niedziela, 30 czerwca 2013

Pora zakupowa

Mieszkając w Krakowie przyzwyczaiłam się, że sklepy otwarte są przez 7 dni w tygodni i niemal przez całą dobę. Po galerii handlowej lub w centrum zawsze można było powłóczyć się w leniwą niedzielę, a pisząc magisterkę w środku nocy mogłam wyskoczyć na pięć minut do nocnego, żeby doładować się czekoladą lub  puszką schłodzonego napoju. A nawet kupić bułki i ser na śniadanie. Ale co tam wielki Kraków! W mojej rodzinnej wiosce nawet w niedziele są sklepy pootwierane, a w tygodniu do późnych godzin można jeszcze się zaopatrzyć w to, o czym wcześniej jakoś zapomnieliśmy. 

Oj rozpuściła mnie ta Polska. A jak sprawa wygląda w Holandii? W niedzielę wszystko pozamykane na trzy spusty. Jedynie parę (dosłownie na palcach jednej dłoni można policzyć) supermarketów otwiera swoje podwoje i to tylko na 2-3 godziny... popołudniu. Dlaczego tak? Ano ma to swoje korzenie w tradycji chrześcijańskiej. Jak wszystkim wiadomo dzień święty należy święcić, a praca w tenże dzień to grzech. Tylko z logicznego punktu widzenia kupy mi się to nie trzyma, bo nie ma też co ukrywać, że Polska duże bardziej religijnym krajem niż Holandia jest. A jakoś u nas weekend stał się nowym synonimem zakupów rodzinnych. Co prawda ostatnio niektóre partie próbują przeforsować prawo legislacyjne umożliwiające otwarcie sklepów również w weekend. Decyzja zapada wtedy na poziomie gminy. Dla mnie bomba, doczekać się nie mogę, ale jest też i wielu przeciwników. Głównie to pokolenie naszych rodziców i tłumaczą to nieuczciwą konkurencją względem małych sklepikarzy, którym też należą się dwa dni weekendu. 

Otóż to, dwa dni. Co za tym idzie... skoro wszystkie sklepy otwarte są w sobotę (tylko krócej), to bardzo często ten drugi dzień wolnego rekompensują sobie zamykając...w poniedziałek! Do fryzjera nawet nie ma się co wybierać w pierwszy dzień tygodnia, a zakupy (poza spożywczymi oczywiście) zaplanować na ten dzień nie wcześniej niż po 12, a jeszcze lepiej 13. Wcześniej gdyby nie targ uliczny, centrum miasta świeciłoby pustkami. Co zatem mają zrobić ludzie jak np. mój Maurycy, którzy siedzą w pracy od rano do wieczora i zanim wrócą do domu, wszystkie sklepy są już zamknięte?

Poza oczywistą i niezmiernie zatłoczoną sobotą, z ratunkiem przychodzą im tak zwane koopavond oraz koopzondag. W każdy czwartek bez wyjątków sklepy, urzędy, punkty usługowe pozostają otwarte do godziny 21:00. Jak łatwo się domyślić, w czwartkowe wieczory centrum przyżywa oblężenie i robienie zakupów jest tak samo "przyjemne" jak w sobotę. Trzeba uważać na łokcie i ryzyko zadeptania na śmierć. Dla zwiększenia "równowagi" pierwsza niedziela miesiąca także pozostawia otwarte drzwi. Uwielbiamy te niedziele, bo przynajmniej raz w miesiącu nie musimy czekać do późnego popołudnia, jeśli zabraknie nam w domu soku, pieczywa lub czegokolwiek innego. Wiem, wiem co powiedzie... że zawsze można nauczyć się efektywnego planowania i robić zakupy na zapas, a nie codziennie. Pewnie, że można, ale czy koniecznie trzeba? Ja tam lubię zdawać się na spontaniczną decyzję "co jemy dziś na obiad?" W końcu nie zawsze muszę mieć ochotę na to co zaplanowałam trzy dni wcześniej ;)

wtorek, 25 czerwca 2013

Anatomia Holendra: Potrzeba manifestacji

Zaczęły się wakacje! Po czym można to poznać? Ano po oknach niektórych domów. Holendrzy mają tą przedziwną, silną potrzebę manifestowania przeróżnych rodzinnych wydarzeń. I tak właśnie, jedną z tych sytuacji jest ukończenie szkoły średniej. 

