Dwa tygodnie w Polsce... Fajnie było. Inne to trochę wakacje od takiego klasycznego urlopu, gdzie zmierza się w nieznane, ale przyjemnie było posiedzieć parę dni w rodzinnym domu i poobcować do woli z rodzinką. Nawet jeśli wiązało się to z paroma nieco stresującymi momentami, jak wizyta teście w Polsce i pierwsze spotkanie rodziców czy chrzest mojego chrześniaka, czuję się po powrocie zrelaksowana i wypoczęta. Umęczeni upałami, z lekką ulgą wracaliśmy do chłodnej i deszczowej Holandii, a tu co? Bezchmurne niebo i gorąc...
Przyznam, że przez te temperatury czuliśmy się trochę jak emeryci... żadnych imprez, leniwe przemieszczanie się po mieście, najlepiej nie opuszczając zacienionych przestrzeni i sapanie z gorąca. To co w takim razie robiliśmy? Oto pokrótce bilans naszego wyjazdu:
- jakby mało nam było upałów, zapędziliśmy się na jedyną chyba w Europie pustynię (choć coraz bardziej zanikającą) i... niczym dzieci bawiliśmy się na huśtawkach zawieszonych na drzewach.
- bawiliśmy się w rycersko-panieńskie podchody na zamku w Ogrodzieńcu
- odwiedziliśmy Paryż w Polsce z widokiem na Tatry ;)
- chowając się przed słońcem czytaliśmy i tak w ciągu tygodnia pochłonęłam kolejne dwie "Blondynki" z serii Beaty Pawlikowskiej oraz książkę ostatnio spłodzoną przez autorkę bloga "Na wsi w Japonii" (polecam zarówno i książkę i bloga, nawet tym niezjaponizowanym)
- opuszczając mój dom rodzinny, pół samochodu załadowane mieliśmy moim posagiem ;) jeszcze raz dziękujemy Mamo! :)
- Maurycy uczestniczył chyba w pierwszej w swoim życiu mszy, a już na pewno pierwszym chrzcie świętym, a potem został przepytany przed kościołem przez mówiącego po angielsku księdza. Najbardziej spodobało mu się, że w kościołach mamy "chrześcijańskie karaoke"
- zupełnie przypadkiem odkryliśmy, że trafiliśmy na łamy pewnej polskiej gazety (ale o tym w następnym poście)
- kolejny raz udowodniłam, że jestem doskonałym nawigatorem, choć nie bez chwil zwątpienia mojego kierowcy. Ehh ten męski brak wiary w kobiece zdolności
- popadliśmy w skrajny konsumpcjonizm i narobiliśmy zakupów odzieżowych na następne pół roku, przy okazji wpadając w głęboką depresję przed bezlitosnymi lustrami przymierzalni... poskutkowało to natychmiastowym powrotem na siłownie następnego dnia po powrocie (czyli dziś)
- Maurycy wpadł w jeszcze głębszą depresję, kiedy okazało się, że zostawiliśmy jego ulubioną koszulę w hostelowej szafie i nawet przegląd nowych nabytków nie poprawił mu humoru
- mimo mocnego postanowienia przejścia na dietę (po wakacjach!) delektowaliśmy się grzesznie przepysznym jedzeniem i zaczęliśmy się zastanawiać czy można gdzieś kupić domowy mini piec Tandoori.... ;)
- a na zakończenie poszukiwaliśmy krasnali we Wrocławiu
Mała wieś o wielkiej nazwie: Paryż :) |
Świetne ostatnie zdjęcie, czekam na relację dotyczącą gazety i też bardzo lubię książki Pawlikowskiej, nie tylko przyrodnicze:)
OdpowiedzUsuńPozazdrościć wyjazdu:) widać, że wakacje spędzone aktywnie. W Polsce zawsze jest fajnie!!! :D
OdpowiedzUsuńCztam że fajnie spędziliście te wakacje, ja tez odwiedziłąm Polskę w tym roku i trafiłam na upały, dlatego po powrocie cieszyłam się na "bardziej deszczową pogodę" w Holandii
OdpowiedzUsuńpozdrawiam i wytrwałości życzę na siowni ;]
No wreszcie.....czekam na więcej informacji o posagu i jakim to sposobem trafiliście do gazety...;)
OdpowiedzUsuń