poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Kolejny etap integracji

Kurnik wciąż się urządza. Zainspirowana sobotnimi udanymi zakupami, postanowiłam dziś ową aktywność kontynuować. Po wypatrzeniu online szafki na buty w pobliskim sklepie meblowym wskoczyłam na rower i pognałam z zegarkiem w dłoni tuż po otwarciu sklepu. 

Chodzę między regałami, szukam... no jak na złość nie ma. Moją łamaną holenderszczyzną wspomaganą  nieco lepszą angielszczyzną (no dobra, głównie po angielsku) wypytałam obsługę o tenże mój wymarzony obiekt pożądania i co... nie mają na stanie! Jak się okazało można ją zamówić tylko online. Głęboka rozpacz! Ale jak to? W akcie umiarkowanej desperacji, na poprawę humoru złapałam niewielki stolik z koszyczkami zamiast szuflad, który wpadł mi mimochodem w oko i czym prędzej opuściłam sklep (spokojnie, zapłaciłam za zakupy!)

Pozostała kwestia przetransportowania. Szybko władowałam koszyki do toreb zwisających po obu stronach bagażnika dla większej stabilności (zarówno toreb jak i stolika) a samą konstrukcję przymocowałam łańcuchem do siodełka. Wielce zadowolona z mojego dzieła pognałam drogą okrężną (bo oczywiście zabłądziłam, choć sklep jest zaledwie 5 minut jazy od naszego kurnika) rozmyślając jak ja miałam właściwie zamiar zapakować na rower znacznie większą szafkę. Opierając się wygodnie o stolik, z plastikowym krzaczkiem wystającym mi z torebki poczułam się nagle tak... holendersko! W pierwszych tygodniach mojego pobytu w tym kraju, z niekrytym zaskoczeniem i rozbawieniem obserwowałam kobietę transportującą na rowerze stół. A teraz sama tak przewożę meble! Może i mniejsze gabarytowo, ale przecież początkująca jestem. 

Holenderski sposób podróżowania :) Przepraszam za jakość zdjęcia, ale miałam do dyspozycji tylko komórkę
Skoro mowa już o rowerach, w weekend mocno zastanowił mnie pewien fakt. Pijąc ze znajomym kawę w mieście, przyglądałam się intensywnie szyldowi naprzeciwko głoszącemu "Fresh Belgian Chocolate". Kiedy towarzystwo po kilku minutach powędrowało za moim wzrokiem, dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że to co przysłania mi kilka liter w napisie czekolada, to... wiszący na drzewie rower! A oto pytanie: czy jestem aż taką czokoholiczką, że sama już słowo "czekolada" skupia całą moją uwagę, czy aż tak przyzwyczaiłam się do wszechobecnych rowerów, że nawet te zaparkowane na drzewie już mnie nie wzruszają? :)

The next level of integration


The hen-house is getting close to be finally arranged. Inspired by our succesfull shopping on Saturday, I decided to continue this activity today. I found online a nice shoe cabinet in a furniture store close to our place, so I jumped on my bike and went there immidiately after they opened. 

I'm walking around, searching and nothing. Can't find it. With my broken Dutch mixed with better English (ok, mostly in English) I asked the staff about my object of desire... they don't have it! This item you can order only online. Deep depresion. In a moderate desperation, to cheer myself I grabbed a small coffee table with two baskets as drawers and left this place as soon as possible (relax, I did pay!)

The only problem was, how to transport it to our place. I quickly packed the baskets into big bags hanging on both sides of the bicycle rack for better stability (stability of both baskets and the table) and fastened the rest with a chain to the saddle. Enormously pleased with my construction I cycled back home (making a bit detour, cause I got lost, though the store is only 5 minutes away from our hen-house) wondering how the hell would I pack that cabinet on my bicycle. Leaning against the table, with a plastic plant sticking out of my bag suddenly I felt so... dutch! In the first weeks after I moved to this country I saw a woman transporting on a bike a table. It seemed so shocking and funny at the same time. And now... I'm doing the same! Maybe much smaller furniture, but I'm also just a beginner. 