netherland, klaar met middelbare school


Ale zakończenie tego rozdziału w życiu to nie jedyna rzecz, którą Holendrzy lubią się chwalić przechodniom. Już kiedyś wspominałam o bocianach (i innych stworach, których kolekcję zrosztą możecie zobaczyć na nibylandiowym facebook'u), które symbolizują narodziny dziecka. 



I żeby nie było, że na narodzinach się kończy. Nieraz można przyuważyć okna udekorowane kolorowymi girlandami i napisami "Hoera". Najczęście to dziecko domowników właśnie miało urodziny. Zwyczaj sympatyczny i chyba nikogo szczególnie nie dziwi. Dużo bardziej zaskoczył mnie kiedyś widok męskiej "lalki" siedzącej przed domem z przyczepionym zdjęciem w miejscu twarzy... 



Ta przeurocza para to Abraham i Sarah. Jak nie trudno się domyślić po liczbie dyndającej ponad ich głowami, lalki te wystawiane są przed domem, aby obwieścić światu, że jubilat przeżył już 50 wiosen ;) 

A Wy co myślicie o takich manifestacjach? Lubicie się dzielić ze światem ważnymi wydarzeniami w Waszym życiu (i nie mam tu na myśli facebooka ;P)

wtorek, 18 czerwca 2013

Spacer wśród zabytków, czyli jak wzięto mnie za najgorszego włamywacza na świecie

Od czasu do czasu lubimy wybrać się z Maurycym na wieczorny spacer po okolicy. Naszym ulubionym celem jest pobliska dzielnica Hees. Dlaczego tak ją lubimy? Zaraz Wam wszystko wyjaśnię.

Nijmegen

Hees, nijmegen

nijmegen, church

Nijmegen jako najstarsze miasto w Holandii wyrosło na wzgórzu i przez wieki otoczone było murami obronnymi. Przez to centrum miasta jest dość mocno "upakowane" ciasno stojącymi obok siebie kamienicami. Hees natomiast było jedną z wsi położonych tuż poza murami. Jest to równiż stara osada, pełna klasztorów, kościołów i przepięknych starych budynków, willi oraz farm. Wiele z nich uznano z zabytki gminne. Kiedy miasto zaczęło się rozrastać poza obręb murów obronnych, Hees zostało wchłonięte i obecnie stanowi bardzo urokliwą dzielnicę. 

nijmegen, kerkpad

monastry in hees, nijmegen

nijmegen

nijmegen
"Ławeczki" upamiętniające otwarcie linii tramwajowej łączącej Hees z centrum Nijmegen
W nie wielkiej odległości od centrum miasta znajdujemy się zatem w całkowicie innym otoczeniu. Można odnieść wrażenie, że życie toczy się tu spokojnie i powoli. W otoczeniu niesamowitej zieleni nie czujemy się wogóle blisko miasta. Stare i nowe budynki zachwycają, a wiele z nim ma nawet własną nazwę. Hees było zdecydowanie bardzo religijną wsią, o czym świadczą dwa kościoły - katolicki i protestancki oraz ilość klasztorów. Uwielbiamy spacerować wśród nich i wyobrażać sobie, jakby to było zamieszkać w takim uroczym starym domku lub ogromnej willi. 

