środa, 6 września 2017

Zeeland w telegraficznym skrócie

Przeglądając zdjęcia na karcie pamięci trafiłam na zdjęcie, które zrobiłam prawie dwa lata temu i, którymi planowałam się z Wami podzielić, ale jakoś tak mi się zapodziały i o nich zapomniałam. A przedstawiają tak urokliwe dwa zakątki w Holandii: Vlissingen i Middelburg w prowincji Zeeland. 

Na jednodniową wycieczkę do Zelandii wybrałam się pewnego słonecznego październikowego poranka. Jak na jesień pogoda była wspaniała, więc wskoczyłam w pociąg z Nijmegen do Rosendaal, skąd dalej kontynuowałam na sam skraj lądu, do Vlissingen. W momencie, gdy wysiadłam z pociągu poczułam się nieco wakacyjnie, słysząc szum morza, a po wyjściu przed dworzec kolejowy zrozumiałam, że to dosłownie koniec lądu. Maleńki budynek dworca stoi prawie na skraju wybrzeża. I wieje tam niemiłosiernie. Równie szybko zdałam sobie sprawę, że do centrum wcale nie jest blisko... spacerek groblą wzdłuż brzegu zajął mi dobre pół godziny! I ten wiatr prosto w oczy... 

 




Po długi, aczkolwiek przyjemnym spacerku (któż nie lubispacerować wzdłuż morskiego wybrzeża?), w końcu moim oczom ukazała się przystań i urocze miasteczko Vlissingen. Spokój, październikowe słoneczne popołudnie i morskie elementy dekoracyjne sprawiły, że znów poczułam ten wakacyjny nastrój. 








W sam raz na cichy wypad, żeby podładować baterie i się wyciszyć. Obiecałam sobie, że jeszcze do Vlissingen wrócę, żeby nieco dłużej pospacerować, nacieszyć się tym nadmorskim klimatem. Dwa lata minęły i jakoś dalej nie udało mi się tam trafić... Może niedługo wybierzemy się razem, z naszym małym szkarabem ;) 


środa, 16 sierpnia 2017

Holenderski brzuszek, czyli jak wygląda ciąża w Holandii

Zleciał ten czas szybko, oj zleciał. Ani się nie obejrzałam a tu już mi dzięwiąty miesiąc i urlop macierzyński zawitał. A skoro brzuszek dziś zarządził, że pora spokojnie usiąść na tyłku i odpocząć, uznałam, że zbiorę moje obserwacje i przemyślenia z ostatnich paru miesięcy. Ciąża niby każdy wie mniej więcej jak wygląda, ale jak podchodzą do niej Holendrzy? Czego spodziewać się po tutejszej służbie zdrowia?

Jak mogłam się spodziewać po pierwsze reakcji, jaką otrzymałam w przychodni na wieść, że jestem w ciąży, nie powinnam stawiać moich oczekiwań zbyt wysoko. Dla holenderskiej służby zdrowia stan błogosławiony, o ile przebiega poprawnie i bez komplikacji, jest tak naturalny, że możnaby się mało nim przejmować. Ostatnio znajoma Amerykanka, która też właśnie spodziewa się dziecka zaczęła rozważać powrót to Stanów na parę miesięcy i poród w jej rodzinnych stronach. Dlaczego? Bo tutejszą opieką jest zwyczajnie przerażona. Czy rzeczywiście jest tak źle? To zależy, doczego jest się przyzwyczajonym, czego się oczekuje i oczywiście jak sama ciąża przebiega. 

Dwie kreski na teście? No to teraz się zabawa zaczyna ;)
Mój brzuszek jak do tej pory rośnie sobie grzecznie i spokojnie. Miałam wyjątkowo lekką i przyjemną ciążę, bo czułam się świetnie przez te wszystkie miesiące, nie dolegały mi dokuczliwe przypadłości, nie miałam problemów ze zdrowiem i przez cały czas byłam aktywna. Aż szkoda mi się będzie niedługo rozstawać z brzuszkiem ;) 

Jeśli ciąża przebiega dobrze, momentami można w Holandii zapomnieć, że jakakolwiek opieka zdrowotna istnieje. Szczególnie w drugim trymestrze. Czego powinna się ciężarna w Holandii spodziewać?

