sobota, 31 marca 2012

Problems with connection

Two days ago I came to Poland. For such a sweethearts like me and Maurice it's a long time, so we are starting to miss eachother. Therefore we're looking for opportunities to talk a bit. The easiest would be to use the phone, but!... It's not so simple. My both phones are pre-paid. Even more, I have barely any credit left on both as well. Not enought even to send a text abroad.

You would ask, why I'm not gonna recharge it than, right? That's why: I didn't take my bank calculator, so without it my card is quite useless when it comes to internet banking. I can not make a transfer nor even log in to my account. Therefore I can't recharge the credit on my phone. Especially, that popular in the whole Netherlands payment system via internet, IDEAL requires this damn calculator. So I'm stuck. 
Thank God tomorrow is April already, so new period starts and my phone will recharge the credit soon (I have a "mix" contract, so I can't spend more than basic amount on phone, unless I'm gonna recharge like a pre-paid). I hoped my old good polish number will help meanwhile, but I also used the whole limit. I tried to charge it from my polish bank account, but it's taking very long somehow... Is it the weekend laziness? Or did I type the wrong phone number and accidentaly recharged someone else's phone?... 

The whole difficulties with connection is reminding me of my first month in Holland. I had a huge problems with calling my mother-in-law or sending text messages. Many time they didn't go through. It did work only when I answered someone. And I couldn't understand what the hell is going on... after all I had the right numbers written down in my cell! After over a week Maurice decided to solve this misterious problem. He checked my phone carefully and said:
- The numbers are wrong in your phone!
- What are you talking about... You gave me them! And you are calling me from the same ones.
- Yeah, but you saved them without "0" at the beginning!
- "Does he think I'm an idiot?" - I thought - But you don't dial the beginning zero if you're calling from a cell phone to a cell phone.

And that was it. Sure, you don't dial the zero... but only in Poland! In the Netherlands indeed you do. Otherwise you're gonna have same problem as I had and you're not gonna be connected :)

Problemy w łączności

Przybyłam do Polski dwa dni temu. Jak dla takich gołębi jak my z Maurycym to szmat czasu i zaczynamy tęsknić za sobą, a zatem szukać okazji, żeby sobie pogruchać. Najpewniej w takim momencie z pomocą przychodzi telefon. Ale ale... żeby nie było tak łatwo... obie moje komórki są w formie pre-paid. I jak to zwykle bywa, na koncie zostały mi marne grosze, niewystarczające nawet, żeby wysłać sms'a za granicę. 

Czemu więc nie doładuję? A dlatego, że nie wzięłam swojego bankowego kalkulatora, bez którego moja holenderska karta bankomatowa jest niemal bezużyteczna w kwestiach bankowości internetowej. Ani przelewu nie zrobię, ani nawet się do własnego konta nie zaloguję bez owego kalkulatora. A co za tym idzie, nie mogę doładować telefonu. Zwłaszcza, że rozpowszechniony w Holandii system płacenia przez internet IDEAL wymaga kalkulatorka. Więc jestem częściowo w dupie. Dobrze, że jutro nowy miesiąc, nowy okres rozliczeniowy, więc zasilenie mi się w komórce odnowi (abonament z rodzaju "mix"). Pomyślałam, że w między czasie z pomocą przyjdzie mi mój stary dobry polski numer, ale po przeprowadzce przeszłam na kartę i limit wygadałam. Uzupełnić mogłabym z polskiego konta (co zresztą próbowałam), ale coś strasznie opornie im to doładowywanie idzie... Może weekend tak rozleniwia. Albo pomyliłam numer i doładowałam komuś obcemu telefon :P

Przez te trudności w komunikacji przypomina mi się mój pierwszy miesiąc w Holandii, kiedy za cholerę nie mogłam się dodzwonić do teściowej, ani sms'y ode mnie często nie chciały dochodzić. Udawało się to tylko kiedy odpowiadałam komuś. I nie mogłam zrozumieć co jest grane... przecież miałam poprawne numery wpisane w komórce! Po ponad tygodniu Maurycy postanowił przyjrzeć się tej sprawie z bliska. Obejrzał dokładnie mój telefon i zawyrokował:
- Przecież Ty masz źle te numery wpisane!
- Jak to źle... sami mi takie podaliście! I z takich samych dzwonicie...
- Tak, ale zapisane masz je bez "0" na początku!
-" Idiotkę ze mnie robi" -pomyślałam - Przecież jak dzwoni się z komórki na komórkę, to wybiera się numer bez tego początkowego zera!