Dutch way of travelling :) Sorry for the quality but I had only my cell phone with me
Speaking of bicycles, one thing last weekend made me wonder. We were drinking some coffee with a friend at a terrace in a city and I was staring at a signboard in front of my saying "Fresh Belgian Chocolate". I didn't realised till my company followed my gaze, that the thing that was partially obscure few letters was... a bicycle hanging on a tree. And here's the question: am I such a huge chocoholic that even just a word "chocolate" is focusing my whole attention or am I already so used to the ubiquitous bicycles that I'm not  noticing anymore even these parked on the trees? ;)

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Dzika plaża z "bizonami"

Już mam doooość! Ileż można... przecież to niby klimat umiarkowany miał być, a od dobrego miesiąc temperatury są dość tropikalne... Aż nasze kurnikowe drzewko oliwne rośnie jak szalone. Jeszcze chwila a owoce na nim dojrzeją ;)


Za nami jeden z najgorętszych weekendów w Holandii. Dla ochłody przegrzanych umysłów wybraliśmy się nad wodę. Nijmegen posiada całe mnóstwo mniejszych i większych plażyczek nad rzeką Waal, więc wybierać jest w czym. Wraz ze znajomymi wyciągnęliśmy się plackiem na piaseczku nieco poza miastem, za to z widokiem na centrum. Plackiem, w towarzystwie wysuszonych na amen krowich placków. Cóż za swojskie klimaty, nieprawdaż? Nie ma się co dziwić... na pobliskiej łące w najlepsze pasły się futrzane, dzikie krowy. Zaprawdę jest to dzika plaża ;)



Choć z początku bardzo nieufnie i z lekkim wstrętem moczyłam jedynie stopy w niestety nie bardzo krystalicznej wodzie, ostatecznie upał zmusił mnie to wyciągnięcia się przy brzegu, niczym wieloryb wyrzucony przez morze. Ruch wszelkich łódek, łodzi i statków na rzece Waal jest dość duży, nawet w tropikalną niedzielę, co ku naszej wielkiej uciesze skutkowało mniejszymi i większymi falami zalewającymi nasze wielorybie ciała :)

Wild beach with "bisons"


I've got enough of it! How long can it be... it was supposed to be a temperate climat, while it's been already a month, since the temperatures are rather tropical... Even our hen-house olive tree is expanding like crazy. If it's not gonna change, soon we're gonna have our own olives ;)


It was one of the hottest weekends in the Netherlands. To cool down our overheated minds we went to a beach. Nijmegen has quite a lot of smaller and bigger sandy beaches along the Waal river, so there's always a choice. We choosed with our friends a little one out of the city, but with a view for the center. Laying happily on a velvety smooth sand next to a totally dry... cow's crap. Well, quite rural surrounding, isn't it? After all it's hard to be surprised... on a meadow next to the beach there were furry, wild cows, chewing there grass in peace. It's indeed a wild beach ;)



Though at the beginning I was suspicious and a bit disgust with not very clear water, not getting deeper than my ankles, later I gave up with the heat and layed on a shore like a little whale, left the by the sea. The Waal river is quite busy even on a tropical Sunday, so there was a lot of boats and ships passing by, causing some waves. Luckly for us... we were very pleased with the water covering our whale bodies ;)

piątek, 17 sierpnia 2012

Kurnikowe pole walki

Od przeprowadzki minęły już ohoo 4 miesiące. Kurnik nabrał już kształtów i funkcjonalności (nie nabrał natomiast kolorów, bo wciąż dominują drewniany beż i biel) i czujemy się w nim przytulnie. W końcu możemy bez przeszkód powiedzieć, że to nasz Dom. 

Nie wszystko jednak jeszcze skończone, oj nie. Okap dalej leży na kuchennej podłodze pod oknem, zasłony zalegają na biurku (od dwóch dni, kiedy to owo biurko się pojawiło... wcześniej zasłony okupowały deskę do prasowania na przemian z suszarką do prania). Szyny do ich powieszenia choć zamontowaliśmy jeszcze przed wyjazdem na wakacje, wymagają haczyków (które GDZIEŚ są, ale owe gdzieś jest bliżej niezidentyfikowane) i dodatkowego wzmocnienia. Ojj jak się Maurycy gotował w środku przykręcając to cholerstwo do sufitu... na 5 wywierconych otworów 4 trafiły w metal. Generalnie na sam dźwięk słowa klussen, czyli hmm... złotorączkowanie, oboje dostajemy już gęsiej skórki i nagłego wzrostu ciśnienia. Nie mniej jednak wszystko spokojnie, powoli dotrzemy kiedyś do celu. Zresztą nie my jedni, bo odgłos wiertarki wciąż regularnie rozbrzmiewa w naszym budynku. 

