Leżę otulona kocykiem z twarzą wlepioną w okno. W koło panuje cisza i tylko miarowy stukot kół powoli utula mnie do snu. Za oknem w ciemności szybko mijają bardziej lub mniej oświetlone miast. Wjechaliśmy właśnie w jakąś dużą plamę światła. Zatrzymujemy się na stacji i słyszę jakieś niemieckie pokrzykiwania. To Kolonia. Jest wpół do drugiej. Przed nami jeszcze cała noc.
W tym roku postanowiliśmy na święta do Polski wybrać się... pociągiem. Ceny biletów lotniczych były kosmiczne (choć na dobrą sprawę doliczając pociągi relacji Warszawa-Kraków-Warszawa nie wiele zaoszczędziliśmy), ale przede wszystkim terminy wylotów nam nie pasowały. Dlatego postawiliśmy na ten tradycyjny, nieco nostalgiczny środek transportu jakim jest kolej. W końcu czemu by nie zrobić czasem czegoś nieco innego. Taka mini przygoda. Pociąg kojarzy mi się w podróżami z czasów dzieciństwa. Przygotowując się do takiej podróży wie się, że potrwa to długo, więc nikomu się nie spieszy i można się zrelaksować. Jak dla mnie pociąg ma w sobie coś romantycznego, jakby z innej epoki. Kiedy inni współpasażerowie już śpią można wyciszyć umysł, wsłuchać się w stukot kół i przyglądać umykającym za oknem krajobrazom. Taki nocny kalejdoskop. Bez pewnej wrażliwości i owego wyciszenia podróż pociągiem może być strasznie uciążliwa. Dla mnie to coś więcej niż jedynie środek transportu.
Nasz pociąg złapaliśmy w Arnhem. Dwie kuszetki w przedziale 6-osobowym. Za współpasażerów przypadła nam polska studentka ekonomii studiująca w Amsterdamie, postawny mężczyzna, który większość czasu spędził w innej części pociągu, a w przedziale tylko przespał się parę godzin od czasu do czasu pochrapując oraz Matka-Polka z małymi bliźniaczkami z zaburzeniami tożsamości (jedna z dziewczynek ewidentnie przekonana była, że jest pieskiem, bo przez blisko dwie godziny skakała po łóżku, szczekając i wyjąc do księżyca, tudzież laptopa). Na dzień dobry Maurycy zagadując dzieciaki trochę je rozzuchwalił i potem nie chciały iść spać, doprowadzając swoją matkę do lekkiego szału. Ja nie wiedziałam czy się śmiać (z niedorzecznych dialogów trzylatki) czy modlić się, żeby mała się zmęczyła i poszła spać (po mnie rozpraszała i czytać nie mogłam). Na szczęście jak w pewnym momencie jak zasnęły, tak potem grzecznie spały przez całą noc.
Odniosłam wrażenie, że cały pociąg, a przynajmniej nasz wagon jest wybitnie polski. Ze wszystkich strony, zza ścian, z korytarza, z peronów dochodziły mnie jedynie polskie rozmowy. Nawet konduktor był Polakiem. I jeden biedny Maurycy w środku tego wszystkiego, usiłujący przeprowadzać wywiad wśród pasażerów pod tytułem "Jak mieszka Ci się w Holandii?". Do Warszawy dotarliśmy pół godziny przed czasem, więc udało nam się jeszcze załapać na wcześniejszy TLK do Krakowa. Miała nosa, żeby nie rezerwować nic wcześniej przez internet. Kolejna przyjemna parogodzinna podróż umilana rozmowami z innymi pasażerami. Nasz przedział był dość umiędzynarodowiony, bo choć poza Maurycem wszyscy byli Polakami, to rozsiani po Europie, właśnie wracający na święta. Przyjemnie i gorąco... oj grzeją w tych naszych pociągach. Dla tak ciepłolubnej istoty jak ja, to w sam raz, ale Mauryc mało się przez całą drogę nie roztopił.
W Krakowie pojawiliśmy się o czasie. Przyznam, że pod wrażeniem byłam, spodziewając się po polskiej kolei co najmniej parominutowych opóźnień. A tu zaskoczenie. Pewnie przez to, że śniegu też tyle co kot napłakał. Teraz pozostało już tylko wskoczyć w ostatni pociąg, by po godzinie nędznego, powolnego turlikania się dotrzeć do naszej ostatniej stacji, na której tata czekał już w samochodzie. Tak oto dojechaliśmy do Polski na święta. Czterema pociągami, z trzema przesiadkami i po blisko 21 godzinach. Trochę zmęczeni, głodni, ale zadowoleni z naszej małej wyprawy.