fast. The city clerk was sooo nice and interested about us and our story. Fifteen minutes later and 10 Euro poorer I got my own BSN number (which is essencial to get any legal job). From now on Maurice and I are officially living together. After half a year they are gonna start recognizing us as a partnership, which means we are gonna be able to get a health insurance together, etc. Et voila! According to what we were told by the nice man from City Hall, this process (getting BSN number) usually takes even up to 2 weeks. Why did we get in in 5 minutes than? I guess that might be thanks to Maurice's passport... Coming to the City Hall with a Dutch person, who certifies for me and takes a responsibility of taking care of me, makes me look more reliable and they don't want to waist the time for extra verification. At least I guess... To be honest I don't know where's the catch. But who cares. Never look a gift-horse in the mouth.
    Freshly signed papers in the City Hall
    This weekend we got me a Dutch phone contract and made an appointment in bank. Apparently in Holland you always need to have an appointment. Everywhere. Even if you want to open a bank account, what normaly takes no longer than 15 minutes... Anyway it didn't take longer for me. And again, a very nice, smiling man was helping me with my case. The only thing I was surprised about was, when he started talking about Internet banking he gave me... a calculator. Well actually something that looks like a calculator, but you're supposed to insert your banking card into that. I didn't know what to think about that, but as they told me later at home, in Holland this is quite common thing. They are using the "calculators" instead of cards with codes and text messages. Oh Great Civilized World, what else are you gonna surprise me with? ;)

    Beautiful begining. But nothing can be perfect. First problems started when I went to Bureau Inburgering, or other words Office for Integration for Foreigners. Speaking of integration we are mainly talking here about learning the local language. A lovely and smiling (again!) lady gave me a form to fill and informed me, that unfortunatly they can not offer me anything, unless I'll bring them a copy of my passport with a stamp from IND (Immigratie- en Naturalisatiedienst). My brave secretary Maureen made a quick call to that immigration office and (surprise surprice) he made an appointment. In two weeks. And it's just the begining:
    • to get the stamp from IND, you need to have your BSN number, valid passport and insurance
    • we sent application for the insurance the next day, but the process takes some time and we are not sure if I'm gonna get my insurance on time, so we wouldn't have to postpone the meeting
    • I have to pay for the insurance, so it means I need to have money on my bank account, but I can't put any there since I didn't recive my banking card, which luckly should happen within next few days
    • basic health insurance costs 100 Euro. That's quite a lot for me now, so I applied for zorgtoeslag, health insurance benefit 
    • I can't send the application (it's online procedure) without my personal DigiD, which is electronic signature
    • I also applied for this signature... you need to wait about a week for that
      Typical chain effect. One thing is dependent on other and so on. In short: I need to wait.
      To make it even more annoying, I visited this week some job agencies. In all of them thy told me that without knowledge of Dutch language they can not help me a lot. Basicly they have nothing to offer to me. I'm stuck. The only thing I can do is to study this crazy language on my own at home till I get the stamp for IND and looking for job in other alternative ways (like sending motivation latters wherever I can).

      czwartek, 13 października 2011

      Śladami Mariken

      W końcu wyszło słońce! Piękne, jaśniutkie i świecące z całych sił. Nareszcie pora na spacer po najstarszym mieście w Holandii.

