czwartek, 26 kwietnia 2012

Z kalendarzem w dłoni

Nie wiedzieć kiedy i skąd, nagle zrobiłam się dość zajęta. Przyzwyczajona do dużej ilości wolnego czasu z ostatnich kilku miesięcy, teraz wszystko skrzętnie zapisuję w terminarzyku i zawsze mam go przy sobie. Trochę jak taki stereotypowy Holender, co to bez kalendarzyka dnia sobie nie wyobraża. Trochę to śmieszne, trochę smutne... Rozumiem, że oni uwielbiają wszystko umawiać wcześniej, ale historie, gdzie znajome mi opowiadają, że muszę dzwonić dzień wcześniej i umawiać się na kawę, podczas gdy mieszkają w tej samej okolicy, to już dla mnie czyta przesada. Na szczęście ja nie mam aż takiego problemu z aranżowaniem kontaktów towarzyskich. Może to inne pokolenie...

Jak się to stało, że coraz mniej mam dni na Wielkie Lenistwo? Ano szkoła się przyczyniła w dużym stopniu. Lekcje 3 dni w tygodniu po parę godzin, potem w domu dodatkowo nauka i zadania domowe. Dorabianie sobie na boku sprzątając co jakiś czas i piekąc... A przecież nie wyobrażam sobie, żebym przestała poświęcać część czasu na bloga, utrzymanie kurnika w porządku i spotkania ze znajomymi. Ach, no tak... jeszcze siłownia 3 razy tygodniowo. Niby nie dużo, ale jak się zsumuje, to w końcu mam co robić. 

Coraz bliżej też do naszej przeprowadzki. Zaczynamy poważniej planować co, kiedy i za ile. Snujemy wizje jak będzie wyglądać nasze nowe mieszkanko, wyliczamy, czego jeszcze nam brakuje z wyposażenia. W poniedziałek rano wybieramy się do parku Goffert, gdzie w Dniu Królowej, Holendrzy tradycyjnie handlują swoim dobytkiem. Liczymy, że upolujemy jakieś ciekawe akcenty na balkon i do dekoracji. Problem w tym, że będzie trzeba się zebrać dość wcześnie rano, jeśli liczymy na udane zakupy. Niektórzy rozstawiają się ze swoimi "skarbami" już o 6.00! My na pewno tak wcześnie nie dotrzemy, ale zobaczyć nie zaszkodzi. Ach, moje pierwsze obchody Koninginnedag! Relacja na pewno się tu pojawi.

Na zakończenie mały akcent humorystyczny na temat holenderskich świąt, Koninginnedag i wyprzedawania rupieci z własnych domów. Po raz kolejny na tym blogu: John Fealey:


5 komentarzy:

  1. Oj Kochana widze ze w Holandi tez na spotkanie trzeba sie umawiac - ja juz przywyklam w Niemczech tez tak jest .... bo ja wiem i dobre to i zle.... - dobre bo nikt cie nie zaskoczy a zle bo jednak odrobina sponatnicznosci nie zaszkodzi a tak to juz jest:) W Niemczech w weekendy zazwyczaj niedziela organizowane sa czesto tzw ,, trödelmarkt ,, i tez mozna cos fajnego do domu upolowac- zwlaszcza do dekoracji- czasem sa to bardzo ciekawe rzeczy a czasem zwykle ,,rupiecie,,- pozdrawiam i zycze
    udanych zakupow:) pa

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niby racja, nie ma niespodziewanych wizyt, ale takie planowanie dosłownie wszystkiego (nawet półgodzinnego spotkania przy kawie...) jakoś zabija dla mnie część tej ekscytacji "co przyniesie nowy dzień". Rupieciowych zakupów już się doczekać nie mogę. Jak coś upoluje, to się tu pochwalę.

      Usuń
    2. Sama się tak umawiam... ciężko znaleźć inaczej czas. Ale teraz widzę, że to faktycznie trochę bez sensu. Spróbuję przez ten weekend majowy zorganizować (ah znowu to słowo) jakieś spontaniczne spotkanie ;))

      Usuń
  2. Nie wiedziałam, że to jest holenderskie planowanie ;P To chyba mam coś z genów holenderskich :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Można by to też nazwać "człowiekiem dobrze zorganizowanym" ;) W Holandii to działa na potęgę.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...