1. Ciążę prowadzi położna

Jeśli kobieta jest zdrowa, nie ma żadnych komplikacji, ani medycznych przeciwwskazań, jej ciążę poprowadzi najprawdopodobnie położna. Przychodni położniczych jest w Holandii dużo, więc można sobie wybierać do woli. Położna też przyjmie poród, nawet jeśli zdecydujemy się rodzić w szpitalu. Ginekologa nie widziałam jeszcze ani razu i prawdę mówiąc mam nadzieję, że tak już zostanie do rozwiązania, bo ginekolog w Holandii oznacza tylko jedno: komplikacje. Oczywiście, jeśli ze zdrowiem, ciążą lub płodem jest coś nie tak, ale istnieje podwyższone ryzyko, wtedy ciężarna regularnie widuje ginekologa, a na kontrole zwykle musi udawać się do szpitala. 

2. Niewiele badań

Chodząc do położnej na kontrole (średnio co 4 tygodnie, a w ostatnim miesiącu co 1-2 tygodnie) można się spodziewać dość krótkich wizyt. Zazwyczaj przeprowadzany jest krótki wywiadna temat tego jak się czuję, mierzone jest ciśnienie, osłuchanie pracy serca maluszka i generalne "wymacanie" brzucha. W ten sposób położna ocenia czy płod dobrze się rozwija i rośnie zgodnie z oczekiwaniami. Badanie krwi miałam robione tylko raz, na samym początku, jeszcze w pierwszym trymestrze. A co z kolejnymi badaniami? Np. na poziom cukru, żeby wykryć ewentualną cukrzycę ciążową? Cóż... oceniają na podstawie samopoczucia oraz tego jak szybko rośnie brzuch i dziecko. Jeśli mają jakieś obiekcje, skierują na badanie. Standardowo dodatkowe badania krwi dostają tylko kobiety należące do grupy podwyższonego ryzyka (cukrzyca w rodzinie, duża nadwaga, niektóre grupy etniczne itp). Pod koniec drugiego trymestru mierzony jest tylko poziom żelaza u ciężarnej, ale badanie robi położna w gabienecie i trwa to dosłownie parę sekund. 



3. USG? Raz na trymestr

Na wiele okazji, żeby zobaczyć rozwijającą się fasolkę też nie ma co liczyć (chyba, że ciążę prowadzi ginekolog). Oficjalnie przysługują tylko dwa USG: około 10-12 tygodnia (tzn. termijnecho), żeby potwierdzić ciążę oraz w połowie ciąży (tzn. 20-wekenecho), kiedy to dokładnie sprawdza się każdy milimetr płodu, żeby sprawdzić prawidłowy rozwój wszystkich organów. 20-wekenecho nazywane jest też z tego powodu USG medycznym i przeprowadzają je tylko wyspecjalizowani echoskopiści (w żadnym razie położna). Większość przychodni robi przeprowadza też jedno echo w ostatnim trymestrze, zwykle groeiecho w 30 tygodniu lub liggingsecho w 35 tygodniu, żeby sprawdzić ułożenie dziecka. 

Trzy USG to naprawdę niewiele, ale więcej nie jest zwykle pokryte ubezpieczeniem zdrowotnym. Niektóre przychodnie często też pozwalają na darmowe wczesne USG przy pierwszej wizycie u położnej. Decydując się na badania prenatalne typu combinatietest lub NIPT (od kwietnia tego roku w pełni refundowane) w celu wykluczenia niektórych syndromów, oczywiście wykonywane są dodatkowe USG. Czasem ma się też szczęście (jak ja parę razy) i trafia na wizytę w godzinach, kiedy praktykantra potrzebuje królików doświadczalnych do trenowania i można jej użyczyć swojego brzuszka :) 

4. Poród w domu czy w szpitalu

Holenderskim zwyczajem bardzo wiele kobie rodzi w... domu. I dla wielu Holendrów jest to najnormalniejszą rzeczą na świecie. Większość ubezpieczycieli nawet wysyła za darmo tak zwany "kraampakket" , czyli wielkie pudło pełne bandaży, gazików, środków odkażających, opatrunków i ogromniastych "podpasek", czyli wszystkiego co potrzebne do porodu w domu. Mimo to, coraz więcej ciężarnych decyduje się na poród w szpitalu lub klinice. Wśród moich znajomych chyba nie ma ani jednej osoby, która zamierza rodzić w domu, a mamy w tym roku prawdziwy wysyp brzuszków. 

