piątek, 27 kwietnia 2012

With the agenda in my hand

I don't really know how did that happen, but out of nowhere, suddenly I became quite busy. Comparing to my long, lazy days from last few months, now it's so different. I have to keep writting down everything in my little agenda and carry it with me everywhere and always. It's a little bit like a stereotypical Dutch, who cannot imagine his day without an agenda. On one hand it's a bit funny, on anothr a bit sad... i do understand that, they love planning and make an appointments (one of my first lessons in school was about "How to make an appointment"), but than I can't get it when I hear stories of my friends. Sometimes they have to call at least one day before and agree for having a coffee together with people that live in the same neighborhood! For me that's a bit too much. Luckly I don't have this problem with my friends. Maybe it's a matter of the generation?...

How did it happen, that I can't find much time anymore for my Big-Fat-Laziness? First of all, the school. Though I have only 3 lessons a week for fewhours each, I still have to study quite some at home and do the homework. Than, I make some extra money by cleaning and baking from time to time... And of course I couldn't imagine not spending time working on this blog, keeping our hen house clean and meeting friends. And working out 3 times a week! It doesn't seem much, but all together takes enough time, so I finally feel like I have something to do. 

Our moving to the new hen house is also coming soon. We had to finally start really planning "what", "when" and "how much". We keep dreaming and shering ideas, how we want the flat to look like, checking what else do we need. On Monday morning we're going to Goffert park, where many Dutch people follow the Queen's Day tradition and sell their stuff they don't need/want anymore. We're hoping we can find some nice, interesting items for the balcony and decoration. The only problem is, that you have to get there really early if you wanna find the best stuff. Some of the people open their "stalls" at 6.00 am! For us it's way too early, but we'll go and check anyway. Ahh, my first celebration of the Koninginnedag! I'll later post my experiences and observations. 

At the end, a little comedy show about the dutch holidays, Koninginnedag and selling the crap from their houses. One more time on this blog: Mr. John Fealey:


czwartek, 26 kwietnia 2012

Z kalendarzem w dłoni

Nie wiedzieć kiedy i skąd, nagle zrobiłam się dość zajęta. Przyzwyczajona do dużej ilości wolnego czasu z ostatnich kilku miesięcy, teraz wszystko skrzętnie zapisuję w terminarzyku i zawsze mam go przy sobie. Trochę jak taki stereotypowy Holender, co to bez kalendarzyka dnia sobie nie wyobraża. Trochę to śmieszne, trochę smutne... Rozumiem, że oni uwielbiają wszystko umawiać wcześniej, ale historie, gdzie znajome mi opowiadają, że muszę dzwonić dzień wcześniej i umawiać się na kawę, podczas gdy mieszkają w tej samej okolicy, to już dla mnie czyta przesada. Na szczęście ja nie mam aż takiego problemu z aranżowaniem kontaktów towarzyskich. Może to inne pokolenie...

Jak się to stało, że coraz mniej mam dni na Wielkie Lenistwo? Ano szkoła się przyczyniła w dużym stopniu. Lekcje 3 dni w tygodniu po parę godzin, potem w domu dodatkowo nauka i zadania domowe. Dorabianie sobie na boku sprzątając co jakiś czas i piekąc... A przecież nie wyobrażam sobie, żebym przestała poświęcać część czasu na bloga, utrzymanie kurnika w porządku i spotkania ze znajomymi. Ach, no tak... jeszcze siłownia 3 razy tygodniowo. Niby nie dużo, ale jak się zsumuje, to w końcu mam co robić. 

Coraz bliżej też do naszej przeprowadzki. Zaczynamy poważniej planować co, kiedy i za ile. Snujemy wizje jak będzie wyglądać nasze nowe mieszkanko, wyliczamy, czego jeszcze nam brakuje z wyposażenia. W poniedziałek rano wybieramy się do parku Goffert, gdzie w Dniu Królowej, Holendrzy tradycyjnie handlują swoim dobytkiem. Liczymy, że upolujemy jakieś ciekawe akcenty na balkon i do dekoracji. Problem w tym, że będzie trzeba się zebrać dość wcześnie rano, jeśli liczymy na udane zakupy. Niektórzy rozstawiają się ze swoimi "skarbami" już o 6.00! My na pewno tak wcześnie nie dotrzemy, ale zobaczyć nie zaszkodzi. Ach, moje pierwsze obchody Koninginnedag! Relacja na pewno się tu pojawi.

Na zakończenie mały akcent humorystyczny na temat holenderskich świąt, Koninginnedag i wyprzedawania rupieci z własnych domów. Po raz kolejny na tym blogu: John Fealey:


sobota, 21 kwietnia 2012

Orange craziness


Holland is slowly getting crazy. Orange crazy. In shops you can already find special stands filled with different kind of stuff, all in bright orange color. Hats, caps, scarfs, T-shirts, wigs, bracelets, hair spray, sunglasses, crowns... and many many more. Mostly things that are completly useless during all year, except of one day. On that one day, their value is highly increasing. They're almost priceless then. That day is very soon, just after the next weekend. The Queen's Day!