hees, nijmegen
Wierzcie lub nie, ale według źródeł internetowych ta purpurowa rudera jest zabytkiem...
nijmegen

nijmegen

nijmegen, church

Niestety tym razem nasz wyśmienity nastrój i przyjemny spacer pod sam koniec popsuł nam pewien znerwicowany pan. Kiedy robiłam już ostatnie zdjęcie pięknej, starej willi, z domu na przeciwko wybiegł starszy mężczyzna i bardzo gniewnie zaczął się nam przyglądać. 
- Spokojnie, nie robimy tu nic złego - powiedział uspokajająco Maurycy.
- Za cholerę wam nie wierzę! - wykrzyknął gniewnie mężczyzna.
Wzruszyliśmy tylko ramionami i spokojnym, zrelaksowanym krokiem kontynuowaliśmy nasz spacer trzymając się za rączki. Mężczyzna zaczął za nami podąrzać i krzyczeć:
- Żebyście tylko wiedzieli, że policja została już poinformowana! A ja bez trudu rozpoznam wasze twarze!!
Poinformowana? O czym?... O tym, że para spaceruje sobie po ładnej okolicy i robi zdjęcia? Czyżby to była jakaś zbrodnia?...
- To świetnie, że nie ma pan nic lepszego do roboty! - rzucił poirytowany Maurycy i oddaliliśmy się kręcąc z niedowierzaniem głowami.
Naprawdę? Nawet gdybyśmy byli włamywaczami, stanowiłby to chyba najgorszy przykład tej profesji... Robienie zdjęć budynkom stojąc na środku ulicy, z niczym się nie kryjąć? I to godzinach, kiedy wszyscy są w domach, jedząc kolację, a na zewnątrz jest jeszcze bardzo widno i wszystko widać jak na dłoni... Równie dobrze mogłabym wręczyć temu panu swoją blogową wizytówkę i zdjęcie żartując "To dobrze, że zapamięta pan moją twarz. Może kiedyś ją pan rozpozna, kiedy już będę sławna ;)". Obawiam się jednak, że nie zrozumiałby sarkazmu, ani nie dożył dnia mojej sławy. Przy takim nastawieniu, szybcie wrzody go wykończą. 


A walk through Hees or other words "how I was taken for the world's worst burglar"

From time to time we like to go with Maurice for an evening walk. Our favorite goal is a nearby neighborhood Hees. Why do we like it so much? Keep on reading.

Nijmegen

Hees, nijmegen

nijmegen, church

Nijmegen as the oldest city in the Netherlands was built on a hill and for ages surrounded with city walls. It's because of that the center is so packed with narrow streets and houses. At the same time Hees was an old village located just outside the city walls. This lovely settlement is full of monasteries, churches and beautiful old houses, enormous villas and cute farm houses. Many of them are municipal monuments. When the city started growing outside the walls Hees quickly became a part of it. Now it's an adorable neighborhood.

nijmegen, kerkpad

monastry in hees, nijmegen

nijmegen

nijmegen
This "bench" is a symbol commemorating the opening of a tram line connecting Hees with the center of Nijmegen
It's so close to the center of the city, but you can't feel it at all. It seems like the life goes here very calm and relaxed. Full of green, surrounded with lovely old buildings. Some of these even have its own name.Hees was clearly a very religious village. There are two churches - catolic and protestant and few monasteries. We love to wander here and imagine how would it be to live in such a cute tiny old house or big mansion.

hees, nijmegen
Believe it or not, but this purple hovel apparently is a monument..
nijmegen

nijmegen

nijmegen, church

Unfortunatelly our great mood and pleasant stroll was disturbed by some older man. When I was taking the last picture of a beautiful big mansion, the man run outside of his house (which was by the way on the other side of the street than the mansion) and started angrily staring at us.
- It's fine, we're not doing any harm here, right - Maurice informed him calmly.
- I damn sure don't trust you! - he shouted.
We just shrugged and kept walking our way holding our hands. The man however didn't stop. He started walking behind us and yelling:
- The police is informed! And I'll recognise your faces!!
Informed? About what?... A couple that is strolling in a nice neighborhood and taking pictures of the monuments? I didn't know it was forbidden...
- That's great you have nothing better to do! - answered annoyed Maurice and we left away, shaking our heads.
Honestly? Us, robbers? Even if we'd be ones, that would be the worst example of it. Taking pictures of the houses and standing very officially on the middle of the street? And at the time when everyone is at home, eating dinner. Not even mentioning that it was still very light and you could see eveything. That indeed would make the worst burglar ever. Same well I could just give this man my card and a photo joking "Here, very good you'll remember my face. Maybe one time you can recognise it when I'm already famous". However I'm afraid the man would not get the sarcasm or be still alive by the time I'm famous. With this attitude his ulcers would finish him before.