Ja natomiast, obok skręcania możliwych nabytków z Ikei, od tygodni (jak nie miesięcy) buszuję po sieci wyszukując kolejnych zdobyczy. Idealny stół kuchenny, który upolowałam na Marktplaats (odpowiednik polskiego Gumtree) stał się punktem odniesienia do ostatniego potrzebnego nam mebla, stolika/otwartej szafki... najprościej to chyba ujmując: bufetu. Dodatkowej przestrzeni płasko/schowkowej w kuchni. I za cholerę znaleźć nie mogę. Mam tylko dwa kryteria: kolorystycznie pasujący i nie za drogi (bośmy biedni przecież, nie?). Już, już wypatrzyłam idealny, nawet mniejsza już z ceną, przebolałabym, ale... za cholerę się na długość nie zmieści. Chyba, że lodówkę eksmitujemy na balkon. 

W całym tym poszukiwaniowym bałaganie i rozczarowaniu jedna rzecz wyszła mi na dobre. Po tygodniach przeglądania holenderskich stron sklepów internetowych i ogłoszeń prywatnych, niemal do perfekcji opanowałam słownictwo z zakresu wyposażenia! Bez mrugnięcia okiem rozróżniam nazwy chyba z 10 odmian szaf i szafek, różnorakich stołów, stolików, regałów, półek, domowych sprzętów i tekstyliów. Noo... chyba powinnam zacząć szukać pracy w tej branży ;)

wtorek, 14 sierpnia 2012

Paparazzi attacking!


We're standing in a small engraving workshop. Our padlock with engraved "four legged creature" and a date of the day when we met will be ready soon. Meantime I'm just looking around: padlocks in different colors and sizes, name plates, funeral boards, a memorial bottle and glasses with engravings. Suddenly Maurice got clearly enthusistic: "Look! It's us!"

I follow his gaze and I notice a framed article from a newspaper hanging on a wall. Next to the text about couples in love and very popular padlocks made by an owner of this workshop, there are two pictures: the master at work and a couple hanging a padlock on Kładka Bernatka in Krakow. Holly crap, it is us indeed!


Almost 1,5 year ago we hanged our first lock in that place. Today when we came for find it, it was gone. it a place it was supposed to hang, there was a hole and some bars were broken. No padlocks in that spot. Someone with a broken heart decided to destroy the symbol of his/her big, tho already gone love and while removing it from the bridge, at the same time sending some other locks by an accident to the waters of Wisla river. Including our lock. We found it very unsatisfying and sad, so we decided to hang a new one. This is how we got to the closest workshop, looking at our own picture.

How did the picture got there? A coincidence. The moment we were hanging our lock 1,5 year ago, feshly in love, some woman caught with her proffesional camera. She came to us, to show the pic and offered to send it on my email if we want. Few days later I got a message from her with a picture. She appeared to be working for a polish newspaper and asked if she could use the picture in some article. I agreed, but never managed to find this article later. At least till that day, when we entred the little engraving workshop :)

our new padlock hanging on the bridge, hopefully this time in a bit safer spot
I found an online version of that article, but it's blocked and available only after payment. So there's no big use to put a link here. At least we have the pictures ;)

Paparazzi w natarciu

Stoimy w niewielkim zakładzie grawerskim. Nasza kłódka z wygrawerowanym "four legged creature" i datą naszego poznania będzie za chwilę gotowa. W trakcie oczekiwania rozglądam się po warsztacie: kłódki w różnych kolorach i rozmiarach, tabliczki imienne na drzwi, tablice nagrobkowe, pamiątkowa butelka i kieliszki z grawerem. Nagle Maurycy ewidentnie podekscytowany woła: "Patrz! To my!" 

