Jestem w Polsce. Przyleciałam dziś na święta, żeby rodzinka nacieszyć się mogła mną przez cały tydzień. Trochę dziwnie było mi wyjeżdżać i zostawiać Maurycego znowu samego. Bardzo przywykłam już do jego obecności każdego dnia. Szczególnie, że parę ostatnich tygodni było dla nas dość ciężkie (rzeczywistość przestała nas rozpieszczać i skonfrontowała z pierwszymi prawdziwymi przeciwnościami). Na szczęście w piątek Maurycy dołączy do nas w Polsce i mam nadzieję, że będziemy mieć spokojne, pogodne święta. Odrobina relaksu się przyda, zwłaszcza mojemu ciężko pracującemu żywicielowi.
Lot relacji Eindhoven - Kraków trwał planowane dwie godziny. Choć uwielbiam latać, muszę przyznać, że dzisiejszy lot nie należał do najprzyjemniejszych. Ewidentnie okres świąteczny generuje przyrost rodzinnych wizyt, a co za tym idzie: ilość dzieci na pokładzie sięgającą granic wytrzymałości. Czułam się jak w przychodni... Po całym pokładzie biegały dzieci, spacerowały matki z płaczącymi przez cały lot (!!!) niemowlętami, od klimatyzacji powietrze było suche i gorące, ledwo dało się oddychać. Choć mój sąsiad bynajmniej nie uprzyjemniał kwestii oddychania i tak... I uwielbiane przez wszystkich linie RyanAir ;)
Swego czasu nie rozumiałam, dlaczego każdy tak na nie narzeka. Są najtańsze, mają wiele połączeń z ciekawymi miastami w Europie i jak dotąd nigdy nie miałam z nimi problemów z opóźnieniem. Zawsze na czas. Zrozumiałam dopiero po kilku regularnych lotach oraz porównaniu z innymi liniami. Przestrzeń między fotelami jest tak mała, że jeśli osoba siedząca przy oknie chce wyjść, stanowi to nie lada wyzwanie dla współpasażerów. Ale akurat w tej kwestii WizzAir wcale nie ustępuje im miejsca. Najbardziej dają się we znaki reklamy i wszelkie formy sprzedaży oferowane przez cały lot. To wszystko sprawia, że naprawdę zaczynasz żałować, że nie zabrałeś ze sobą słuchawek i jakiegokolwiek odtwarzacza muzyki. I mój faworyt: tandetna muzyczka z fanfarami podczas lądowania. Oczywiście w asyście gromkich braw! Brrr... Aż mi się włosy jeżą na myśl o tym. Jestem wielką, zagorzała przeciwniczką oklasków w samolotach. Ich obecność jest dla mnie zrozumiała i jak najbardziej dopuszczalna w przypadkach bardzo długiego kursu, ciężkich warunków atmosferycznych lub trudności z lądowaniem. Natomiast żaden z moich dotychczasowych lotów się do tych kategorii nie kwalifikował, a brawa zawsze mu towarzyszyły. Dlaczego w takim razie nie klaszcze się kierowcom autokarów po dotarciu do celu? W końcu statystycznie rzecz biorąc do wypadków drogowych dochodzi znacznie częściej niż do wypadków lotniczych... Dość narzekania. Dotarłam.
Rodzice czekali już na lotnisku. A w domu czekała na mnie niespodzianka: śnieg! W mojej małej wiosce "na końcu świata" leżał bialutki, wesoły śnieg. Jakże mi tego widoku brakowało. I przytulnej rodzinnej atmosfery. A na zakończenie mała radosna drobnostka: jak miło rozumieć to co mówią w telewizji! :)
Serenity, I can't wait!
OdpowiedzUsuń