poniedziałek, 10 czerwca 2013

Nie taki diabeł straszny, czyli parę słów o Staatsexamen

Mam za sobą moje pierwsze publiczne wystąpienie w języku holenderskim! Ha, ależ się dumnie czuję. Moja nauczycielka z kursu językowego zaprosiła mnie dziś do szkoły, żeby opowiedziała jej nowej grupie co nieco  o moich doświadczeniach z egzaminem Staatsexamen NT2. Bardzo chętnie przyjęłąm zaproszenie i było mi niezwykle miło podzielić się wiedzą i własnymi wrażeniami z innymi expatami. Zainspirowało mnie to, żeby i z Wami w końcu podzielić się tą historią.

Jak zapewne już wiecie (a już zdecydowanie CI, który nibylandiowego facebooka odwiedzają) na początku kwietnia podeszłam do państwowego egzaminu sprawdzającego znajomość języka niderlandzkiego. Po lekko ponad miesiącu dotarła do mnie wyczekiwana wiadomość, że alleluja - egzamin zdałam i zasłużyłam na mój własny certyfikat, mówiący, że spreekam jak ta lala ;) Ale, ale... jak ten egzamin właściwie wyglądał?

Egzamin ten odbywa się w paru różnych miastach w Holandii. Z premedytacją zapisałam się do Utrechtu, dzięki czemu mogłam zabrać się z Maurycym samochodem, który i tak codziennie kursuje w tym kierunku zmierzając do pracy. Nie ma nic przyjemniejszego, niż poranny stres rozładowywany we dwoje stojąc w korkach ;) Ok, szczęście mieliśmy i przez te dwa dni, kiedy miałam egzaminy, korków magicznie uniknęłiśmy. Tak, tak... egzamin trwa dwa dni i składa się czterech części: pisemnej, ustnej, czytanej i słuchanej. Jakoś mnie to pozytywnie musiało natchnąć, bo zamiast się stresować, przed i w przerwach między kolejnymi testami w najlepsze plotkowałam ze znajomą z kursu i nawiązywałam nowe znajomości. 

A jak wyglądał sam egzamin? Sprawdzili nam paszpotry, dali po kluczyku do osobnych szafek, gdzie należało schować cały elektroniczny dorobek. Wszelkie komórki, laptopy, iPody i tym podobne ustrojstwa są zakazane w sali egzaminacyjnej. Każdy z nas miał przydzielone biureczko-boks przy komputerze z przygotowaną instrukcją obsługi egzaminu, zapasową kartką-brudnopisem i długopisem. A co, własnych piśmideł też nie wolno używać (pewnie nauczeni pomysłowością studentów, którzy ściągi potrafią nawet na długopisie umieścić). Ale na tym terror się kończy. Panie pilnujące nas były przesympatyczne. Wszystko ładnie objaśniły, informowały o czasie (jeśli ktoś był zbyt zajęty, żeby zerknąć na ścianę) i uśmiechały się szeroko. Nie obyło się jednak bez małego chaosu. Pierwszego dnia, po ustnym egzaminie (który zdajemy ze słuchawkami na uszach, odpowiadając na usłyszane polecenia, a wszystko jest nagrywane na komputerze) na zakończenie poproszono nas, o odsłuchanie kawałka naszych wypowiedzi. Ot tak, żeby sprawdzić jakość nagrania. I nagle cisza... Sprawdzamy jeszcze raz. Na wszystkich twarzach maluje się zmieszanie i obawa. Nikt nic nie słyszy. Zapomnieli nas nagrać, czy co? Po kilku kolejnych próbach poproszono nas o wyjście z sali i zaczekanie, aż technicy sprawdzą co się dzieje. Mijają kolejne minuty, wszyscy podenerwowani... Po blisko 20 minutach drzwi się w końcu otworzyły i z wyraźną ulgą poinformowano nas, że wszystko jest w porządku. Uff... nie wiem, kto się bardziej stresował. My, czy personel. 