I tu cały pies był pogrzebany. Owszem nie wybiera się zera... ale w Polsce! W Holandii jak najbardziej jest ono potrzebne, bo w przeciwnym razie, tak jak ja, nie połączy się z żadnym numerem ;)

czwartek, 29 marca 2012

Peeping neighbor

We have a lovely neighbor, who is just looking for any occasion to check out our appartment, sneak aboud and control if something has changed there. With sunny warm days like lately, it seems impossible to pass his (or rather her) appartment without being noticed. I'd barely take the keys out of my bag standing in front of our door and she's immidiately right next to me. And demanding to let her in. We don't mind and host her very often. It's hard not to forgive her this nosiness. After all Miep is just a... cat.

And a very fluffy one. She also seems not to be the brightest cat if you watch her for a while. She's nothing but agressive warrior... the speed she catches her victims with (for exaple my calf) is rather a turtles pace than a cat rate. Also her incredibly soft and fluffy paws are covering any claws. Her tail is irreplaceable for cleaning the dust. I happily let her visit our bedroom from time to time. She just loves getting under the bed and removes all the dust from there :) Sometimes we're having a feeling, that Miep believes our appartment is her second possession. Her owner are often coming to us looking for a "missing" cat. Lately she was called "a stocker" since she was sitting all day in front of our house. She has a cute bell on her neck, so everyone can always find her easly. 

Miep is already waiting in front of the door
I tried to take a picture of her a thousand times, but she seems not to understand the idea of photography. She's sitting still cute and proud like a perfct model, but the moment I take my camera (or phone) she starts moving, crawling and sniffing this weird thing in my hands. We were thinking with Maurice of taking a cat when we finally move to our new hen house. We're a bit worried that since it's the top floor, the cat wouldn't have myna opportunities to go out. And we don't want it to become such an alienated creepy eccentric like Miep. 

Ciekawski sąsiad

Mamy przeuroczego sąsiada, który w każdej możliwej chwili stara się rzucić okiem na naszej mieszkanie, powęszyć w nim i  sprawdzić co nowego. W ciepłe dni prawie nie ma możliwości przejść obok jego (a raczej jej) mieszkania niezauważonym. Wyciągam klucze z torebki przed naszymi drzwiami, a ona momentalnie staje obok, domagając się wpuszczenia do środka. Nie mamy nic przeciwko i chętnie ją gościmy. Trudno nie wybaczyć jej tego wścibstwa, ostatecznie Miep jest... kotem. 

Bardzo puszystym do tego i co się wydaje obserwując ją, nie najbystrzejszym. Nie jest też agresywnym wojownikiem... swoje ofiary (na przykład moją łydkę) łapie w tempie raczej żółwim niż kocim, a jej niesamowicie puszyste łapki całkowicie maskują pazurki. Jej ogon to niezastąpiona szczotka do kurzu. Bynajmniej nie mam nic przeciwko, żeby zwiedzała naszą sypialnię od czasu do czasu, bo uwielbia właził pod łóżko i pięknie wymiata wszelkie "koty" ;) Czasem odnosimy wrażenie, że Miep uznaje nasze mieszkanie za swoją drugą posiadłość. Jej właściciele nieraz przychodzą do nas jej szukać. Ostatnio dostała przydomek "prześladowcy", bo całymi dniami czatowała przed naszymi drzwiami. Dzwoneczek uwieszony na jej szyi pozwala na szybkie i łatwe zlokalizowanie futrzaka. 

Miep jak zwykle czeka już przed drzwiami
Próbowałam chyba setki razy zrobić jej zdjęcie, ale Miep najwyraźniej nie bardzo rozumie koncepcję fotografowania. Siedzi pięknie i dumnie niczym najlepsza modelka, ale gdy tylko włączę aparat (lub wezmę komórkę) od razu zaczyna się kręcić, wiercić, a najchętniej obwąchiwać to dziwne urządzenie, którym w nią celuję. Myśleliśmy wiele razy z Maurycym, żeby po przeprowadzce też przygarnąć jakiegoś sierściuszka. Obawiam się tylko o to, że ponieważ znowu będziemy mieszkać na ostatnim piętrze, kot nie miałby wiele możliwości wychodzenia na zewnątrz. Nie chcę, żeby w efekcie stał się takim wyalienowanym ekscentrykiem jak Miep. 

