Nie ekscytujcie się za bardzo... Holandia w swojej formie terenu i powierzchni dla dzikich zwierząt ograniczonej ze wszystkich stron autostradami nie powala. Nie znaczy to, że jest kompletnie nudna i nie godna zwiedzania :) Pogoda ostatnio zrobiła się naprawdę cudowna, więc wybraliśmy się w sobotę do Parku Narodowego Hoge Veluwe nieopodal Arnhem.
Jest to największy park narodowy w tym kraju, o powierzchni 5500 hektarów. Ponoć ma dość zróżnicowany krajobraz, ale ponieważ zwiedzaliśmy go pieszo, nie dotarliśmy do innych widoków niż las i wrzosowiska. Ich powierzchnia muszę przyznać, zrobiła na mnie wrażenie. Wyobrażam sobie jak pięknie muszą one wyglądać późnym latem-jesienią, kiedy wrzosy nabierają koloru i zamieniają się w wielkie fioletowe połacie. Koniecznie będziemy musieli wrócić tu o odpowiedniejszej porze roku ;) Zwłaszcza, że nie odwiedziliśmy też muzeum Kröller-Müller, w którym znajduje się kolekcja dzieł Van Gogh'a. Na swoją obronę mam tylko tyle, że obszar jest naprawdę duży jak na piesze wędrówki... Następnym razem skorzystamy chyba z rowerów (które można pożyczyć w parku za darmo!).
Na dzień dobry przywitała nas bardzo włochata krowa (szkocka) stojąca na środku ścieżki. Na szczęście była bardzo spokojna i przejma, zeszła na bok, żeby ustąpić nam drogi i poskubać przesuszonej po zimie trawki. Ale z oglądania dzikiej holenderskiej fauny to by było na tyle. Nie udało nam się już później przyuważyć żadnych innych dzikich bestii żyjących w wiatrakowym kraju. Żadnych jeleni, zająców, wiewiórek, ani muflonów. Na bardziej niebezpiecznego zwierza w Holandii nie ma co liczyć. No, może jakiś ryś albo dzik by się znalazł. Towarzyszył nam natomiast wszechobecny śpiew ptaków.
Trochę przy okazji porozrabialiśmy. Maurycy wspinał się na wszelkie możliwe drzewa. Zeszliśmy z wytyczonej ścieżki, ot tak na skróty. Jak się możecie domyślać, te skróty (jak zwykle to bywa) skończyły się tym, że musieliśmy przeczołgiwać się pod ogrodzeniem. Ech... zew natury.
Po 2-3 godzinnym marszu stopy zaczęły odmawiać dalszej współpracy, więc zawinęliśmy się do domu. Z pewnością tu wrócimy.
Dobrze, że pod ogrodzeniem nie było prądu, bo ... uhhhh..., znam to uczucie z naszych pastwisk ha ha ;). Pojechał mi prądzik po garbie czasem. Włochata krowa mnie zafascynowała. Myślałam, że to mini żubrzyk ;). Tereny takie jakby niby-polskie... jakby mazurskie... ;).
OdpowiedzUsuńSprawdziłam rączką przewodzenie prądu, bo miała podobne obawy ;) Krowy mnie w tym kraju fascynują, bo te dzikie włochacze są dumnym przykładem fauny tutejszej. Dzika krowa... brzmi niesamowicie! A tereny bardzo polsko wyglądają. Ja miałam wrażenie spacerowania po lasach w okolicach mojej rodzinnej wsi, niż parku narodowego ;)
Usuń