Jeśli ktoś z Was planuje podchodzić do Staatsexamen NT2, to polecam mój artykuł na portalu Wiatrak.nl, gdzie omówiłam przetestowane przeze mnie tips&tricks, żeby ułatwić sobie zadanie. A jak widać po własnym przykładzi - poskutkowały! ;) Bo ten diabeł nie taki straszny, jak go malują i choć holenderski znać dobrze już na tym poziomie trzeba, bynajmniej nie jest to znajomość biegła ;) Także odwagi i do dzieła! 

czwartek, 6 czerwca 2013

Tajniki holenderskiej mowy: wszechobecne zdrobnienia

Podczas rodzinnego weekendu wszyscy byli pod wrażeniem moich postępów z językiem holenderskim. A jak Maurycemu idzie nauka polskiego? Nie idzie. Jak podkreśla nieustannie: nie ma czasu. Koniec kropka. Muszę mu jednak przyznać, że pewne słowa i zwroty opanował do perfekcji, np. "nie dokuczaj mi", "wiem", "nie chce", "kot", "kotek". Nie wymagajmy od niego zbyt wiele, w końcu nauczył się też prosić o kawę z mlekiem, mimo, że takowej nigdy nie pija :D 

Co do kocich zwrotów, ostatnio bardzo mnie zaskoczył. Smacznie dosypiamy sobie w weekendowe południe (bo dla nas poranek w weekend zaczyna się po 11), kiedy nagle nasza terrorystka wskakuje na łóżko, gramoli się na maurycowy tors i zaczyna domagać się swojej porannej porcji mleka. 
- Kot! Go away! - mruczy pod nosem zaspany Mauryc.
Kot ani drgnie. 
- Kocie! Go to mommy... - taaaa, najlepiej przenieść odpowiedzialność na niewiastę. 
- Coś ty powiedział? Kocie?? - rozentuzjazmowałam się maurycową udaną próbą polskiej deklinacji. - Skąd wiedziałeś, że tak się odmienia słowo "kot" po polsku?
- Coo? Ale ja nic nie odmieniłem. Powiedziałem zdrobniale. No wiesz... z "je".

I tyle by było z deklinacji. Dodając do polskiego kota, holenderskią końcówkę odpowiedzialną za zdrobnienia "-je" wyszło mu "kotje" wymawiane jak nasze rodzime "kocie". I magia prysła ;P

Właściwie nie wiem, czemu wcześniej o zdrobnieniach nie napisałam. Holendrzy uwielbiają zdrobnienia! Końcówkę "-je" potrafią dodać do niemal każdego rzeczownika. I to nie tylko dzieci. Na porządku dziennym spotkasz dwóch dorosłych mężczyzn prowadzących poważną rozmowę i wrzycających gdzie niegdzie owe "-je". I tak dzwoniąc z komórki używamy mobiltje, jadąc objazdem robimy rondje, a dla ochłody pijemy glaasje wody lub piwa. 

Ale, ale... w tym szaleństwie jest metoda. Szybko nauczyłam się, że dzięki zdrobnieniem mogę ułatwić sobie życie. Tak jak dzieciaki z przedszkola i szkoły. Ale co najlepsze, wcale nie musi to odrazu oznaczać, że będę brzmieć infantylnie. Terror stanowią dla mnie artykuły "de" i "het". Tak jak w angielskim "a" i "the". Jako że w języku polskim tak durnego tworu nie ma, popełniam z nimi nagminnie błędy (czyli fautje).I nagle olśnienie: wszystkie słowa ze zdrobnieniem otrzymują ZAWSZE (chyba, że są mnogie) artykuł "het". Alleluja! 
Od tego momentu "-je" pokochałam, choć bawią mnie niektóre kombinacje do dziś. 