środa, 28 marca 2012

Wild life

Don't get too excited... Dutch landscape and the living space for wild animals surrounded with highways is not very spectacular. It doesn't mean it's completly boring and not worth visiting though. Since the weather got very warm and sunny, we decided to go on Saturday to the National Park Hoge Veluwe close to Arnhem. 


It's the biggest national park in this country and covers 5500 hectares. Apparently it has quite varied landscape, but since we were visiting it on foot, we didn't get to anything else than forest and heatland. I have to admit, that the area of the heath impressed me. It must look wonderful by the end of summer-autumn when the flowers gets more colors and the whole place is changing into a huge violet spot. We'll have to come back there in the right season :) Especially that we haven't seen the Kröller-Müller Museum. I read they have a nice collection of Van Gogh's paintings. I can only explain myself with the fact, the park is way too big to see it all if you're hiking... Next time we're gonna use the bikes (you can rent them in park for free!).






We were welcomed by a very fluffy cow (scottish highlander) standing on a middle of the path. Luckly she was a very calm and well-mannered cow, so she moved on a side to let us go (and get some dry grass growing there). But that would be all of the dutch wild life we've spotted. We didn't see any of the dangerous beasts living in the windmill country. No deers, no rabbits, no squirrels ot muflons. That's the wildest you can get in Holland. Well, maybe sometimes a lynx or a boar. However we did hear birds singing all the time we were there. We've even seen few. 



Would be weird if we haven't done anything wrong. Maurice was climbing on any possible tree. We got off track to find a shortcut. Asyou know how it usualy goes with shortcuts... the effect was, we had to crawl under the fance... Call of nature.



After 2-3 hours of walking (hating all the cyclists passing us by) our feet refused to cooperate more. We found our car and went back home. I'm pretty sure, we'll be back.

wtorek, 27 marca 2012

Dzika przyroda

Nie ekscytujcie się za bardzo... Holandia w swojej formie terenu i powierzchni dla dzikich zwierząt ograniczonej ze wszystkich stron autostradami nie powala. Nie znaczy to, że jest kompletnie nudna i nie godna zwiedzania :) Pogoda ostatnio zrobiła się naprawdę cudowna, więc wybraliśmy się w sobotę do Parku Narodowego Hoge Veluwe nieopodal Arnhem. 


Jest to największy park narodowy w tym kraju, o powierzchni 5500 hektarów. Ponoć ma dość zróżnicowany krajobraz, ale ponieważ zwiedzaliśmy go pieszo, nie dotarliśmy do innych widoków niż las i wrzosowiska. Ich powierzchnia muszę przyznać, zrobiła na mnie wrażenie. Wyobrażam sobie jak pięknie muszą one wyglądać późnym latem-jesienią, kiedy wrzosy nabierają koloru i zamieniają się w wielkie fioletowe połacie. Koniecznie będziemy musieli wrócić tu o odpowiedniejszej porze roku ;) Zwłaszcza, że nie odwiedziliśmy też muzeum Kröller-Müller, w którym znajduje się kolekcja dzieł Van Gogh'a. Na swoją obronę mam tylko tyle, że obszar jest naprawdę duży jak na piesze wędrówki... Następnym razem skorzystamy chyba z rowerów (które można pożyczyć w parku za darmo!).






Na dzień dobry przywitała nas bardzo włochata krowa (szkocka) stojąca na środku ścieżki. Na szczęście była bardzo spokojna i przejma, zeszła na bok, żeby ustąpić nam drogi i poskubać przesuszonej po zimie trawki. Ale z oglądania dzikiej holenderskiej fauny to by było na tyle. Nie udało nam się już później przyuważyć żadnych innych dzikich bestii żyjących w wiatrakowym kraju. Żadnych jeleni, zająców, wiewiórek, ani muflonów. Na bardziej niebezpiecznego zwierza w Holandii nie ma co liczyć. No, może jakiś ryś albo dzik by się znalazł. Towarzyszył nam natomiast wszechobecny śpiew ptaków. 