Podążam za jego wzrokiem i dostrzegam na ścianie artykuł z gazety oprawiony w ramkę. Obok tekstu o zakochanych i popularnych kłódkach wychodzących spod ręki właściciela zakładu, w którym stoimy, widnieją dwa zdjęcia: mistrza przy pracy oraz pary zawieszającej kłódkę na Kładce Bernatka w Krakowie. O żesz w mordę, to naprawdę my jesteśmy ową parą!


Prawie półtora roku temu zawiesiliśmy swoją pierwszą kłódkę w tym miejscu. Dziś, gdy poszliśmy ją odszukać, zamiast niej znaleźliśmy mocno uszkodzoną siatkę kładki z poprzecinanymi prętami i bez kłódek w tym miejscu. Ktoś ze złamanym sercem postanowił zniszczyć dowód swego gorącego, choć już przebrzmiałego uczucia, przy okazji posyłając cudze symbole miłości prosto w wody przepływającej poniżej Wisły. W tym też naszą kłódkę. Nieco zasmuceni tym faktem postanowiliśmy zawiesić nową i tak właśnie znaleźliśmy się w pobliskim warsztacie pana Roberta Szostka, patrząc na własne zdjęcie. 

Jak ono się tam właściwie znalazło? Zbieg okoliczności. W momencie, kiedy półtora roku temu, świeżo zakochani wieszaliśmy naszą kłódeczkę, pewna kobieta uchwyciła ten moment swoim wypasionym aparatem. Podeszła potem do nas, pokazując zdjęcie i oferując, że może mi je wysłać mailem. Parę dni później dostałam od niej wiadomość z załączonym plikiem. Okazało się, że jest ona fotoreporterką Dziennika Polskiego i zapytała, czy może nasze zdjęcie opublikować. Zgodziłam się, ale nigdy nie udało mi się wyśledzić owej publikacji. Aż do tego dnia, kiedy przekroczyliśmy próg małego zakładu grawerskiego :)

Nowa kłódeczka zawisła znów na kładce, tym razem mam nadzieję w bezpieczniejszym miejscu
Odnalazłam wersję on line artykułu, ale jest zablokowana i dostępna w całości tylko za opłatą. Także pochwalić się nim tu za bardzo nie ma jak. Przynajmniej mamy zdjęcie :)

niedziela, 12 sierpnia 2012

Wróciliśmy!

Tęskniliście? Bo ja bardzo. Mówcie sobie co chcecie, że jestem uzależniona od blogosfery, ale dwa tygodnie absencji, to dla mnie wyzwanie. Teraz już wróciłam i spieszę nadrabiać zaległości.

Dwa tygodnie w Polsce... Fajnie było. Inne to trochę wakacje od takiego klasycznego urlopu, gdzie zmierza się w nieznane, ale przyjemnie było posiedzieć parę dni w rodzinnym domu i poobcować do woli z rodzinką. Nawet jeśli wiązało się to z paroma nieco stresującymi momentami, jak wizyta teście w Polsce i pierwsze spotkanie rodziców czy chrzest mojego chrześniaka, czuję się po powrocie zrelaksowana i wypoczęta. Umęczeni upałami, z lekką ulgą wracaliśmy do chłodnej i deszczowej Holandii, a tu co? Bezchmurne niebo i gorąc...