I start believing, it's a favorite day of all Dutch. They are discussing about their plans for Koninginnedag already since few weeks. The orange wave floods the whole country and the parties are taking place in every single city. Everyone is celebrating. The 30th of April is a national holiday. When I first heard about the Koninginnedag I have to say, I was a bit surprised with the fact, that the Dutch celebrate the day of their queen's birthday like that. It's a huge thing here! Actually, it's not even really their present queen's birthday. It's her mother's, princess Juliana's (the Dutch queen, when she's passing the throne to her daughter, she's getting back to the title of princess of the Netherlands). Someone would ask why don't they celebrate queen Beatrix's birthday? The reason: Beatrix was born on 31st of January... and the winter weather with cold temperatures is not very suitable for outdoor parties. So they decided to stay with more pleasent, spring date.  



Ok than. I have another mystery for you: Why do Dutch people love orange color so much? It's not on their flag. They don't grow oranges here. It's even hard to find this color in the landscape of Holland. Than why? Well, it's they way to show their national pride and comes from their big national hero Willem van Oranje (also known as William the Silent), who was leading the Dutch revolt agains the Spanish in 1561. He also founded the House of Oranje-Nassau, the present royal house. And than as you can see the name, from Oranje to orange color is not far :)


Yesterday we were shopping a bit with Monika (I already forgot how does it feel to go shopping with another girl... all day gone! :D). We had so much fun in this orange stand in one of the department stores. We were trying EVERYTHING! And now I realized I don't have anything in this bright color in my wardrobe. I need to get some gadgets or accessorie till the next weekend ;)

Pomarańczowe szaleństwo

Holandię powoli zaczyna ogarniać pomarańczowe szaleństwo. W sklepach pojawiają się specjalne regały wypełnione przedmiotami we wściekłych barwach pomarańczy. Kapelusze, czapki, bransoletki, szaliki, koszulki, peruki, spray'e do włosów, okulary, korony... i setki innych kompletnie nieużytecznych przedmiotów. Wartości (i to wręcz bezcennej) natomiast nabierają jednego jedynego dnia w roku. A dzień ten wypada tuż po przyszłym weekendzie. Dzień Królowej!


Zaczynam wierzyć, że jest to ulubiony dzień w roku wszystkich mieszkańców Wiatrakowa. Już od paru tygodni wszyscy dyskutują na temat planów na Koninginnedag. W całym kraju, który zalewa wtedy pomarańczowa fala, odbywają się szalone imprezy. Wszyscy świętują. 30 kwietnia jest świętem narodowym. Kiedy pierwszy raz usłyszałam o Koninginnedag, muszę przyznać, że byłam lekko zaskoczona faktem, że Holendrzy tak hucznie obchodzą urodziny swojej królowej. Tak właściwie, to są to urodziny jej matki, księżniczki Juliany (holenderska królowa z dniem przekazania władzy swojej córce powraca do tytułu księżniczki). Ktoś zapyta, czemu nie świętują w dzień urodzin królowej Beatrix? Powód: bo Beatrix urodziła się 31 stycznia... A zimowa aura i mróz nie sprzyjają imprezom plenerowym, więc pozostali przy znacznie przyjemniejszej, wiosennej dacie. 



No dobrze. A teraz kolejna zagadka: Dlaczego Holendrzy tak obsesyjnie uwielbiają kolor pomarańczowy? Przecież nie widnieje on w ich fladze. Nie hoduje się w Holandii pomarańczy. Nawet w krajobrazie ciężko się dopatrzyć tej barwy. No więc czemu? A no temu, że jest to wyraz dumy narodowej i pamięci bohatera narodowego Willema van Oranje, który dowodził w walkach z Hiszpanami w 1561 roku. Od niego też wywodzi się obecnie panująca dynastia Oranje-Nassau. A jak po nazwie widać, od Oranje do pomarańczowego koloru już nie daleko ;) 


Wczoraj buszowałyśmy z Moniką trochę po sklepach (zapomniałam już jak to jest, pójść na zakupy z drugą babą... cały dzień z głowy! :D) i nie mogłyśmy się nacieszyć tym pomarańczowym kącikiem w jednym z domów handlowych. Przy okazji uświadomiłam sobie, że w mojej garderobie nie ma nic, ale to nic w tym wściekłym kolorze. Do przyszłego weekendu muszę się zaopatrzyć w odpowiednie gadżety ;)

czwartek, 19 kwietnia 2012

The ups and downs of the bicycle transportation

Again, it's gonna be about the bicycles. Couldn't be different in a counrty,when this way of transportation is so popular among all the citizens no matter there age. Even the prime minister here is going to work by bike. Everyone has a bicycle and so do I. And I have to admit, I really enjoy moving this way around the city. All there bicycle lanes, highways and parking places for bikes are literally everywhere... My enthusiasm is getting lower only when it's cold or raining (which I think anyone could find understandable).

Let's go back to the parking places. it's sounds a bit funny when you're talking about bikes. Well, they are everywhere. Usually black (or gray) metal construction holding the front wheel of your vehicle with a "knot" a bit higher, so you can (and even should) lock your bike with a chain. The best is a very big, thick chain with a huge padlock and electric shocker ;) just in case... After all we don't want anyone to borrow our precious bicycle without permission.