      Jako że nastała jesień, moja ulubiona pora roku, nie mogłabym odmówić sobie spaceru po urokliwych parkach w centrum Nijmegen. Miasto samo w sobie posiada całkiem sporo zieleńców, ale tym razem ograniczyłam się do dwóch: Kronenburgerpark z małym stawem i basztą oraz Valkhofpark z panoramicznym widokiem na rzekę i ruinami Barbarossy. Pierwszy z nich znałam już z wcześniejszych wizyt, Valkhof natomiast był dziś moim głównym celem. Stworzony w miejscu, w którym niegdyś stał zamek. Zamiast zamku zastałam inną zadziwiającą budowlę: wielkiego drewnianego... królika. Nikt ze znajomych nie bardzo potrafił mi wyjaśnić sens gigantycznego zwierzaka, więc wychodzę z założenia, że Holendrzy pozazdrościli Troi drewnianego konia. Każdemu według zasług. 
      Można by spodziewać się raczej wiatraka, ale nie. Na pocieszenie u podnóży wzniesienia, z którego to królik dumnie spogląda, mieści się inna perełka. Jeden z symboli Holandii (nie, nie coffeeshop). Velorama - muzeum rowerów! Niewielki budynek posiada trzy piętra, na które prowadzą bardzo strome, kręte schody i wypełnione jest wszelkiej maści rowerami. Począwszy od drewnianych konstrukcji autorstwa Leonarda da Vinci, przez słynne dziwolągi z ogromnym przednim kołem, małą kolekcję jednośladowców rodziny królewskiej, po bardziej nowoczesne wersje popularnego środka transportu. Nie mogłam sobie odmówić tej przyjemności. W końcu być w Holandii i nie zobaczyć muzeum rowerów, to prawie tak jak nie zjeść czekolady w Belgii. Jak się jednak okazało, byłam tam chyba dziś jedyną turystką... Szwendałam się między eksponatami bez pośpiechu, a poza mną nie było żywej duszy. Nie licząc znudzonego kierownika, który na zmianę wypalał papierosy i układał pasjansa. 
      Czterogodzinny spacer zwieńczyłam chwilą relaksu w jednym z licznych ogródków kawiarnianych w samym sercu miasta. Przyglądając się starym budynkom, które ocalały po zbombardowaniu Nijmegen w czasie II wojny światowej (niestety nie zostało ich wiele), delektując się herbatką i ciepłym promieniami jesiennego słońca, nawet nie tęskniłam za Krakowem. Teraz to będzie mój Kraków. 

      Following Mariken

      Finally the sun came out! Beautiful, bright and shinning. Finally it's time for a walk around the oldest city in the Netherland.

      Since it's autumn, my favorite season, I couldn't refuse myself a little walk through the lovely parks in the center of Nijmegen. The city has quite a lot of green areas, but this time I decided to focus on two of them: the Kronenburgerpark  with a little pond and a tower and the Valkhofpark with panoramic view at the river side and some ruins of Barbarossa. The first one I already knew, from my previous visits. Valkhof was my main goal today. It's build in a place where there used to be a castle. Instead of the castle I found there a different amusing construction: a big wooden... rabbit. None of my friends could really explain me the reason of the gigant animal, so I just assume, that the Dutch people envied Troy the wooden horse. 


      You would rather expect a windmill, but no. To cheer you, below the hill from where the rabbit looks proudly at the river, there's another gem. One of the symbols of Holland (no, not the coffieshop). Velorama, museum of the bicycles! A small building has three floors with very steep, winding stairs and it's full of all the kinds of bicycles. Starting with a wooden construction designed by Leonardo da Vinci, through the famous weird vehicles with a huge front wheel, a small collection of royal family's bikes, ending with more modern versions of this very popular conveyance. I couldn't refuse myself this pleasure. After all, being in Holland and not to see the museum of bicycles is like to be in Belgium and not to eat the chocolate. However I had a feeling like I was the only tourist there that day. I was wondering around without any rush and there was not a single person there except me. Excluding the bored museum director, who was just smoking cigarettes and playing Windows solitaire. 

      The four-hour citywalk I ended in one of many terraces in the heart of the city. I was relaxing with a cup of tea and enjoying the warmth of the autumn sunbeams, watching old buildings that survived after the bombing of Nijmegen during II World War. I didn't even miss Krakow anymore. From now on, this is gonna be my "Krakow".

      wtorek, 11 października 2011

      Sztuka pożegnania

      No i stało się. Godzina zero wybiła. Wyjechałam.

      Ostatni weekend w Polsce był dla mnie niezwykle rodzinny i ciepły. W odwiedziny przyjechały ciocie i wujek od strony mojej mamy, całkiem przypadkowo, bo o moim wyjeździe dowiedzieli się dopiero na miejscu. Szczególnie cieszę się z tych odwiedzin, bo wszyscy poznali Maurycego, więc mam nadzieję, że będą się trochę mniej o mnie martwić, a przede wszystkim, rodzice mieli towarzystwo, więc nie zostali sami, kiedy ja czekałam na samolot. Nie chcę, żeby się smucili. Przecież nie opuszczam ich na zawsze.