Trochę przy okazji porozrabialiśmy. Maurycy wspinał się na wszelkie możliwe drzewa. Zeszliśmy z wytyczonej ścieżki, ot tak na skróty. Jak się możecie domyślać, te skróty (jak zwykle to bywa) skończyły się tym, że musieliśmy przeczołgiwać się pod ogrodzeniem. Ech... zew natury.



 Po 2-3 godzinnym marszu stopy zaczęły odmawiać dalszej współpracy, więc zawinęliśmy się do domu. Z pewnością tu wrócimy. 

czwartek, 22 marca 2012

Expat girls

After four months of mostly sitting at home, finally my social life revived. The magic of Internet is simply connecting people. How did it start? Soon after I moved to the Neverland I found an interesting website, Meetup.com. Its main idea is to gather local people in different groups and help them to meet in real life. Unfortunately the Nijmegen's expat group was inactive for few months, however I signed myself in, hoping it's gonna start its activity again very soon. I wasn't wrong. A few weeks ago they organized a meeting. Apparently many people were just waiting for that, because the attendance was really big. We also went there with Maurice, to check what is it actually this Meetup thing.

I think it was one of my best decisions since I came to Holland! We had such a nice time and met a lot of cool, interesting people from all over the world. Our table somehow focused a group, mainly of girls in more less my age. I immediately started liking all of them. They are great! By the end of the evening we decided, we should meet again next weekend. We exchanged our phone numbers and facebook profiles et voila! The coalition of expat girls.

All the expat girls together in a party mood
According to the plan we met again. A girl's night out including dinner, gossip, toasts, shots (we made a young bartender blush with these) and karaoke. I had an amazing time. The next day my voice got a bit throaty because of the singing. It was worth it. I suddenly realized how much I was missing this kind of evenings.

Thank you all my dear crazy chicks! Nijmegen would not be the same fun place without you anymore :)

Expatki

Po ponad czterech miesiącach względnego wyalienowania, w końcu moje życie towarzyskie ożyło. Wszystko za sprawą magii internetu, który to zacnie łączy narody. Ale do rzeczy. Nie długo po moim przyjeździe do Nibylandii znalazłam bardzo fajną stronę Meetup.com, zrzeszającą w różnych (lokalnych) grupach ludzi, którzy lubią poznawać nowe osoby i spotykać się od czasu do czasu. Grupa emigrantów z okolic Nijmegen była jak na złość nie aktywna przez parę miesięcy, ale mimo wszystko zapisałam się do niej z nadzieją, że kiedyś ruszy ze wzmożoną siłą. Tak też się stało. Parę tygodni temu grupa zorganizowała spotkanie. Ewidentnie wiele osób na to czekało, bo frekwencja dopisała. My też wybraliśmy się z Maurycym, żeby zbadać ów twór. 

Była to chyba jedna z najlepszych decyzji jakie podjęłam na ziemi holenderskiej! Spędziliśmy świetnie czas poznając całą masę interesujących ludzi z przeróżnych stron świata. Wokół jednego ze stolików utworzyła nam się mała grupka, głównie dziewczyn w podobnym wieku co ja. Z miejsca je polubiłam wszystkie. Są wspaniałe! Pod koniec wieczoru umówiłyśmy się, że w przyszły weekend też powinnyśmy się spotkać. Szybka wymiana numerów, facebook'a i voila! Zawiązała nam się koalicja expatek. 

Wszystkie expatki w pełnej krasie i w dobrych nastrojach
Jak ustaliłyśmy, tak też zrobiłyśmy. Babska impreza na mieście w wersji full wypas: obiad, plotki, toasty, shoty (które zawstydziły młodocianego barmana) i na koniec karaoke. Bawiłam się wyśmienicie. Na drugi dzień, od naszych popisów wokalnych głos mi nieco zachrypł. Nagle zrozumiałam, jak bardzo brakowało mi takich czysto babskich wieczorów. 