An ordinary bicycle "parking" in a city center. One of the smallest.
Securing your bike is one thing. Finding it back after few hours is a second thing. But unlocking it and pulling out of the "parking spot" is another thing! You find it funny/weird/exaggerating? For me it's just everyday life. You would think: "If she has parked her bike herself, locked it well, than how come can she has any problems finding it barely after 2-3 hours?" With this number of bicycles, while all of them look alike (as you can see on the picture above) it's actually easier than it might seem. I finally understand the owners of the bikes painted with bright colors, with flowers on a handlebars and all weird decorations. Now I know what where they thinking when they did that. They wanted to find their bike fast and easily. I happened to me already few times that I was walking there and back along the bike stand, trying to figure out where have I left it. Or find out with fury that my precious is not anymore in the place I left it. And than after few minutes thinking and looking around realizing that it is still there... it's just me standing in a wrong aisle at the parking.

Ok... so we've found our bike.  Now, how to get it back? We're unlocking the chain, unblocking the wheels, pull and... nothing. The bike is standing still. Right... the handlebars got stuck between the handbreaks of another bike. Almost like the deers during the rut. There's not much space there, so the operation "unblocking on the left witout blocking yourself on the right at the same time" needs logistic skills. We did it! but the bike in not moving still. Of course... the pedal of the other bike got between the spokes of our bike. Another difficult process of jerking it out. Finally after few more minutes we pulled the bike out. Meantime people passing u by were watching, how you're struggling with the bike, probably wondering if you're trying to steal it or not. Whatever, our single-track wheeler is free and ready to go :) Till the next stop, where the situations is gonna start all over again. 

środa, 18 kwietnia 2012

Cienie i blaski poruszania się rowerem

Znowu będzie o rowerach. Jakżeby inaczej w kraju, w którym jednoślady stanowią tak powszechny środek transportu dla obywateli w każdym wieku. Nawet premier jeździ na rowerze do pracy. Wszyscy mają rowery, mam i ja. I muszę przyznać, że bardzo mi odpowiada taki sposób przemieszczania się po mieście. Te wszystkie ścieżki rowerowe, autostrady rowerowe i miejsca parkingowe dla rowerów obecne dosłownie wszędzie... Jedynie w zimne, deszczowe dni mój entuzjazm nieco stygnie (zapewne pod wpływem właśnie owych zimnych kropli lecących mi na głowę). 

Wróćmy jednak do wspomnianych miejsc parkingowych. Dość zabawnie to brzmi w odniesieniu do rowerów. Są wszędzie. Czarne (lub szare) metalowe pręty podtrzymujące przednie koło pojazdu oraz nieco wyższa "pętla", do której można (a wręcz należy) przypiąć rower łańcuchem. Najlepiej super grubym w ogromną kłódką i zamkiem szyfrowym ;) tak na wszelki wypadek... W końcu nie chcemy, żeby ktoś pożyczył sobie naszego jednoślada bez pytania. 


Przeciętny rowerowy "parking" w centrum miasta. Jeden z tych malutkich.
Zabezpieczenie roweru to jedno. Odnalezienie go po paru godzinach to drugie. A odpięcie go i wyciągnięcie z "miejsca parkingowego" to trzecie! Wydaje się wam to śmieszne/dziwne/wyolbrzymione? A dla mnie to codzienność. Pomyślicie: "Skoro zaparkowała rower, przypięła go solidnie, to jakim cudem może mieć problemy z jego zlokalizowaniem zaledwie 2-3 godziny później?" Przy takiej liczbie bardzo podobnych do siebie rowerów (co widać na załączonych obrazkach) jest to łatwiejsze niżby się mogło wydawać. Szybko zrozumiałam właścicieli jednośladów pomalowanych w całości na jednolity, oczojebny kolor albo mocno wyróżniających się. Teraz wiem co nimi kierowało. Nieraz zdarzyło mi się już łażenie w tę i we wtę wzdłuż szeregu rowerów i usiłując wypatrzeć mój skarb. Albo z furią odkryć, że mojego roweru nie ma w miejscu, gdzie go zostawiłam, a po chwili namysłu i wtórnym rozejrzeniu się zdać sobie sprawę, że pomyliłam alejki na parkingu. 

Ok... rower jest. Teraz jak go wydobyć? Odpinamy łańcuch, odblokowujemy koła, ciągniemy i... nic. Ani drgnie. Aha... kierownica zakleszczyła się w hamulec ręczny sąsiedniego roweru, niczym poroże jelenia na rykowisku. Miejsca nie ma za wiele, więc operacja "odkleszczanie z lewej, jednocześnie nie zakleszczając się z prawej" wymaga logistycznych rozwiązań. Udało się! Ale rower dalej nie chce się ruszyć. No oczywiście... pedały innego roweru wepchały się między szprychy naszego. Znowu skomplikowany proces wyszarpywania. Wreszcie po kilku minutach, podczas których przechodnie obserwowali jak zmagasz się z pojazdem, jakbyś zamierzał go ukraść, nasz nieszczęsny bicykl jest wolny! Można jechać :) A na następnych postoju, powtórka z rozrywki.

wtorek, 17 kwietnia 2012

Peanuts and popcorn

Weekend for us usually means relaxing, planning and socializing. This one was no different. We were sleeping till late, looking for a perfect equipment for our new hen house, where we're moving in in a month and of course going out in the evening.