      W kwestii pożegnań jestem beznadziejna. Maurycy wypomina mi nasze pierwsze pożegnanie, kiedy staliśmy na lotnisku w Krakowie, on cały we łzach, a ja starałam się z całych sił... nie roześmiać. Nie znoszę płakać i nie lubię kiedy inni płaczą. Czuję się wtedy bezsilna i nie wiem co mam mówić. Jedyne co potrafię wtedy zrobić, to mocno przytulić. Dlatego nie chciałam też i tym razem przeciągać pożegnań. Czasem lepiej szybko zerwać plaster, niż powoli się z nim cackać. Żegnając się ze wszystkimi, widząc że oczy im wilgotnieją, wolałam uśmiechnąć się i odejść, zanim wszyscy się rozkleimy. Złapałam Maurycego za rękę, spojrzałam mu w oczy i... myślałam, że wybuchnę śmiechem. Co jest ze mną nie tak? Cała rodzina, nawet mój chłopak, który przecież ze mną wyjeżdżał... wszyscy mieli łzy w oczach. Chyba jest jednak bardziej emocjonalny niż ja.

      W samolocie żartowałam sobie pod nosem: To tak właśnie muszą się czuć panny młode wychodząc za mąż. Najpierw się stresują, zastanawiają czy poradzą sobie ze wszystkim, czy nie zapomną jakiegoś ważnego urzędowego papierka. Następnie zjeżdża się rodzinka, jest dużo jedzenia, alkohol, wszyscy się wzruszają, płaczą, a poczciwa dziewoja zaczyna nowe życie u boku swego wybranka. Tak to w uproszczeniu wygląda. Teraz ja, jako podrabiana Panna Młoda muszę rozgryźć to urocze miasteczko i znaleźć swoją drogę. Zacznę od jutra, bo dziś jeszcze jest zimno i pada ;)

      PS. Dziękuję wszystkim za przemiły weekend w rodzinnym gronie :) Nie mogłabym wyobrazić sobie tych ostatnich dni w lepszej atmosferze. A dla stęsknionych pokrzepiająca wiadomość: Na święta przylecę na cały tydzień. Już kupiłam bilet.

      The art of saying goodbye

      So it happened. Day zero came. I moved out. 

      My last weekend in Poland was incredibly nice and full of family warmth. My two aunts and oncle came to visit, completly accidentally, because they didn't know anything about my moving. I'm very happy with this visit, cause they all had a chance to meet Maurice, so I hope they won't keep worring about me too much. More important, thanks to them my parents had more company and didn't stay alone when I was gone. i don't want them to be sad. After all, I'm not leaving them forever. 

      I'm not good with goodbyes. Maurice still keeps reminding me about our first goodbye, when we were both standing at the airport in Krakow. He was all in tears and I was trying as much as I could not to... laugh. i hate crying and I hate when other people are crying. I feel then helpless and i never know what to say. The only thing I can do than, is to hug very tight. That is exactly why I didn't want also this time to keep the goodbye last long. Sometimes it's better to break the patch fast, than play with it long and carefully. When we were saying goodbye and I saw their eyes getting wet, I just smiled and quickly went away before we'd all start crying for good. I took Maurice's hand, looked him in the eyes and... I thought I'm gonna burst out laughing. What is wrong with me? All my family, even my boyfriend, who was by the way going with me... they were all crying. I think he actualy might be even more emotional than I am.  

      In the plane already I was joking to myself: this is exactly how the brides must feel like when they're getting married. First they are stressed, wondering if they will manage well with everything new coming, if they are not gonna forget about some important formal document. Next the whole family is coming, there's a lot of food, drinking, every one is getting emotional, they start crying and a poor girl has to start the whole new life by her husband's side. That's more less how it looks like. Now me, as a fake Bride i need to figure out this cute little city and find my way here. I'm gonna start tomorrow. Today it's cold and it's raining. 

      poniedziałek, 3 października 2011

      Pusta szafa

      Do przeprowadzki pozostało: 1 tydzień


      Odczuwając presję ze strony kalendarza zaczęłam wreszcie przymiarki do pakowania. Póki rodzice nie wrócili jeszcze z wakacji, nie mam dużych walizek do pakowania, tylko kilka mniejszych toreb podróżnych i mojego 55-litrowego towarzysza wyprawy, którego dźwigałam na plecach rok temu zmierzając do Stambułu. Patrząc na niego uśmiecham się pod nosem z sentymentem. Ok... wspomnienia na później. Najpierw obowiązek.

