czwartek, 12 kwietnia 2012

Pierwszy dzień szkoły

Wczoraj poczułam się nieco jak 7-latka. Był to mój pierwszy dzień szkoły! W końcu rozpoczynałam moje Inburgering. Wstałam wcześnie (jak na mnie) rano, spakowałam do torby zeszyt, długopis i kanapkę. Szczelnie owinęłam się szalikiem, bo temperatura za oknem nie miała z wiosną wiele wspólnego i zbiegłam na dół po mój rower. 
- Będziesz teraz jak prawdziwy holenderski uczeń... na rowerze do szkoły! - cieszył się Maurycy, dumny ze swojej "pierwszoklasistki". 

Dojazd na uniwersytet zajął mi około 20 minut. Pomijając jedną górkę nastroszoną "wybojami" (progi zwalniające porozstawiane są tam dosłownie co 100 metrów), cała trasa jest bardzo przyjemna. Do uczelni, wzdłuż torów kolejowych prowadzi długa ścieżka rowerowa, nazywana czasem Rowerową Autostradą. W ciągu dnia jest dość spokojna i cicha, ale między 8 a 9 rano ruch rzeczywiście przypomina autostradę. Dziesiątki ludzi (głównie studentów) podążają w kierunku Uniwersytetu Radboud. Wszyscy zgodnie, w ciszy i skupieniu. Niczym ryby z nurtem rzeki. I gdzieś pośrodku tego wszystkiego ja. Dzielnie sobie pedałuję i czuję, że jestem częścią tego... tej porannej, monotonnej całości. Bardzo przyjemne uczucie, niosące coś niezwykłego. No bo niby co powinno mnie w tym cieszyć? Że do szkoły jadę w tłumie Holendrów? A jednak, coś w tym jest. Jestem częścią społeczeństwa. Na pozór niczym nie wyróżniającą się częścią :)

Byłam znacznie przed czasem, ale w sali siedziały już dwie osoby. Sympatyczna Japoneczka i Afgańczyk. Zaczęliśmy rozmawiać kto skąd jest i czy aby na pewno jego/jej holenderski jest na okrutnie marnym poziomie. W końcu to grupa dla początkujących. W między czasie kolejne osoby zaczęły się schodzić i dołączać do konwersacji. Zanim zaczęła się lekcja prawie każdy wiedział, kto z jakiego kraju pochodzi i jak długo mieszka już w Holandii. W sumie dwanaścioro osób i niemal każdy z innego zakątka. Żadnen kraj nie powtórzy się dwa razy oprócz dwóch uroczych przedstawicielek Polski (w tym ja) oraz dwojga Chińczyków.  Właściwie można się było spodziewać zduplikowania tych nacji... co jak co, ale Chińczyków zawsze wszędzie jest pełno. Prawie tak jak Polaków w Wiatrakowie. 

Na dzień dobry każdy oficjalnie się przedstawił na forum klasy oraz uścisnął powitalną dłoń naszej nauczycielki. Ci którzy jeszcze nie mieli książek (tak jak ja oczywiście) powędrowali do sekretariatu, żeby złożyć swój autograf i odebrać trzy wielkie tomiszcza podręczników i jeszcze większy segregator z logo szkoły. No, z takim wyposażeniem można poczuć się znów jak student! 

Lekcja przebiegła bardzo fajnie i wesoło. Ja mogłam cichaczem się obijać, ponieważ podstawy, które braliśmy, ja przerobiłam już wiele razy sama w domu i nie musiałam się nawet wysilać z odpowiedziami na pytania. Dałam się innym wykazywać. Ach nieskromność ze mnie wychodzi, ale co tu ściemniać... po prostu już to wiedziałam. Poczekamy, aż dojdziemy z materiałem do zagadnień, których jeszcze nie opanowałam, albo z którymi mam problemy i wtedy weźmiemy się poważnie do pracy. A póki co powtarzanie-utrwalanie. 