It's been already a long time, since we've been in a cinema. They are playing lately few movies, that are not very ambitious, but filled with action and special effect, so we decided to watch some... "Wrath of the Titans". A lot of mythical creatures, elements of the greek mythology, loads of special effects in 3D... that was our choice. After all, who said that watching only serious movies with deep message is right. Cheap entertainment is good as well from time to time :) Before the movie always the same dilemma: sweet or salty popcorn? And later, during the break... yes, in Holland they do make breaks in a middle of the movies: smokers are happy, the ones who've drunk a lot of coke as well and me... I'm a bit irritated. So during the break, Maurice's big surprisement, when I ask him "Take this empty box and throw it away!". Why would be anyone bothered with such a nonsense like leaving trashes in a cinema? The staff is gonna clean here after the movie anyway! After all, that's what they are paying them for. At least that's how it looks according to the Dutch. In polish cinemas, though the staff is also cleaning the movie theater, I always try to leave my seat tidy when I leave. A matter of a personal culture I guess (or in this sense, rather national culture). What do I know...

But than, it was just a beginning. After the movie we met with our friends in a very popular pub, Samson. The place that almost every citizen of Nijmegen knows. I wanned to visit it since the holiday, when I was not even living in the Netherlands yet, but somehow I couldn't manage. Everytime I was passing by, no matter if it was a day or night, summer, autumn or winter, there were always people sitting inside the bar, but also outside. Quite a lot of people. Since I'm a very shy and timid  creature by nature, the crowd was always overawed me. But that was the day! The day I finally crossed the door of the legendary Cafe Samson! 

The first thing I've noticed was a big mess on the floor around the tables. I couldn't figure out what was that small, light white-beige junk there. I pre-ignored it. Luckly we found a free, big table for all of us, we ordered the beer (each of us took a different brand) and a friend brought a bowl of peanuts in shells. Now suddenly I realized what was going on, while I was watching my companions how they remove the shells of peanuts and... let them fall on a floor. And it was perfectly fine for them. Making such a mess in a bar. I was astonished with that view. Couldn't believe that the staff is looking what they're doing and not making a single remark. Not even being annoyed with the behavior of the messy customers! In Poland if you'd try something like that, someone would immidiately lynch (at least would give you an evil look). It was loads of the peanut shells in the whole pub. Next to the bar there was a huge basket filled with peanuts and bowls, so anyone could take as much as he'she wants anytime. Just a local tradition of the place. Apparently everyone knows it. I'm still a bit shocked, because till now I found Holland as quite a neat and well organised country...

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Fistaszki i popcorn

Weekend jest dla nas zazwyczaj czasem relaksu, planowania i spotkań towarzyskich. Ten przebiegł dokładnie według takiego schematu. Spanie do późna, włóczenie się po sklepach, szukając wyposażenia do naszego nowego kurnika, który odbieramy za miesiąc oraz wieczorne wyjścia na miasto. 

Dawno już nie byliśmy w kinie, a że grają ostatnio parę może nie bardzo ambitnych, ale nafaszerowanych szybką akcją i efektami specjalnymi filmów, wybraliśmy się na "Gniew tytanów". Mityczne stworzenia, elementy greckiej mitologii, dużo efektów specjalnych w 3D... Długo nas przekonywać nie trzeba było. W końcu kto powiedział, że powinno się oglądać tylko poważne filmy z głębokim przesłaniem. Czasem tania rozrywka też jest wskazana :) Odwieczny dylemat przed spektaklem: popcorn słodki czy słony? A potem w przerwie (tak, w Holandii w kinach robią przerwę w połowie filmu... palacze się cieszą, pijący dużo coli też, a ja jestem delikatnie tym faktem  poirytowana) moja sugestia "Weź pusty ten kartonik i go wyrzuć!", spotykająca się ze sporym zdziwieniem Maurycego. No bo czemu niby którekolwiek z nas miałoby zaprzątać sobie głowę takimi bzdurami, jak nie zostawianie śmieci w kinie? Przecież ktoś z obsługi zrobi to po filmie! Płacą im w końcu za to. Przynajmniej tak to wygląda z holenderskiej perspektywy. W polskich kinach personel też sprząta sale kinowe, ale mimo to zawsze staram się zostawić po sobie porządek. Kwestia kultury, czyż nie? Ach co ja tam wiem...

To był dopiero początek. Po filmie spotkaliśmy się ze znajomymi w bardzo popularnym pubie Samson. Miejsce znane chyba przez każdego mieszkańca Nijmegen. Nosiłam się z zamiarem odwiedzenia tego baru jeszcze zanim się tu przeprowadziłam, ale jakoś nigdy nie wychodziło mi to. Za każdym razem, gdy przechodziłam obok, bez względu na porę dnia czy roku, zawsze wewnątrz oraz przy stolikach na świeżym powietrzu siedziało sporo osób. A że ja jestem z natury płochliwą istotą, ów tłum mnie skutecznie onieśmielał. Ale oto nadszedł ten dzień, kiedy wreszcie przekroczyłam próg legendarnego Cafe Samson! 

