Wszelkie działania w trakcie realizacji. Problem tylko w tym, że ze wszystkim muszę czekać.
Jeszcze w zeszłym tygodniu, udaliśmy się z Maurycym do stosownego oddziału urzędu miasta, żeby zameldować mnie jako mieszkankę Nijmegen. Wszystko poszło bardzo szybko i sprawnie. Urzędnik był przesympatyczny i zainteresowany nami oraz naszą historią. Piętnaście minut później i 10 Euro mniej, dostałam swój własny BSN numer (coś w rodzaju naszego PESELu i NIPu, bez którego nie byłabym w stanie nigdzie nic załatwić, ani podjąć jakąkolwiek legalną pracę). Od tej chwili oficjalnie mieszkamy z Maurycym razem. Po pół roku zaczną nas traktować jako związek co upoważni nas m. in. do wspólnego ubezpieczenia i innych rozliczeń. Et voila! Według tego co powiedział nam uprzejmy pan urzędnik, proces ten (nadanie BSN) trwa zwykle nawet do 2 tygodni. Dlaczego więc my dostaliśmy numer w 5 minut? Podejrzewam, że za sprawą paszportu Maurycego... Przychodząc do urzędu z Holendrem, który za mnie poświadcza i przygarnia do siebie, może wydaję się wiarygodniejsza i nie chcą tracić czasu na weryfikację mojej osoby?... Szczerze powiedziawszy nie wiem. Ale po co wnikać. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.
W weekend załatwiliśmy abonament telefoniczny dla mnie i umówiłam wizytę w banku. Najwyraźniej w Holandii musisz się wszędzie najpierw umówić na wizytę. Nawet jeśli chcesz otworzyć konto w banku, co zajmuje może 15 minut... W każdym razie mi nie zajęło to dużo więcej. I znowu bardzo miły, uśmiechnięty pan mnie obsługiwał. Jedyne co mnie zdziwiło, mówiąc o bankowości internetowej, dał mi... kalkulator. A właściwie coś co wygląda jak kalkulator, tylko umieszcza się w tym kartę bankomatową! Trochę mnie zbił z tropu cały ten wynalazek, ale jak się potem w domu dowiedziałam, w Holandii to norma. Tym czymś zastąpili karty kodów i sms'y. O Wielki Cywilizowany Świecie, czym jeszcze mnie zaskoczysz? ;-)
Początek piękny. Ale nic nie jest idealne. Schody zaczęły się, kiedy wybrałam się do tak zwanego Bureau Inburgering, czyli biura ds. Integracji. Przez integrację, mamy tu na myśli głównie naukę języka miejscowego. Przemiła i uśmiechnięta (znowu!) pani w okienku dała mi formularz do wypełnienia i poinformowałam, że niestety nie mogą mi nic zaoferować, póki nie dostarczę im kopii paszportu z pieczątką z IND (Immigratie- en Naturalisatiedienst). Moja dzielna sekretarka, Maurycja szybko zadzwoniła do owego biura ds. imigracji i (uwaga, niespodzianka) umówił nas na wizytę za 2 tygodnie. Z racji, że jesteśmy w Holandii, schody są tu zazwyczaj bardzo strome, a co za tym idzie:
- żeby dostać pieczątkę w IND, trzeba posiadać BSN, paszport oraz ubezpieczenie
- wniosek o ubezpieczenie złożyliśmy następnego dnia, problem z tym, że proces ubezpieczenia trochę długo trwa i nie wiemy, czy dostanę ubezpieczenie na czas, czy będziemy musieli spotkanie przełożyć
- żeby zapłacić za ubezpieczenie muszę mieć pokrycie na koncie, ale nie mogę nic wpłacić w banku, póki kurier nie dostarczy mi karty, co powinno nastąpić w ciągu najbliższych dni (na szczęście)
- podstawowe ubezpieczenie zdrowotne kosztuje 100 Euro miesięcznie. Trochę dużo jak na początek, więc wystąpiłam o zorgtoeslag, zasiłek od państwa dla świadczeń opieki zdrowotnej
- nie mogę wysłać wniosku, bez DigiD, czyli podpisu elektronicznego
- wysłałam wniosek o ów podpis... czeka się na niego około tygodnia
Typowy efekt łańcuchowy. Załatwienie jednej sprawy wymaga dokończenia innej, która znowu zależy od jeszcze innej. W skrócie, nie pozostaje mi teraz nic, tylko czekać.
Żeby było zabawniej... odwiedziłam kilka agencji pracy w tym tygodniu. Wszędzie powiedzieli mi, że bez znajomości holenderskiego nie są w stanie mi nic zaoferować. Więc ugrzęzłam. Póki co muszę się podszkolić w tym szalonym języku we własnym zakresie, do czasu załatwienia stempelka oraz szukać pracy na inne, alternatywne sposoby (czytaj: wysyłanie listu motywacyjnego na ślepo, gdzie popadnie).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz