Muszę sobie pomarudzić, bo sytuacja doprowadzam mnie wręcz momentami do łez. Wszystkie expatki, które przeprowadzając się za granicę nie znały jeszcze języka swojego docelowego kraju, mam do Was pytanie! Jak Wam idzie/szła nauka? Lubicie rozmawiać w tym nowym języku? Bo ja sama już nie wiem...
Generalnie w szkole idzie mi dobrze. Śmiem powiedzieć wręcz bardzo dobrze! Ze wszelkich testów, zadań, wypracowań mam bardzo dobre wyniki. Gramatyka nie sprawia mi problemów. Maurycy śmieje się czasem, że teorię mam lepiej opanowaną niż on sam. Z mówieniem w szkole też nie mam jakichś wybitnych problemów. Rozumiem co mówią nauczyciele, inni uczniowie, potrafię wziąć udział w prowadzonej rozmowie. Mało tego, niektóre koleżanki z ławki czasem się mnie pytają co dane słowo znaczy, albo jak bym dane zdanie napisała. Generalnie mogłabym powiedzieć, że lubię się uczyć holenderskiego, tak jak każdego innego języka, za jaki się w moim życiu brałam.
Problem z mówieniem pojawia się w codziennym życiu. Nawet nie tyle codziennym, co prywatnym. Bynajmniej nie stronię od mówienia po holendersku gdziekolwiek się nie ruszę: w sklepie, u fryzjera, u lekarza, na ulicy. Da się? Da się! Lubię sobie trochę pogadać po niderlandzku z Mausem i holenderskimi znajomymi. No więc gdzie jest problem? Otóż mam takie dni, że mam ochotę udusić wszystkich, którzy usilnie próbują ze mną w tym języku rozmawiać. Lubię holenderski, ale nienawidzę kiedy inni oczekują go ode mnie! A słysząc wytłumaczenia, że to dla mojego dobra, bo muszę dużo ćwiczyć, to aż mi się scyzoryk w kieszeni otwiera.
Jak to jest, że w szkole rozumiem co do mnie mówią, a znajomych i rodziny Mausa za cholerę czasem nie mogę załapać. Wystarczy, że ktoś za szybko coś powie, jakiś akcent, zamieszanie albo hałas wkoło, albo kilka głupich słówek, których najzwyczajniej nie znam i odpadam. Bardzo to demotywujące, że taki drobiazg potrafi czasem zniweczyć moje ciężkie wysyłki. Do tego mam cały czas wrażenie, że moja znajomość języka jest nie wystarczająca, żeby wziąć udział w fajnej rozmowie i czuję się albo jak dziecko z przedszkola uczące się alfabetu, albo idiotka, która nie potrafi się wysłowić. Co za tym idzie, czasem wolę w ogóle nic nie mówić! I w takich momentach nie cierpię tego durnego języka!
Ktoś jeszcze też tak ma/miał? Ktokolwiek? Czy to tylko ja jestem jakaś dziwna i uparta?