I z miejsca rzucił mi się w oczy straszny bałagan na podłodze wokół stolików. Z początku nie mogłam zidentyfikować tych drobnych, jasnych biało-beżowych paprochów. Wstępnie zignorowałam nieporządek. Jakimś cudem udało nam się znaleźć dość duży wolny stolik, zamówiliśmy piwa (każdy inne), a koleżanka przyniosła nie wiadomo skąd, miseczkę fistaszków do łuskania. I nagle, obserwując moich współtowarzyszy, stało się dla mnie jasne czym są owe "paprochy" i skąd się wzięły w takiej masowej ilości na ziemi. Wszyscy łuskając orzeszki, łupinki rzucali na podłogę, jakby nigdy nic. Patrzyłam na nich przez chwilę z niedowierzaniem. Czy oni naprawdę uważają takie śmiecenie w knajpie za najnormalniejszą na świecie rzecz i wogóle ich to nie rusza? A obsługa spokojnie na to patrzy i nawet się nie krzywi?? W Polsce zaraz by Cię za takie zachowanie ktoś zlinczował (przynajmniej spojrzeniem). Łupinek w całym pubie było mnóstwo, bo zaraz przy barze znajduje się ogromny kosz z fistaszkami i miseczki, żeby się samemu do woli obsługiwać. Ot taka tradycja danego miejsca. A ja dalej jestem w szoku, bo Holandia kojarzyła mi się do tej pory z krajem dość czystym i uporządkowanym... 

piątek, 13 kwietnia 2012

First day of school

Yesterday I felt like a 7-year-old. It was my first day of school! I could finally start my Inburgering. I woke up early (at least early for me) in the morning, packed a notebook, pen and a sandwich in my bag, put a scarf around my neck (the weather was not very springish) and ran downstairs to get my bike.
- You're gonna be like a real Dutch student now... going to school on a bicycle! - Maurice was so happy and proud of his "freshman".

It took me more less 20 minutes to get to the university. Except one hill with bumps set literally every 100 meters, the whole route was pleasant. From the city to the school, along the railway tracks leads a long bicycle lane sometimes called The Bibycle Highway. During a day it's quite calm and empty, but in the morning between 8 and 9, the traffic really reminds of a highway. Tens of (mostly) students follow in a direction of the Radboud University. Everyone's going focused, smoothly in quiet. Like fishes floating downstream. And somewhere there in the middle, me. Bravely cycling and feeling, that I'm a part of it. Very cool feeling, with a spark of something extraordinary. But why? Why am actually so happy about? Cause I'm going to school surrounded with  the Dutch people? What's so special about it? It sounds so normal. And it is normal... finally! I'm an ordinary part of the society. Seemingly ordinary ;)

I came much earlier, but there were already two people sitting in a classroom. Very sympathetic Japanese girl and Afghan guy. We started to talk, asking who came from where and making sure their Dutch also really sucks. After all it's a biginners class. Meantime another people started coming and joining our conversation. Before the lesson started we already knew who's from what coountry and how long has been already living in Holland. Together it was twelve people, all from different parts of the world. None of the countries did duplicate except of Poland and China. You could expect these two nations... after all, it's always full of Chinese everywhere, same as Poles in the Windmill-land. 

We started with officially introducing ourselves in front of the class and shake a welcome hand with our teacher. Those who didn't have the books yet (like me of course) went to the secretariat, put their signature and received three heavy handbooks and an even bigger binder with school's logo. Well, with this kind of equipment you can really feel like a student again! 

The lesson was fun. I could quietly laze, because the basics we were learning about, I have already done myself  many times at home. I didn't even have to strain with the answers for any questions. I just let other people to try and show off. Now it sounds like I'm so immodest, but why should I pretand... I just know these things already. We'll wait and see. When we come to the point where there's something new for me or issues I have problems with, than I'm gonna start working hard. Till now it's memorizing well.

 All of it was nice and fun. The group is very sympathetic and I already started liking them. The teacher is also fine. There's only one tiny details messing the whole picture. The books... I was clearly not prepared for their size. And not only me. They didn't want to fit my bag (after all not very big one) in any way. And of course I left the backseat clasps at home. And what now? How am I supposed to go back home? Holding the books under one arm and the other hand on on a bicycle? I wouldn't dare... my cycling skills are not that good yet. Especially not up the hill. After few minutes struggling with my bag, I took my stuff out, pushed the books inside and tried to cram my wallet and sandwich on the sides. Now I could go! With the bag wide open and the books sticking out of it and covering half of my back. Whatever, it did work! On a way I've lost my sandwich crossing one of the bumps, so I had to stop and go back for it. Luckly I wrapped it well in a morning in a plastic bag. Otherwise the bump would deprive me my lunch and it was a long day waiting. 

czwartek, 12 kwietnia 2012

Pierwszy dzień szkoły

Wczoraj poczułam się nieco jak 7-latka. Był to mój pierwszy dzień szkoły! W końcu rozpoczynałam moje Inburgering. Wstałam wcześnie (jak na mnie) rano, spakowałam do torby zeszyt, długopis i kanapkę. Szczelnie owinęłam się szalikiem, bo temperatura za oknem nie miała z wiosną wiele wspólnego i zbiegłam na dół po mój rower. 
- Będziesz teraz jak prawdziwy holenderski uczeń... na rowerze do szkoły! - cieszył się Maurycy, dumny ze swojej "pierwszoklasistki". 

Dojazd na uniwersytet zajął mi około 20 minut. Pomijając jedną górkę nastroszoną "wybojami" (progi zwalniające porozstawiane są tam dosłownie co 100 metrów), cała trasa jest bardzo przyjemna. Do uczelni, wzdłuż torów kolejowych prowadzi długa ścieżka rowerowa, nazywana czasem Rowerową Autostradą. W ciągu dnia jest dość spokojna i cicha, ale między 8 a 9 rano ruch rzeczywiście przypomina autostradę. Dziesiątki ludzi (głównie studentów) podążają w kierunku Uniwersytetu Radboud. Wszyscy zgodnie, w ciszy i skupieniu. Niczym ryby z nurtem rzeki. I gdzieś pośrodku tego wszystkiego ja. Dzielnie sobie pedałuję i czuję, że jestem częścią tego... tej porannej, monotonnej całości. Bardzo przyjemne uczucie, niosące coś niezwykłego. No bo niby co powinno mnie w tym cieszyć? Że do szkoły jadę w tłumie Holendrów? A jednak, coś w tym jest. Jestem częścią społeczeństwa. Na pozór niczym nie wyróżniającą się częścią :)

Byłam znacznie przed czasem, ale w sali siedziały już dwie osoby. Sympatyczna Japoneczka i Afgańczyk. Zaczęliśmy rozmawiać kto skąd jest i czy aby na pewno jego/jej holenderski jest na okrutnie marnym poziomie. W końcu to grupa dla początkujących. W między czasie kolejne osoby zaczęły się schodzić i dołączać do konwersacji. Zanim zaczęła się lekcja prawie każdy wiedział, kto z jakiego kraju pochodzi i jak długo mieszka już w Holandii. W sumie dwanaścioro osób i niemal każdy z innego zakątka. Żadnen kraj nie powtórzy się dwa razy oprócz dwóch uroczych przedstawicielek Polski (w tym ja) oraz dwojga Chińczyków.  Właściwie można się było spodziewać zduplikowania tych nacji... co jak co, ale Chińczyków zawsze wszędzie jest pełno. Prawie tak jak Polaków w Wiatrakowie. 

Na dzień dobry każdy oficjalnie się przedstawił na forum klasy oraz uścisnął powitalną dłoń naszej nauczycielki. Ci którzy jeszcze nie mieli książek (tak jak ja oczywiście) powędrowali do sekretariatu, żeby złożyć swój autograf i odebrać trzy wielkie tomiszcza podręczników i jeszcze większy segregator z logo szkoły. No, z takim wyposażeniem można poczuć się znów jak student! 

Lekcja przebiegła bardzo fajnie i wesoło. Ja mogłam cichaczem się obijać, ponieważ podstawy, które braliśmy, ja przerobiłam już wiele razy sama w domu i nie musiałam się nawet wysilać z odpowiedziami na pytania. Dałam się innym wykazywać. Ach nieskromność ze mnie wychodzi, ale co tu ściemniać... po prostu już to wiedziałam. Poczekamy, aż dojdziemy z materiałem do zagadnień, których jeszcze nie opanowałam, albo z którymi mam problemy i wtedy weźmiemy się poważnie do pracy. A póki co powtarzanie-utrwalanie. 

Wszystko fajnie, pięknie. Grupę mam sympatyczną i już zaczynam ich lubić, a na nauczycielkę też złego słowa powiedzieć nie mogę. Jeden tylko drobny detal jawił się niczym rysa na szkle. Książki... Ewidentnie nie byłam przygotowana na ich rozmiar i objętość. Zresztą nie tylko mnie one zaskoczyły. Za żadną cholerę nie chciały zmieścić się do mojej w sumie nie wielkiej torebki, a zapięcia do bagażnika zostały w domu. I jak tu teraz wrócić? Jedną ręką trzymać podręczniki pod pachą, a drugą kierownicę? Jeszcze do tego stopnia nie opanowałam jazdy na rowerze. Po kilku minutach siłowania się z moimi nowymi materiałami naukowymi oraz torebką, w końcu wepchnęłam do niej segregator na chama, a portfel i kanapkę powciskałam po bokach. Torebka oczywiście otwarta na oścież, a książki zasłaniające mi pół pleców. Nic to, można było wreszcie jechać. Po drodze na wybojach zgubiłam kanapkę i musiałam po nią wracać (bo przede mną jeszcze długi dzień czekał). Całe szczęście zawinęłam ją rano szczelnie w foliowy woreczek. W przeciwnym razie próg zwalniający pozbawiłby mnie lunchu. 

wtorek, 10 kwietnia 2012

Once more about the polish-dutch relations

My visit in Poland made me very lazy and somehow I've lost my inspiration. That's why I haven't written anything for the last week. But now I'm back and there's no place for laziness anymore! Especially that I'm finally starting my hard-won language course at the university tomorrow morning :)

Soon you can expect a new post with my experiences and thoughts about my freshly started education, but now I'd like to focus on polish-dutch relations. During my short visit in my homeland, everyone I met was asking me about Wilder's meldpunt and how Polish people are treated in Holland. Also, I've noticed that people are still finding my blog in Google while searching for informations about the whole case. That's why I'll try to answer this thirst for information. 

