Niedzielne południe: Wchodzimy do mieszkania obwieszeni torbami. Kot krzyczy na nas stojąc nad pustą miską. Wczoraj koleżanka wpadła nakarmić małą terrorystkę, ale ten żarłok domaga się właśnie porannej porcji kociego mleka. Z siatki zaczyna wyciekać marynata z niedomkniętego pojemnika wypełnionego doskonałej jakości mięsem. Trzeba je szybko podzielić na mniejsze porcje i do zamrażalnika - będzie obiad na cały tydzień. Bolą nas wszystkie mięśnie i czujemy się kompletnie wybici z nasego normalnego rytmu. Co się właściwie stało? Rodzinny weekend!
Rodzina teścia jest naprawdę liczna. Raz na rok, na początku czerwca spotykają się wszyscy na weekend w wynajętym budynku, który kiedyś był starą farmą, a dziś idealną noclegownią dla dużych grup, takich jak kolonie, wycieczki szkolne lub zwariowana holenderska rodzinka. Idea jest prosta z założenia. Przez weekend wszyscy razem biesiadują, oddają się mniej lub bardziej aktywnym rozrywkom, pochłaniają hektolitry piwa, kilogramy typowo południowo-holenderskiego ciasta vlaai i innych pyszności. W tym roku za organizację odpowiadała m.in. siostra Maurycego, która lubi mieć wszystko pod kontrolą i uwielbia sport, maratony itp.
Jednym z jej szatańskich ;) planów był poranny boot-camp w sobotę. Jako, że nie chciałam jej rozczarować, ani się jej narazić, zebrałam się rano względnie o czasie, wskoczyłam w dres i zaczęłam modły za moją kiepską kondycję. Ja to i tak nie miałam jeszcze tak źle. Maurycy wieczór wcześniej trochę za dużo wypił i poszedł późno spać, przez co obudził się na nieznośnym kacu. Ja zostawiłam go w spokoju, ale Liza nie odpuściła. Zwlekła jego żałosne zwłoki z łóżka i niczym sierżant zagoniła go do szeregu. Kilka rundek wokół domu, żabie skoki, "pompki", przysiady i tym podobne atrakcje... po godzinie wszyscy leżeliśmy na wciąż wiglotnej trawie i ledwo zipaliśmy ;)
Ale to nie koniec atrakcji! Następnie w planach znajdował się klompengolf. Graliście kiedyś w golfa? A graliście kiedyś drawnianymi chodakami na kiju i gumową piłką wielkości melona? Ja też nie! Z początku szło mi tragicznie. Nie potrafiłam solidnie uderzyć piłki, a ta złośliwie lądowałą mi co chwilę w wysokiej trawie. To i tak nie dużo gorzej wyszłam niż Mauryc, który chcąc na skróty, żeby piłka przeleciała nad ogrodzeniam, ostatecznie sam musiał przez ogrodzenia skakać i piłki w trawach szukać ;) Przyznam, że zabawa jest świetna, szczególnie, kiedy gra się pomiędzy stadem owiec i muzykujących żab. Ach, prawdziwie wiejskie klimaty.
Zwieńczenie wczorajszego dnia było natomiast iście groteskowe. Wyobraźcie sobie grupkę seniorów składających tekst i... rapujących! Sam człowiek nie wie, czy śmiać się czy płakać, bo szło im to dość opornie. No dobra, zdecydowanie śmiać się ;) Wiele można by o tej rodzinie zapewne powiedzieć, ale z całą pewnością nie należy on do nudnych. A za rok... powtórka! :D
Zdjęcia pochodzą z internetu, gdyż w całym zamieszaniu zapomniałam wziąć swojego aparatu.
I dobrze, że w ruchu spędziliście ten czas. Ja właśnie wróciłam z imprezy, gdzie się siedziało, jadło i piło. Teraz ledwo zyję a brzuch sterczy jakbym piłkę połknęła! Lepiej byłoby pobiegać z piłką albo grządki wspólnie wyplewić!Ale to nie w Polsce te numery!:-)
OdpowiedzUsuńNie da się ukryć, że lepiej się za piłką biega, niż nosi w miejscu żołądka ;) Ale, żeby nie było, że Holendrzy tacy hiperaktywni są... tylko małą grupka tak zwanej młodzieży biegała i ćwiczyła. Starszyzna plemienna swoje ruchy ograniczyła do mini golfa i "dżwigania" kolejnych szklaneczek piwa ;)
UsuńŚwietna zabawa, az zazdroszczę takiej zwariowanej rodzinki..:)porana gimnastyka i biegi na przełaj pewnie powaliłyby mnie na trawe na wiele godzin...hehe
OdpowiedzUsuńAbyś więcej blogowała to zapraszam po odbiór wyróznienia Liebster Award :)Gratulacje!
OdpowiedzUsuńWiedziałam, że prędzej czy później ktoś mnie znowu pogoni za obijanie się i pustki na blogu :D Ale tak karcić to mnie możecie częście ;) Dziękuję pięknie za to honorowe wyróżnienie ;*
Usuń