Przyznam, że przez te temperatury czuliśmy się trochę jak emeryci... żadnych imprez, leniwe przemieszczanie się po mieście, najlepiej nie opuszczając zacienionych przestrzeni i sapanie z gorąca. To co w takim razie robiliśmy? Oto pokrótce bilans naszego wyjazdu:
  • jakby mało nam było upałów, zapędziliśmy się na jedyną chyba w Europie pustynię (choć coraz bardziej zanikającą) i... niczym dzieci bawiliśmy się na huśtawkach zawieszonych na drzewach. 
  • bawiliśmy się w rycersko-panieńskie podchody na zamku w Ogrodzieńcu
  • odwiedziliśmy Paryż w Polsce z widokiem na Tatry ;) 
  • chowając się przed słońcem czytaliśmy i tak w ciągu tygodnia pochłonęłam kolejne dwie "Blondynki" z serii Beaty Pawlikowskiej oraz książkę ostatnio spłodzoną przez autorkę bloga "Na wsi w Japonii" (polecam zarówno i książkę i bloga, nawet tym niezjaponizowanym)
  • opuszczając mój dom rodzinny, pół samochodu załadowane mieliśmy moim posagiem ;) jeszcze raz dziękujemy Mamo! :)
  • Maurycy uczestniczył chyba w pierwszej w swoim życiu mszy, a już na pewno pierwszym chrzcie świętym, a potem został przepytany przed kościołem przez mówiącego po angielsku księdza. Najbardziej spodobało mu się, że w kościołach mamy "chrześcijańskie karaoke"
  • zupełnie przypadkiem odkryliśmy, że trafiliśmy na łamy pewnej polskiej gazety (ale o tym w następnym poście)
  • kolejny raz udowodniłam, że jestem doskonałym nawigatorem, choć nie bez chwil zwątpienia mojego kierowcy. Ehh ten męski brak wiary w kobiece zdolności
  • popadliśmy w skrajny konsumpcjonizm i narobiliśmy zakupów odzieżowych na następne pół roku, przy okazji wpadając w głęboką depresję przed bezlitosnymi lustrami przymierzalni... poskutkowało to natychmiastowym powrotem na siłownie następnego dnia po powrocie (czyli dziś)
  • Maurycy wpadł w jeszcze głębszą depresję, kiedy okazało się, że zostawiliśmy jego ulubioną koszulę w hostelowej szafie i nawet przegląd nowych nabytków nie poprawił mu humoru
  • mimo mocnego postanowienia przejścia na dietę (po wakacjach!) delektowaliśmy się grzesznie przepysznym jedzeniem i zaczęliśmy się zastanawiać czy można gdzieś kupić domowy mini piec Tandoori.... ;)
  • a na zakończenie poszukiwaliśmy krasnali we Wrocławiu

Mała wieś o wielkiej nazwie: Paryż :) 

We're back!


Did you miss? I did. A lot. Say what you want, even that I'm addicted, but two weeks without blogs is a big challange for me. But now I'm back again and ready to catch up.

Two weeks in Poland... It was fun. Rather different than a typical holiday trip when you're exploring the new, unknown land, but it was nice to spend few days in my hometown (homevillage?) and see my family. Even there were few a bit stresfull moments, like my father-in-law's visit in Poland and meeting my parents or baptism of my godson Peter, I feel quite rested and relaxed. Tired of the sun and a massive heat, we came back a bit looking forward to the rainy, cool Holland. And surprise: it's clear blue sky and heat again...


I gotta say, because of these temperatures we felt a bit like retired... no parties, lazy moving around the city, preferably not leaving the shade and panting for the heat. So what did we actually do? More less that:
  • despite the heat we went to see possibly the only desert in Europe (tho it's quickly disappearing) and... played like childeren swinging between the trees
  • pretending to be a knight and a princess on a castle in Ogrodzieniec
  • we've visited Paris... in Poland with a view for the Tatra mountains
  • hiding from the sun, I've read another two books of a polish traveller Beata Pawlikowska and a book written lately by an author of one of my favorite blogs 
  • leaving my parents house, half of our car was packed with my dowry ;) my mom went crazy with shopping! :)
  • Maurice took part in first in his life mass, watching Peter's baptism and he got interview after that by a prist in front of the church. Surprisingly the prist was speaking really good english, so there was no escape. Maus was mostly thrilled with the "christian karaoke" in a church
  • completly by an accident we discovered that we're in a polish newspaper (more about that in the next post) 
  • I proved again, I'm an excellant navigator, tho not without some doubts of my dear driver... Why do man have such a problem believing in women skills?
  • we also went crazy with the shopping and got a half-year supply of cloths. While fitting we got heavily depressed seeing what the cruel mirrors in the fitting rooms had to show... yuck! as a result we went back to the gym immidiately day after we got home
  • than Maurice got into even bigger depression, when he realised we left his favorite shirt in a hostel's closet. Even putting new cloths into our closet didn't cheer him up. Luckly I got good news from the hostel today morning... they found it and they'll send it back to us :)
  • despite our strong resolution of starting a diet (after holiday!) we were enjoying all the sinfull food and started wondering if it's possible to get your own mini Tandoori oven
  • and at the end we decided to find as amny as possible dwarfs in Wrocław (they are so cute!)

A small village with a great name: Paris ;)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...