środa, 10 lutego 2016

Co nowego na ul. Kwiatkowej? Wieści po przeprowadzce

Dwa miesiące minęły. Ależ ten czas zleciał. Dwa miesiące od naszej przeprowadzki. Jak sobie radzimy? Co się przez ten czas wydarzyło? W sumie nie tak wiele, ale czas zleciał mi jak z bicza trzasnął. 

Sama przeprowadzka poszła dość gładko. Przygotowania zaczęłam już w październiku, więc gdy dzień zero w grudniu naszedł, nasz cały dobytek (pomniejszony o parę worków ubrań, naczyń i makulatury) spakowany był w kilkanaście pudeł, mieszkanie wypucowane, a meble, których nie planowaliśmy zabierać do Utrechtu, sprzedane na Markplaats.nl. Jakiś miesiąc przed przeprowadzką, znalazłam też rewelacyjną listę zadań: verhuizen.aegon.nl i muszę przyznać, że znacznie mi pomogła zapanować nad szerzącym się chaosem. Przed i wczasie przeprowadzki trzeba pamiętać o tak wielu nawet drobnych sprawach, że łatwo niektóre przeoczyć. W tym momencie check-list z kalendarzem przypomina: poinformuj lekarza, dentystę, aptekę, wszelkie abonamenty, zawrzyj nową umowę o prąd, gaz, wodę, internet... zamów przekierowanie poczty (parę kliknięć na postnl.nl i nie musiałam się martwić, że jakieś zagubione ważne listy wysłane zostaną do starego mieszkania). Z całego zaangażowania, aż zrobiłam coś ultraholenderskiego: zamówiłam kartki okolicznościowe, żeby poinformować znajomych i rodzinę o nowym adresie!


Jak się okazało, rozpakowywanie poszło nam nieco wolniej i do dziś jeszcze gdzieniegdzie stoją pudła z książkami i mniej potrzebnymi na codzień rzeczami. Lampa zamiast wisieć w kuchni nad stołem, leży na podłodze pod schodami, a biurka, przy którym mogłabym wygodnie pracować i pisać doprosiłam się dopiero w zeszły weekend ;) Nie ma pośpiechu, narazie nigdzie się nie wybieramy.

Powoli przyzwyczajamy się do realiów posiadaczy własnej nieruchomości. Bardzo powoli... wszelkie malowanie i poprawki planujemy dopiero na wiosnę. Kiedy zrobi się przyjemnie ciepło i mniej mokro, żeby można było spokojnie okna otworzyć. Otworzyć i nie martwić się o kota, który garnie się na zewnątrz, żeby stać się prawdziwym miejskim dachowcem. Narazie miała dwa podejścia i musieliśmy drabiną ściągać ją z murów naszego ogrodzenia.

Mauryc, który w Nijmegen dostawał dreszczy na myśl o przywierceniu wieszaka do ściany, teraz odkrywa w sobie prawdziwego klusjesman. Podkreślam: odkrywa, bo lampy dalej leżą zamiast wisieć, ale z wielką radością zaopatrza się we wszelkie narzędzia, młotki, wiertarki, śrubokręty i podekscytowany biega ze nową skrzynką na owe cuda, kiedy pojawia się kolejne zadanie specjalne. Nawet drabinę kupił, i dzięki Bogu... przynajmniej kota z ogrodzenia mogliśmy ściągnąć.

Szkoda, że nie mam listy poprzeprowadzkowej. Takiej, która pomogłaby mi odhaczyć wszystko to, o czym właściciel domu wiedzieć powinien. Na przykład, znaleźć dobrego Pana Złota Rączka. Bo jednak, jeśli o poważne sprawy chodzi, Mauryc jeszcze umywa ręce. A już pierwszą taką potrzebę doświadczyliśmy. Po około miesiącu, nagle a komina zaczęło nam przeciekać, prosto do salonu. Okazało się, że coś, gdzieś przy kominie nie do końca szczelne było (ponoć dość częsta przypadłość starych domu w Holandii) i po ulewie musieliśmy wzywać specjalistę. Po tej przygodzie przypomniało mi się, jaki kiedyś u Gosi na blogu czytałam o niekompetencji tutejszych speców... I wiesz co kochana, w końcu muszę przyznać Ci rację! Do "nagłego" wezwania (o ile dwa dni później można wciąż nazwać spoed) przyjechał gość bez potrzebnych narzędzi, obejrzał dach, skasował za godzinę pracy i ustalił kolejną wizytę. Za którą oczywiście też skasował więcej niż początkowo obiecywał. Krew się we mnie zagotowała i poprzysięgłam, że nigdy więcej z tej firmy nie skorzystam. Na szczęście dach już nie cieknie. Nie znałby ktoś z Was przypadkiem Złotej Rączki z okolic Utrechtu? ;)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...