Dziękuję moje kochane wariatki! Nijmegen bez Was nie byłyby już takie fajne :) 

wtorek, 20 marca 2012

Drowning the madder

Though I'm living abroad some of our traditions should be still cultivated. Since it's a first day of spring today and the weather was nice, I went to the river to drown Marzanna - a doll symbolizing the winter in old polish custom. I was accompanied by Marieke and Eric, who happily joined my quest and wanted to trake part in the polish pagan practice.

For the execution place we choosed one of the bridges. While me and Marieke were trying to set the doll on fire, Eric was on the lookout. After all playing with an open fire is not well seen by the police... Especially not on the bridge above the busy water route. There's really a lot of different ships passing by all the time. For example such a ship filled with coal. It would be quite spectacular if our madder would fall on something like this. Relax, we are not crazy or stupid. We did not stand on the middle of the bridge. The whole action took place close to the riverbank where nothing is floating. Maybe except few ducks. 

My hand-made madder didn't want to burn

I can see some smoke ;)

The would be a big bonfire if our burning madder would land on one of these piles of coal
It was really windy out there (as usually in Holland), so the burning part didn't go smoothly. The doll was resisting the fire and we were struggling with the matches. But we finally made it. As an originator and the custom expert I had the honor of throwing the Ms. Winter to the wild water of the Waal river. 



At the end of our accomplished mission we could raise a toast with a sparkling wine from a plastic cups and admire the view of the city from the other side of the river. Sitting there on a beach, joking and looking for the remains of Marzanna, we celebrated the coming of the Spring. 

Topienie marzanny

Emigracja emigracją, ale pewne tradycje należy kultywować. Jako że mamy dziś pierwszy dzień wiosny, a do tego pogada dopisała, wybrałam się nad rzekę, aby staropolskim zwyczajem utopić marzannę. W wyprawie tej dzielnie towarzyszyli mi Marieke i Eric, chcąc przetestować polskie pogańskie praktyki. 

Za miejsce egzekucji obraliśmy jeden z mostów. Podczas gdy ja i Marieke starałyśmy się podpalić kukłę, Eric stał na czatach. Zabawy z ogniem, mimo wszystko nie wyglądają najlepiej w oczach władz... A już na pewno nie na moście pod którym co chwilę przepływają różnej maści statki. Na przykład taki wypełniony po brzegi węglem. Nie ma co, byłoby widowiskowo, gdyby Marzanna trafiła na taką kupkę. Żeby wszystkich uspokoić - nie jesteśmy lekkomyślni i nie staliśmy na środku mostu. Cała akcja miała miejsce na uboczu, blisko brzegu, gdzie nic nie pływa. No może poza kaczkami.

Własnoręcznie wykonana Marzanna stawiała opór przed ogniem

Coś się dymi ;)

Zima poszłaby z niezłym dymem, gdyby nasza płonąca marzanna trafiła na taką kupkę węgla...
Wietrznie było niemiłosiernie (jak to zwykle w Holandii), więc podpalanie nie przebiegło zwinnie. Marzanna stawiała opór, ale wspólnymi siłami daliśmy jej radę. Jako pomysłodawczyni zabawy i znawczyni zwyczaju dostałam zaszczytu rzucenia tlącej się Pani Zimy w rwące wody rzeki Waal. 



Na zakończenie udanej wyprawy wznieśliśmy toast musującym winem z plastikowych kubeczków, jednocześnie podziwiając panoramę miasta z drugiego brzegu. I tak, siedząc na plaży, żartując i wypatrując szczątków Marzanny, przywitaliśmy wiosnę. 

poniedziałek, 19 marca 2012

Neighbours from behind the border

Last Friday we went to visit our neighbours from behind the eastern border. Spring was in the air and that's somehow very inspiring to go out and try new things. Since Nijmegen is situated on the edge of Holland, there's barely 8 km to Germany. Fairly enough to check out for example Kleve. 

Extremaly boring landscape on the other side of the border
It's surprising how insecure we felt just after crossing the border. Somehow we both feel quite suspicious and scared of Germans. It's very possible that this feeling may be the effect of getting a fine every time we go to Germany... And unexpected expenses is the last thing we need right now. Also the landscape seem to be disturbingly different. Still flat but kinda more boring. And the cowshed's odor floating above the farmland.