      Czuję się nieco zagubiona patrząc w głąb dwóch przepastnych szaf. Jak ja mam to zapakować? Ileż to miejsca zajmie... Przydługie spojrzenie na listę sporządzoną dzień wcześniej... no to do roboty! Wyrzucam ubrania z szafy partiami, po czym klęcząc na podłodze składam każdą rzecz w zgrabną kosteczkę i z namaszczeniem odkładam na kolejno piętrzące się stosiki. Swetry, bluzki, spodnie, sukienki... paski, buty, torebki. Cholera jasna, dużo tego! Nie jestem już pewna czy dwie walizki wystarczą. Czy to już wszystko? A jak o czymś zapominam... zaczynam gorączkowo skanować w myślach cały dom.

      Prawie pusta szafa. Na wieszakach zostało tylko parę sukienek wieczorowych i letnich bluzek. I znowu wraca sentyment. Spoglądam w okno na złotą polską jesień. Naprawdę za parę dni mam to opuścić? Im bliżej godziny zero, tym trudniej mi sobie to wyobrazić. Na początku to była tylko radosna wizja mieszkania z Maurycym. Koniec rozstań. Ale w rzeczywistości rozstania nigdy się nie skończą. Teraz też będę tęsknić... za domem, za rodziną, za przyjaciółmi. Całe szczęście, że będę miała pod ręką Maurycego, żeby mnie pocieszał swoją obecnością.

      Sentyment zamienia się w nostalgię. Jeszcze nie wyjechałam, a już zaczynam tęsknić. Pusta szafa przyprawia mnie o ścisk w gardle. Już widzę moją mamę, kiedy to zobaczy. Ta część jest chyba najtrudniejsza dla mnie. Od mojego wypadku parę lat temu starałam się nie dawać mamie (przynajmniej świadomie) prawdziwych powodów do smutku. Kiedy tylko o tym myślę, czuję jak do oczu cisną mi się łzy.

      Empty closet

      Time left to moving out: 1 week


      Feeling the pressure looking at the calendar, I finally started packing. Since parents haven't come back yet, I don't actually have big suitcases to pack my stuff. Just few smaller bags and my 55-liter travel mate I was carring on my back one year ago on my way to Istanbul. Looking at the backpack I smile to myself with sentiment. Ok... memories later. Now the duty. 

      I feel a little bit lost looking inside my two huge closets full of cloths. How the hell am I suppose to pack all of it? How much space is it gonna take... Lenghy look at the list i made one day before... ok, let's do it! I'm throwing everything out from the closet and few minutes later, on my knees, I'm folding every single piece of cloth into a nice neat dice. Carefully I put them on successively accumulating piles. Sweaters, blouses, jeans, dresses... belts, shoes, handbags. Holly crap, there's a lot of it! I'm not so sure anymore if two suitcases will fit this all. Is it all? What if I forgot about something... I start scanning the whole house in my thoughts. 

      The closet is empty. There are only few evening dresses and summer blouses left hanging. And the sentiment is back again. I look through the window at polish Indian Summer. Am I really gonna leave it all in few days? Closer to day zero, harder to imagine that. At the beginning it was just a joyful vision of me and Maurice living together. Done with separations. But to be honest, separations never ends. Now I'm still gonna be missing... my home, my family, my friends. Luckly I'm gonna have there Maurice to cheer me in bad moments. 

      Sentiment goes to nostalgia. I didn't even move yet and I already start missing. Empty closet gives me crush in the throat. I can already see my mom, when she's gonna see this. This part is most difficult for me. Since my car accident few years ago I was trying not to give her (at least not consciously) any real reasons for sadness. Now when I think about that, i feel tears coming to my eyes. 
      Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...