Cywilizacja! Po paru godzinach czekania na wymarłej stacji in the middle of nowhere i kolejnych kilku godzinach jazdy pociągiem przecinającym ciemności i zaspy śnieżne, dotarłyśmy do Oslo. Bez najmniejszego trudu odnalazłyśmy też nasz hotel. I choć terminal nie chciał przyjać naszej karty płatniczej (holenderskie pinpasy są zaskakująco bezużyteczne w Norwegii) i musiałyśmy szukać bankomatu o północy, to poczułyśmy się bardzo mile przyjęte. Recepcjanistka była tak przemiła i słodka, przepaszając za wszelkie niedogodności, o jakich tylko by można pomyśleć, że przyjęłyśmy wszystkie problemiki bez mrugnięcia okiem. Ostatecznie kto by się tam przejmował przepaloną żarówką i małym smrodkiem w toalecie, jeśli według naszego planu, w hotelu spędziłyśmy tylko tyle czasu, ile porzebowałyśmy na sen.
Następnego ranka, po pysznym śniadaniu (w tej kwestii hotel nas nie zawiódł) ruszyłyśmy na podbój stolicy. Zaczynając od budynku opery. Lekka warstwa śniegu świetnie współgrała z nowoczesnym budynkiem i zafundowała wszystkim turystom dodatkową dawkę wrażeń, podczas przechadzaniu się po spadzistym dachu opery. Ślisko było, oj ślisko. Ale warto. Podejrzewam, że widok stamtąd byłby fantastyczny w pogodny dzień, ale niestety pogoda nie była po naszej stronie. Gęsta mgła i ciemne chmury tworzyły atmosferę niczym z serialu kryminalnego (co dla mnie - wielkiej fanki Sagi Noren i Sarah Lund - to niemal idealne warunki do zwiedzania Skandynawii). Ta wisząca w powietrzu cisza i groza... o to mi chodziło!
Spacer po mieści w naszym wykonaniu przypominał raczej chaotycznie miotanie się po ulicach, niż przemyślaną trasę wycieczki. Po kilka razy przechodziłyśmy wzdłuż tych samych budynków w ciągu dnia i prawie przypadkowo odnajdywałyśmy ciekawe obiekty. Ku naszej uciesze, w drodze do Pałacu Królewskiego natrafiłyśmy na kolejny świąteczny targ. A na nim oczywiście mnóstwo ciepłych czapek, szalików, skarpet, futer, skór i wędlin z mięsa renifera. Świetna przerwa na ogrzanie dłoni przy kubku kawy/herbaty na wynos z lokalnej sieci Kaffebrenneriet.
Na zmianę warty przed pałacem się nie załapałyśmy, co wynagrodziłyśmy sobie serią głupawych zdjęć ze strażą królewską w tle ;) Kto nie ma choć jednego takiego zdjęcia w swojej kolekcji, niech pierwszy rzuci kamieniem. Po kilku wygłupach i rundkach wokół parku ruszyłyśmy w stronę nabrzeża, mijając Norweski Instytut Noblowski po drodze. Ostatecznie hipsterska Aker Brygge dzielnica wypełniła resztę naszego popołudnia. Tam też wróciłyśmy na obiad po spacerze po Twierdzy Akershus, mieszczącej się po drugiej stronie małej zatoczki. Jeśli kiedykolwiek traficie do Oslo polecam Wam szczerze restaurację DS Louise Restaurant and Bar. Przed budynkiem stoi przeurocza rzeźba zakochanej pary siedzącej przy stoliku. Jak podejrzewam, w sezonie letnik stolik ten otaczają prawdziwe stoliki i prawdziwe pary, miejmy nadzieję, równie wpatrzone w siebie nawzajem.
A skoro o rzeźbach mowa, to można z całą pewnością stweirdzić, że są one znakiem rozpoznawczym Oslo. Wyskakują one każdym kroku, spacerując po stolicy Norwegii. Jednak ich największe natężenie występuje w Vigelanda Park znajdującym się na terenie parku Frogner, oddalonym zaledwie dwie stacje metra od centrum miasta. To swoisty rodzaj wystary norweskiego artysty Gustava Vigelanda, który stworzył ze swoimi pracownikami i umieścił w tym miejscu 212 rzeźb z kamienia, przedstawiających przeróżne nagie postacie. Rzeźby oddają cały szereg emocji i przyznam, że sytuacje, w których postacie się znajdują wyglądają bardzo realistycznie.
Po naszej wizycie w parku następnego poranka, przyszła pora, by opuścić Norwegię i zakończyć naszą podróż w Szwecji. W tym miejscu zakończymy też naszą relację z Interrailingu 2014. Choć Sztokholm jest przepiękny i wywarł na mnie ogromne wrażenie, to nie posiadam z tego miasta żadnych zdjęć (za wyjątkiem kilku o wątpliwej jakości wykonanych telefonem). Opuszczając Norwegię, wszystkie dręczące mnie dolegliwości zdrowotne osiągnęły swoje apogeum i zwyczajnie się poddałam. Przeziębiona, zmęczona, na wpół ślepa (bez soczewek, bo z podrażnionym okiem) i bez głosu bezradnie człapałam cały dzień za Tamarą, zdana na jej orientację w terenie i zdolności odczytywania komunikacji niewerbalnej. Na targanie ze sobią aparatu nie miałam już najmniejszej ochoty i dłoni nie wyciągałam z grubych rękawiczek. Pomimo tych wszystki przeciwności losu, naprawdę świetnie spędziłam czas w Sztokholmie i mam nadziję, że jeszcze tam wrócę. Tylko tym razem w cieplejszym sezonie ;)
To jak, zachęciłyśmy kogokolwiek z Was do własnej przygody z Interrailem? Jeśli macie jakiekolwiek pytania odnośnie tej formy podróżowania, piszcie śmiało. Bardzo chętnie na wszystkie odpowiem ;)
Zachęciłaś i to bardzo. Mam nadzieję też się kiedyś tak wybrać, choć może trochę cieplejszą porą.
OdpowiedzUsuńZdjęcia zrobiłaś piękne - chciałoby się tam być. Myślę, że mimo przeziębienia bawiłaś się dobrze? Powtórzysz kiedyś taką wyprawę?
Bawiłam się rewelacyjnie i powtórzę z pewnością. Może nawet i w tym roku, tylko w inny region i o innej porze roku. Zdecydowanie polecam. A cały klucz do zabawy to dobrze planować i unikać dalekich podróży, które wymagają rezerwacji.
OdpowiedzUsuńoj pieknie tam- tylko czemu tak zimno...
OdpowiedzUsuńbrrrr...
Super relacja. ze zdziwieniem odkryłam, że nie bierzesz udziału w konkursie na Bloga Roku 2014... :( dlaczego?
OdpowiedzUsuńBrałam dwa razy w poprzednich latach i tyle mi wystarczyło, żeby uświadczyć się w przekonaniu, że nie jest to konkurs dla blogów jak mój. Nie lubię się reklamować ani prosić o głosy, więc nigdy nie przejdę do kolejnego etapu ;) a i publiczności mi w zeszłym roku nie przybyło poprzez udział w konkursie, więc w tym roku dałam już sobie spokój
Usuń