Kleve is quite cute itself. Maybe it's not extraordinary beautiful or extremaly special, but it's very pleasant to walk around the center. There's a castle on a hill, old houses, quite a big cathedral (which by the way was also destroyed during the war. Luckly they've rebuild it). Thanks to the hills, the city looks really nice. Just a regular, small adorable city. I've noticed that Germans can administer their tourism much better than the Dutch. In Kleve every single old photography, a statue or an information board had description in three languages: german, english and dutch. Meanwhile in Nijmegen it's driving me crazy when I want to see some attractions, because you can not even expect to find here informations in any other language than dutch. I really think the city could work better on it if they want to attract any foreign tourists.

We finished our lovely evening in a greek restaurant. God, we stuffed ourselves extremaly, but it was soooo good. I don't know the sizes of Greek's (or German's) stomachs, but I can say for sure that the portions they gave us were clearly not for two persons (as according to menu). Maybe for three or even more. 

Sąsiedzi zza miedzy

Pod wpływem pozytywnego wiosennego nastroju wybraliśmy się w piątek popołudniu w odwiedziny do naszych sąsiadów zza wschodniej granicy. Nijmegen leży na samym skraju Holandii, więc do granicy z Niemcami mamy zaledwie 8 km. Wystarczająco dobry powód, żeby zwiedzić pobliskie Kleve. 

Niesamowicie nudny krajobraz po drugiej stronie granicy
To zadziwiające jak inaczej poczuliśmy się zaraz po przekroczeniu granicy. Jakoś tak... niepewnie. Nie wiedzieć czemu oboje odczuwamy jakiś dziwny strach i nieufność w stosunku do Niemców. Bardzo możliwe, że ma to swoje źródło w zastanawiającym fakcie, że za każdym razem gdy tylko wjeżdżamy na ich teren, zaraz dostajemy jakiś mandat... A dodatkowe nieprzewidziane opłaty są nam zupełnie zbędne. Pomijając (ir)racjonalne lęki nawet krajobraz jest jakiś taki inny. I okrutnie swojski zapach znad pól ;)





Samo Kleve jest dość urocze. Może nie powala niczym nad wyraz szczególnym, ale przyjemnie się spaceruje po centrum. Jest i zamek górujący nad miastem, stare kamieniczki, dość duża katedra (która swoją drogą też została zrównana z ziemią w czasie wojny. Na szczęście ją odbudowano). Uroku dodają też górki, na których usytuowane jest Kleve. Ot taka mała przyjemna mieścinka. Z osobistych spostrzeżeń wnioskuję, że Niemcy znacznie lepiej sobie radzą z zarządzaniem turystyką. Tu każda stara fotografia, pomnik czy tablica informacyjna była opatrzona opisem w trzech językach: niemiecki, angielski i holenderski. Dla porównania szlak mnie trafia w Nijmegen, gdy chcę coś pozwiedzać, bo nie ma tu nawet co liczyć na napisy w języku innym niż holenderski. Miasto zdecydowanie mogłoby nad tym popracować, jeśli chce przyciągnąć zagranicznych turystów. 

Koniec końców, wieczór zakończyliśmy w greckiej restauracji i obżarliśmy się niemiłosiernie. Nie wiem jakie żołądki mają Grecy (tudzież Niemcy), ale porcje jakie otrzymaliśmy bynajmniej nie były dla dwóch osób jak twierdzi menu, ale dla co najmniej trzech.

piątek, 16 marca 2012

Moody March

Everybody was already waiting for the weather like yesterday. Clear, blue sky, bright sun and 18C. Just like a dream. Not wondering too much, I just jumped on my bike and ride straight to the center. My goal was to have some nice coffee at one of the cafe's terraces and enjoy the sun.

Few friends happily joined me in this relaxing plan. The time was passing so pleasantly and since I wasn't rushing anywhere we've spent there almost half of a day. Now, I'd like to explain that for me day starts more less around 10 am, what my parents for example consider already as middle of a day. That's just a small explanation to give you the right idea of the passing time as I see it. On a day like that there's nothing better than a cool, refreshing... pink beer. If you can even call it a beer. It's light, raspberry flavored and slightly fizzy. Of course served in a 0,3 l bottles. Most of my friends from Poland would say it's a profanation. Normally I'd feel a bit ashamed, but not this time! I can not recall any more feminine drink. And on a day like this I just love to enjoy the little things that makes me happy. See, happiness is easy ;)


Apparently we were not the only, who had an idea of relaxing at the cafe's terraces. Before I even noticed all the tables were taken and along the whole Grote Markt you could hear the noise of happy conversations and laugh.