Wszystko fajnie, pięknie. Grupę mam sympatyczną i już zaczynam ich lubić, a na nauczycielkę też złego słowa powiedzieć nie mogę. Jeden tylko drobny detal jawił się niczym rysa na szkle. Książki... Ewidentnie nie byłam przygotowana na ich rozmiar i objętość. Zresztą nie tylko mnie one zaskoczyły. Za żadną cholerę nie chciały zmieścić się do mojej w sumie nie wielkiej torebki, a zapięcia do bagażnika zostały w domu. I jak tu teraz wrócić? Jedną ręką trzymać podręczniki pod pachą, a drugą kierownicę? Jeszcze do tego stopnia nie opanowałam jazdy na rowerze. Po kilku minutach siłowania się z moimi nowymi materiałami naukowymi oraz torebką, w końcu wepchnęłam do niej segregator na chama, a portfel i kanapkę powciskałam po bokach. Torebka oczywiście otwarta na oścież, a książki zasłaniające mi pół pleców. Nic to, można było wreszcie jechać. Po drodze na wybojach zgubiłam kanapkę i musiałam po nią wracać (bo przede mną jeszcze długi dzień czekał). Całe szczęście zawinęłam ją rano szczelnie w foliowy woreczek. W przeciwnym razie próg zwalniający pozbawiłby mnie lunchu. 

9 komentarzy:

  1. Ta holenderska szkoła wygląda bardzo ciekawie!

    Ta nauka języka to jest sponsorowana przez państwo, czy trzeba z własnej kieszeni zapłacić? I jak to jest z książkami?

    Tak pytam, bo trochę mi to przypomina szkoły angielskiego dla obcokrajowców w USA- tutaj są one bezpłatne i książki też się dostaje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Można samemu zapłacić, albo tak jak ja postarać się, żeby państwo ufundowało naukę (wtedy też oni płacą za książki). Każde miasto ma w budżecie pewną kwotę do wykorzystania na kurs językowy dla obcokrajowców. Rodzaje kursów i ich poziom jedynie różnią się w zależności od tak zwanego potencjału ucznia ;)

      Usuń
  2. ojej ja tez bylam w takiej szkole jezykowej dla obcokrajowcow jak Ty tylko ze ja w Niemczech :) fajnie bylo i tez byla oprocz mnie jedna Polka - Ewa:) moja kolezanka obecnie:) czasem fajne przyjaznie mozna na takim kursie zawiazac:) aha uwazaj bo mozna przegapic moment w ktorym juz nie wszystko sie umie - ja tak mialam na poczatka - spoko ... spoko ... wciaz jestem do przodu .. haha hihih a oni nadal odmieniaja i bach materiam przelecial a ja potem nadrabialam .... i o rano oni to tez juz mieli.... buuuuu
    pozdrawiam i papapa

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za radę :) Będę się miała na baczności (bo inaczej Maurycy jak to przeczyta będzie nade mną z kijem stał :D)
      Pozdrawiam!

      Usuń
  3. Ehh...zazdroszczę szkoły! Uwielbiam rzeczy typu: zeszyt, gumka i długopis. I chociażby z tego względu zawsze chce mi się czegoś uczyć:)) Takie babskie chyba..:))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przyznam, że z każdą lekcją pojawiają mi się nowe pomysły na zorganizowanie zeszytu, kolorowe długopisy, gumki i cały ten szał :) Także zgadzam się z Tobą w pełni :)

      Usuń
  4. Czytałam z wypiekami na twarzy opis Twojego pierwszego dnia w szkole, prawie jakbym sama do niej szła :D Na myśl przyszły mi piękne wspomnienia, gdy w podstawówce kupowało się przez wakacje podręczniki do nowej klasy - cóż to było za przeżycie zobaczyć te wszystkie trudne nowości, które będziemy przerabiać!... Ahh :)

    PS. Nawet nie wiesz jak Ci zazdroszczę tych rowerowych autostrad. Moja szkoła też promuje akcję "Rowerem na Uniwersytet", tylko z tego co wiem ścieżka do niej prowadzi jedynie z najbliższego osiedla, oddalonego o hmm 1 km? Ja mieszkam 40 km od uczelni, także i tak bym nie korzystała, no ale jednak...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aż mi nasunęłaś pomysł ze zrobieniem mini filmiku z drogi na uczelnię (w mocno przyspieszonym tempie, bo sądzę, że mało kto wysiedziałby całe 20 minut ;))... nie wiem tylko jak mój sprzęt się sprawdzi przy takim przedsięwzięciu!

      Cóż, Twoja uczelnia nie zaszalała z tym 1 km, ale od czegoś wkońcu trzeba zacząć. Może kiedyś i Polska dorobi się choć w połowie takiej ilości ścieżek rowerowych jak Holandia (i trzymam mocno za to kciuki, bo fanie tak pedałować do szkoły)

      Usuń
  5. hey fajny blog - tak pisalam wyzej juz o przestrodze zeby nie przegapic monentu w ktorym material zacznie byc trudniejszy - bo tak samo bylo u mnie .... - spodobalo mi sie tutaj obserwujemy?

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...