Po kilku próbach i testach, można delikatnie stwierdzić, że opanowałam sztukę jazdy na rowerze po holenderskich drogach. Powiem więcej, opanowałam jazdę z obciążeniem w postaci Maurycego (który non stop się kręci, rozgląda i komentuje całe otoczenie) na bagażniku!
Pierwsze próby wyglądały mizernie i zakrawały na walkę o życie, ale przetrwałam. Pewnego weekendowego wieczoru, po uroczej kolacji w naszej ulubionej knajpce, rozbawieni podjęliśmy eksperyment: czy Justyna potrafi przewieźć Maurycego do domu. Utrzymanie się w pionie wymagało chyba z dziesięciu podejść i 500 metrów "pasa startowego", ale udało się! Bardzo chwiejnie popedałowałam do domu. W wielkim skupieniu i panice za każdym razem, gdy coś na mijało ("zaraz stracę równowagę, wjedziemy prosto w ten samochód i zginiemy!!") dotarliśmy. Treningi przez ów weekend zaowocowały całkiem dobrymi wynikami. Utrzymanie równowagi w umiarkowanej normie, rozkojarzenie przez Maurycego pod względną kontrolą, brak problemów ze startem. To bardziej skomplikowane niż jazda samochodem dla początkującego.
Sztuka osiągnięta. Nie licząc drobnych incydentów, jak fakt, że przez trudności z ową równowagą, chcąc zaparkować w centrum, mało nie wjechałam w panią z dzieckiem, która zmierzyła nas zimnym wzrokiem. Biorąc pod uwagę, że momentalnie wybuchnęliśmy śmiechem, pomyślała zapewne, że już jesteśmy spaleni, choć był dopiero południe (spokojnie mamo! Przecież wiesz, że ja wogóle nie palę! Nigdy! :)). Nikt nie odniósł obrażeń (wyhamowałam na czas), więc bajka kończy się szczęśliwie.
no to dobrze, że się nic nie stalo :)) zapraszam do mnie ! :))
OdpowiedzUsuńale sie usmialam czytajac ta notke!:) jak ja dawno na rowerze nie jezdzilam.. :P
OdpowiedzUsuń