These terraces were prepared already a week ago and waiting for the first customers. However the weather was not very encouraging to sit outside. Not till yestarday. And today... I woke up in a beautiful warm sunlight. Unfortunatelly before I got myself out of the bed, the whole city got covered with a dense fog. What a shame! Cool wind, not sunbeams coming through. I did not expact that!

W marcu jak w garncu

Na taką pogodę jak wczoraj, wszyscy czekali już od dawna. Bezchmurne niebo, piękne jasne słońce oraz 18C. Marzenie. Ani chwilę się nie zastanawiając, wskoczyłam na rower i pognałam do centrum, żeby rozkoszować się pierwszą w tym roku kawką w kawiarnianym ogródku. 

Znajomi ochoczo przyłączyli się, dotrzymując mi towarzystwa w słońcu. Czas tak przyjemnie płynął, a że nigdzie mi się nie spieszyło, przesiedzieliśmy tam prawie pół dnia (muszę w tym miejscu zaznaczyć, że mój dzień zaczyna się około godziny 10, co np. moi rodzice rozumieją niemal jakoś środek dnia... ot takie wyjaśnienie, coby dobrze nakreślić granice czasowe). W taką pogodę nic lepiej nie smakuje niż orzeźwiające... różowe piwo. O ile piwem da się ten napój nazwać. Jest lekkie, malinowe i delikatnie gazowane. Oczywiście w buteleczkach 0,3 l. Większość znajomych z Polski nazwałaby to profanacją. Normalnie byłoby mi wstyd, ale nie tym razem! Bardziej babskiego trunku chyba nie da się wymyślić. A w tak niezwykle przyjemnym wiosennym słońcu radość z drobiazgów cieszy jeszcze bardziej. 


Najwyraźniej nie tylko my wpadliśmy na pomysł wygrzewania się na tarasach kawiarnianych. Zanim się zorientowałam wszystkie stoliki wkoło się pozapełniały i wzdłuż całego Grote Markt słychać było radosny gwar rozmów. 

Ogródki przygotowane stały przed większością knajpek i kawiarni już od tygodnia, ale ze względu na pogodę nie cieszyły się powodzeniem. Aż do wczoraj. A dziś... obudziło mnie znów piękne słońce, ale zanim wywlekłam się z łóżka, wszystko zasłoniła gęsta mgła. Chłodny wiatr, brak ogrzewających promieni... Nie tego oczekiwałam!

poniedziałek, 12 marca 2012

Visiting the goats

It's quite springish in Nijmegen lately. Nice weather, everythings is getting green and blooming, birds are singing. Everyone already forgot about the winter. Having this pleasant aura I decided to go to Goffert park. Big green meadows and tiny "forrest" in the middle of the city. And while I was already there, I thought I might visit a Kinderboerderij, which means a mini zoo. 

We already know that the Dutch love flowers and water (or at least in it's frozen state). Apparently they also like farmed animals very much. Just in Nijmegen I already know four places like that. And there might be more! I just didn't check yet. I never expected to find so much of a live stock in a city... I'd say more: I haven't found so many of them even in a village and I'd like to remind, that I grew up in one.






Mini zoo in the Goffert park is the biggest one in Nijmegen. You can walk through the paths between the paddocks and the animals won't pay any attention to you. They completly ignored me and my camera. Just kept chewing the grass. Even the deers, which normally are quite timid creatures didn't move a hoof while I was standing next to them. I'm guessing they got used to the screaming, overexcited children, so I must have been very boring for them. 






Only the goats seemed to be interested with my presence. The moment they saw me, they came closer to greet me. Probably they were hoping for some extra snack (as the goats usualy do). Sorry fellas... If not the signs "Please don't feed the animals" I'd give you some broccoli.  



The most surprising thing was, that the wildest creatures were running loose all over the place. And there were so many of them. I kept asking myself: who the hell did let all these children out?! Guess you could expect that... after all it's the children's farm (as Maurice calls it).
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...