When I was watching polish news in TV I've noticed, that they don't say much about it and if they do, the informations they give are very selectively chosen. What I heard did seriously drive me mad. A popular polish satirist, Szymon Majewski (I really like him, but this time he didn't impress me much) was proudly talking about his action, that has overload servers of the website, where you can put complains on immigrants from Middle-East Europe. By the way, it seems like many people are forgetting that the website is aiming at the bigger group, not only the Poles. What the polish comedian's motion achieved (except making many people laugh of course) was crashing the website for two days and after that block the access to it from computers with polish internet adress. Later in an interview Majewski joked "I was only helping Wilders, as he asked people to send messages on his website". Well Mr. Szymon, indeed you did help him. Maybe you made a mess, overloaded servers and gave some extra work to their IT workers. However the truth is, that you cannot check the contents of the "denunciations" on the anti-immigration portal. At the end of the day Wilders gonna say: "We have already received x number of the messages and they are still coming", but he's not gonna mention what the messages actually say. So who's gonna win?

Apparently the whole action of Majewski was big in Dutch media, however I haven't heard a word. Maurice is mailing me all the news from Dutch media about the meldpunt all the time... maybe he overlooked this one somehow. Same as the Polish media did overlook the fact, that a PVV's MP Hero Brinkman, disgusted by the actions of his party and it's leader, has  officialy criticized the portal and... left the party! Because of that, the minority government of Mark Rutte suppored by the PVV, has lost the majority of the votes, exactly when they are about to make the decisions about new cuts in the budget. That's not the only thing, that might go not as Rutte expected. The Dutch parliment is putting a bigger pression on the prime minister, who still did not distance himself from the widely criticezed PVV's inicitive. Is he going to stand againt the parliment's will?...

In Holland they talk about it all the time, laudly. Everyone is criticizing, dissociating the embarrassing website. They feel ashamed. Enterpreneurs are cursing Wilders, saying that he's actions are damaging the Netherland's image and are bad for their business. The value of Polish-Dutch trade is about 9,6 billion euro a year according to some statistics. That's a good reason to be mad.

Personally I haven't see any of the symptoms of the alleged hate. It'd rather say the opposite. Since I came to Holland everyone was nothing but nice, helpful and friendly to me. They appologized me for Wilders. It's a shame that the polish media don't say a word about what the Dutch think about the meldpunt themselves. And I don't mean the politicians, but the normal, ordinary citizens like us. Maybe that would show to my countrymen, what is really happening here. Instead of that, they feed them with sensations like putting a car with polish numbers on fire in Noordwijk. In an article about that the Netherlands was presented almost like Syria. Don't get fooled! You're not gonna tell me now, that there are no crimes in Poland, right?

Polsko-holenderskie relacje raz jeszcze

Pobyt w Polsce strasznie mnie rozleniwił i jakoś tak odebrał wenę do pisania. Dlatego przez ostatni tydzień straszyło na blogu takimi pustkami. Ale już wróciłam i pora się zmobilizować! Szczególnie, że jutro rano zaczynam wreszcie mój wywalczony kurs językowy na uniwersytecie :) 

Wkrótce podzielę się nowymi spostrzeżeniami i doświadczeniami z mojej świeżo rozpoczynanej edukacji, ale teraz skupimy się na sprawach polsko-holendrskich. W czasie mojej krótkiej wizyty w ojczyźnie, każdy z kim się widziałam pytał o meldpunt Wildersa i traktowanie Polaków w Holandii. Widzę też regularne wejścia na bloga z wyszukiwarki, podążające za podobnymi zapytaniami, więc postaram się zaspokoić nieco ten głód wiedzy. 

Oglądając wiadomości w polskiej telewizji zauważyłam, że mało się o sprawie mówi, a jeśli już to informacje są bardzo selektywnie wybierane i aż mnie krew zalewała jak to słyszałam. Szymon Majewski (jak go lubię, tak mi ręce opadły) chwali się swoją akcją, w wyniku której przeciążone zostały serwery portalu, na którym można składać donosy na imigrantów z Europy Środkowo-Wschodniej (o czy też zresztą wiele osób zapomina i twierdzi, że strona wymierzona jest tylko przeciwko Polakom). W efekcie strona była niedostępna przez dwa dni, po czym zablokowano na niej wejścia z komputerów z polskim IP. Później w wywiadzie satyryk stwierdził, że "tylko pomógł Wildersowi". Otóż to pani Szymonie, pomógł pan. Może i zrobił pan nieco zamieszania, przeciążył ich serwery i dodał więcej pracy informatykom. Prawda jednak jest taka, że na antyimigracyjnym portalu partii PVV nie pojawiają się treści wysłanym donosów i wiadomości. Po całej akcji Wilders będzie mógł się pochwalić: "dostaliśmy tyle i tyle zgłoszeń, a ich liczba nadal rośnie", ale jakiej treści owe zgłoszenia były to już przemilczy. Kto więc ostatecznie wyjdzie na swoje? 