wtorek, 4 czerwca 2013

Na kawę do supermarketu

Siedzę już od rana na balkonie pracując zawzięcie na laptopie. Słońce cudownie przygrzewa, kot spokojnie śpi na fotelu obok. Poranek jak marzenie. Czego mogłoby mi do szczęścia brakować? Hmm... w sumie nie obraziłabym się za kawałek pysznego ciasta i kawkę. Ciasta w domu nie ma, więc opcje mam trzy:

  • wyskoczyć po pobliskiej kawiarni, gdzie najprawdopodobniej się zasiedzę
  • pobiec do piekarni na rogu i samej sobie zaparzyć kawki do wypieku
  • zrobić i tak czekające mnie zakupy w supermarkecie
Myślicie, że opcja 3 jest wogóle nie atrakcyjna? Przecież i tak musiałabym sobie tą kawe sama zrobić, a do tego ciasto z supermarketu nigdy nie jest tak pyszne jak z cukierni... No nie do końca to prawda. W sąsiedztwie mam bowiem supermarket rodem z Limburgii, Jan Linders.

limburgse vlaai, jan linders, supermarket
Kawałek ciasta i kawka jako degustacja w supermarkecie? Czemu nie ;)
O moim zamiłowaniu do holenderskich supermarketów, dzięki którym gotowanie może być dziecinnie proste i szybkie (i wciąż smaczne) już wiecie. Ale ten limburgski sklep wyniósł moje oczekiwania na wyżyny. Nikogo przecież nie dziwią już degustacje ciasteczek, sera, wędliny czy nawet świeżo usmażonych dań. To znajdziemy wszędzie. A gdyby tam w czasie zakupów zatrzymać się na chwilkę, żeby podelektować się kawałkiem tradycyjnego ciasta vlaai (zdjęcie sprzed kilku miesięcy, bo teraz królują ciasta ze świeżutkimi truskawkami!) i napić się kawki lub herbaty? I to za darmo ;) I nie mam na myśli mikroskopijnych rozmiarów kawałeczka, takiego typowego dla sklepowych degustacji. Mowa tu o normalnych rozmiarów ciachu, takim jakim poczęstowałaby nas ciotka, do której wpadliśmy w odwiedziny. 

Nagle zakupy w markecie nabierają nowego wymiaru i stają się znacznie przyjemniejsze. Tylko moja dieta coś na tym cierpi, bo zapasy robię codziennie.... ;)

For coffee and pie to supermarket

I'm working on my laptop since morning chilling at the same time on a balcony. The sun is pleasently shinning, the cat is happily on a chair next to me. Love the mornings like this. What else would I need to feel even happier? Hmm... well, I wouldn't say no to a coffee and delicious piece of cake. Cake is gone, so I have three options:

  • go to the closest cafe, where I'd probably spent way too much time
  • run to the bakery behind the corner and make coffee myself
  • do the gloceries in a supermarket (especially that it would have to happen today anyway)

You're probably thinking now, that the option number 3 isn't attractive at all? After all I would have to make the coffee from myself anyway and the cakes in supermarket are never as good as the once from bakery or home-made... Well, it's not entirely true. And it's because we have in our neighborhood Jan Linders - a supermarket chain from Limburg.

limburgse vlaai, jan linders, supermarket
A cake and coffee to proof in supermarket? Why not ;)
You probably already know about my fascination with Dutch supermarkets. Thanks to them cooking can be so easy, fast and still tasty. But this company from the south made my expectations even higher. No one is surprised anymore with cookies, cheese or piece of ham for degustation in supermarkets. Even freshly fried food is not a sensation anymore. We can find it everywhere. And how about taking a short break while shopping to try some traditional southern pie vlaai (for example with fresh strawberries like they serve it now) and have some coffee or tea? And even better... for free :) And I really don't mean these tinni tiny pieces like for dwarfs but normal sized cake like the one you'd get visiting your aunt.

Suddenly shopping became so much nicer. Only my diet is getting problematic, since I'm doing groceries everyday ;)

niedziela, 2 czerwca 2013

Weekend na wsi z owcami w tle

Niedzielne południe: Wchodzimy do mieszkania obwieszeni torbami. Kot krzyczy na nas stojąc nad pustą miską. Wczoraj koleżanka wpadła nakarmić małą terrorystkę, ale ten żarłok domaga się właśnie porannej porcji kociego mleka. Z siatki zaczyna wyciekać marynata z niedomkniętego pojemnika wypełnionego doskonałej jakości mięsem. Trzeba je szybko podzielić na mniejsze porcje i do zamrażalnika - będzie obiad na cały tydzień. Bolą nas wszystkie mięśnie i czujemy się kompletnie wybici z nasego normalnego rytmu. Co się właściwie stało? Rodzinny weekend! 

Rodzina teścia jest naprawdę liczna. Raz na rok, na początku czerwca spotykają się wszyscy na weekend w wynajętym budynku, który kiedyś był starą farmą, a dziś idealną noclegownią dla dużych grup, takich jak kolonie, wycieczki szkolne lub zwariowana holenderska rodzinka. Idea jest prosta z założenia. Przez weekend wszyscy razem biesiadują, oddają się mniej lub bardziej aktywnym rozrywkom, pochłaniają hektolitry piwa, kilogramy typowo południowo-holenderskiego ciasta vlaai i innych pyszności. W tym roku za organizację odpowiadała m.in. siostra Maurycego, która lubi mieć wszystko pod kontrolą i uwielbia sport, maratony itp. 



Jednym z jej szatańskich ;) planów był poranny boot-camp w sobotę. Jako, że nie chciałam jej rozczarować, ani się jej narazić, zebrałam się rano względnie o czasie, wskoczyłam w dres i zaczęłam modły za moją kiepską kondycję. Ja to i tak nie miałam jeszcze tak źle. Maurycy wieczór wcześniej trochę za dużo wypił i poszedł późno spać, przez co obudził się na nieznośnym kacu. Ja zostawiłam go w spokoju, ale Liza nie odpuściła. Zwlekła jego żałosne zwłoki z łóżka i niczym sierżant zagoniła go do szeregu. Kilka rundek wokół domu, żabie skoki, "pompki", przysiady i tym podobne atrakcje... po godzinie wszyscy leżeliśmy na wciąż wiglotnej trawie i ledwo zipaliśmy ;)

Ale to nie koniec atrakcji! Następnie w planach znajdował się klompengolf. Graliście kiedyś w golfa? A graliście kiedyś drawnianymi chodakami na kiju i gumową piłką wielkości melona? Ja też nie! Z początku szło mi tragicznie. Nie potrafiłam solidnie uderzyć piłki, a ta złośliwie lądowałą mi co chwilę w wysokiej trawie. To i tak nie dużo gorzej wyszłam niż Mauryc, który chcąc na skróty, żeby piłka przeleciała nad ogrodzeniam, ostatecznie sam musiał przez ogrodzenia skakać i piłki w trawach szukać ;) Przyznam, że zabawa jest świetna, szczególnie, kiedy gra się pomiędzy stadem owiec i muzykujących żab. Ach, prawdziwie wiejskie klimaty.  


Zwieńczenie wczorajszego dnia było natomiast iście groteskowe. Wyobraźcie sobie grupkę seniorów składających tekst i... rapujących! Sam człowiek nie wie, czy śmiać się czy płakać, bo szło im to dość opornie. No dobra, zdecydowanie śmiać się ;) Wiele można by o tej rodzinie zapewne powiedzieć, ale z całą pewnością nie należy on do nudnych. A za rok... powtórka! :D

Zdjęcia pochodzą z internetu, gdyż w całym zamieszaniu zapomniałam wziąć swojego aparatu. 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...