Ponoć całe akcja Majewskiego odbiła się głośnym echem w Holandii, aczkolwiek ja nic o tym nie usłyszałam. Maurycy podsyła mi cały czas mailem nowe informacje z holenderskich mediów na temat meldpuntu... może jakimś trafem przeoczył tą. Tak samo jak polskie media przeoczyły fakt, że poseł partii PVV, Hero Brinkman zniesmaczony działaniami swojego lidera publicznie skrytykował portal oraz... odszedł z partii! Tym samym mniejszościowy rząd Marka Rutte, wspierany przez PVV stracił swoją większość głosów i to w momencie, kiedy podejmowane są decyzje dotyczące nowych cięć budżetowych. Nie tylko to może nie pójść po myśli Rutte. Również holenderski parlament wywiera coraz większą presję na premierze, który do tej pory nie ustosunkował się do powszechnie krytykowanej inicjatywy PVV. Czyżby chciał wystąpić przeciwko woli parlamentu?...

W Holandii o sprawie ciągle głośno się mówi. Wszyscy krytykują, odcinają się od wstydliwego portalu. Czują zażenowanie. Przedsiębiorcy przeklinają Wildersa twierdząc, że jego działania szkodzą wizerunkowi Holandii w Europie oraz ich biznesom. Polsko-holenderska wymiana handlowa wynosi według statystyk około 9,6 mld euro rocznie. Jest się czym denerwować.

Osobiście nie poczułam się ani odrobinę dotknięta tą rzekomą nienawiścią. Wręcz przeciwnie. Od kiedy przyjechałam do Holandii, wszyscy byli dla mnie bardzo mili, pomocni i przyjaźnie nastawieni. Za Wildersa wręcz przepraszali. Szkoda, że w polskich media nie mówi się o tym, co sami Holendrzy myślą o meldpuncie. I nie mam na myśli polityków, tylko takich zwykłych zjadaczy chleba jak my. Może to trochę pokazałoby moim rodakom co dzieje się tu naprawdę, zamiast karmić ich sensacjami jak podpalenie samochodu z polską rejestracją w Noordwijk. W artykule o tym zdarzeniu Holandia jawi się niemal niczym Syria. Nie dajcie się zwariować! A w Polsce to się żadnych przestępstw nie popełnia? 

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Newborn

In spring all the nature is coming to life. We also got a new member of the family! Two hours ago my nephew Peter was born. Yesterday we were joking with my sister-in-law, that if she wants to spend Easter at home, she needs to hurry. And today morning my mom told me, that Gosia's at the hospital. Congratulations to my brother and his wife! And welcome to this world little Peter ;)

If we're already talking about such a happy topic, I'd like to say few words about a cute custome I've seen in Holland. Just after I came there, I've noticed a funny decoration in window of one of the houses in our neighborhood. It was full of ballons, ribbons and letters telling us the name of a little boy. This is how parents showed the world, that the stork gave them a visit and left a little baby. The other time I've even seen the stork's ass and legs sticking out through the window. With wings widely spread on both sides. I guess the bird didn't have a soft landing if he drove in the glass like that ;)

Our neighbor's window :)
I find it a very nice custom. After all, I assume every parent wants to tell the world about their newly born child. I think, I'll go and make some stork as well to welcome my nephew!

Narodziny

Na wiosnę wszystko się rodzi. Urodził się nam też i nowy członek rodziny! Dwie godziny temu na świat przyszedł mój bratanek, Piotruś. Jeszcze wczoraj z Gosią żartowałyśmy, że musi się pospieszyć, żeby na Święta być w domu, a tu z rana wiadomość, że trafiła do szpitala. Gratuluję nowego potomka szczęśliwym rodzicom!

Przy okazji tak radosnej chwili uznałam, że napomknę o fajnym zwyczaju, który przyuważyłam w Holandii. Zaraz po przyjeździe codziennie widywałam balony, dekoracje i imię wywieszone w oknie sąsiedniego domku. Tak jak podejrzewałam, jest to sposób obwieszczania światu, że do tego domu bocian przyniósł dzieciaczka oraz jak się on/ona nazywa. Zresztą bocian też jest często elementem owej dekoracji. Ostatnio widziałam okno z wystającym z niego bocianim kuprem i czerwonymi nogami, a skrzydłami rozplaszczonymi na boki. Ptaszysko chyba nie miało miękkiego lądowania, skoro tak wbiło się w szybę ;)

Przykładowe okno u sąsiadów :)
Bardzo to fajny zwyczaj. W końcu chyba każdy świeżo upieczony rodzic chciałby światu obwieścić o swoim potomku. Jestem za i zaraz też przygotuję jakiegoś powitalnego boćka :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...