Poród w szpitalu/klinice bez medycznej potrzeby i skierowania niestety wiąże się z dodatkowymi kosztami z zakresu eigen risico. Warto jednak pamiętać, że większość ubezpieczalni pokrywa także koszty takiego porodu, jeśli przyszła mama ma rozszerzone ubezpieczenie zdrowotne (aanvullende verzekering). Zatem planując rodzinę, dobrze o tym pomyśleć na początku roku kalendarzowego.

5. Pomocna dłoń po porodzie

W Holandii domy wielorodzinne są mniej powszechne niż w Polsce i przyszli dziadkowie nierzadko mieszkają w innym mieście czy wręcz prowincji. Nieraz ciężko jest liczyć na wielką pomoc w pierwszych dniach ze strony rodziny. Na szczęście istnieje taka instytucja jak kraamzorg. Jest to wyspecjalizowana pomoc, która przysługuje każdej świeżoupieczonej mamie i jest w pełni pokryta ubezpieczeniem zdrowotnym. Pomocna pani z kraamzorg przychodzi do domu codziennie przez 8-10 dni po porodzie, żeby dopatrywać stanu i zdrowia mamy i niemowlaka, nauczyć jak dbać o maleństwo (karmić, kąpać, przewijać) oraz pomóc w ogarnięciu domu (posprzątać łazienkę i toaletę, przygotować drobne posiłki, ogarnąć łóżko). I co najlepsze, nie są to krótkie wizyty. Kraamzorg mamy do dyspozycji przez około 6-7 godzin dziennie przez caluteńki tydzień! 

piątek, 28 kwietnia 2017

Przychodzi baba do lekarza, czyli czego się spodziewać...

...kiedy się spodziewasz. Tak, tak, dobrze przeczytaliście. Do nibylandiowego kurnika nadciągają zmiany i nasza "monotonna sielanka" zostanie wyrwana z równowagi. A może nie będzie tak źle i tylko trochę się pokiwa niczym na huśtawce. Ale od początku, jak to wszystko się zaczęło. 

Na początku tego roku wybrałam się do naszej przychodni i radośnie ogłosiłam:
- Zrobiłam test ciążowy i wyszedł mi pozytywny wynik!
- Oh to super! Gratuluję! - równie radośnie odpowiedziała dziewczyna na recepcji, po czym zaczęła szukać mojej kartoteki. - Ok, zapisałam. No to powodzenia!
- Jak to... to tyle? A wizyta u lekarza? Badanie krwi?
- Ojej, a coś nie tak jest? - zdziwiło się dziewczę.
- No nie, nie wiem! Narazie nie... To co ja mam teraz zrobić? - poczułam się nieco zbita z tropu.
- A to zadzwoń do jakiejś położnej i one już powiedzą co dalek.
- Jakiejś? A może jakieś sugestie? Kogoś szczególnie polecacie?
- No niby mam jakieś dwa kontakty zapisane, ale możesz poszukać w Google, w okolicy jest parę. Do wyboru, jaka Ci bardziej pasuje. 

I tyle. Żadnej rozmowy z lekarzem, żadnego badania, ani testu (swoją drogą z tego co potem wyczytałam w przychodniach robią jedynie na życzenie test ciążowy taki sam, jaki można kupić samemu w drogerii czy aptece), żadnego skierowania do ginekologa (tak, tak... w Holandii do ginekologa idzie się jedynie za skierowaniem). 


Rzeczywistość bardzo szybko zweryfikowała, że w Holandii podejście do ciąży potrafi być nieco inne niż w Polsce. Opieka zdrowotna też podchodzi inaczej do tego wyjatkowego stanu. Lepiej? Gorzej? Tak naprawdę, to nie mi oceniać, bo z Polski podobnych doświadczeń nie mam. Jedynie porównania z rodziną i znajomymi. Jak narazie czas mija, brzuszek rośnie, a ja powodu do narzekania nie mam. O tym jak ciąża w Holandii wygląda, będę się dzielić w najbliższych miesiącach. Oj zmiany do Nibylandii nadciągają, co to będzie!... 

czwartek, 23 marca 2017

Jedzenie, które polubiłam w Holandii

Przeprowadzka za granicę otworzyła mnie kulinarnie. Zawsze lubiłam próbować nowych smaków i eksperymentować w kuchni, ale dopiero po przyjeździe do Holandii zdałam sobie naprawdę sprawę jak wiele mnie omijało. Jeśli chodzi o gotowanie, penych produktów w Polsce może być ciężko dostać lub cena skutecznie odstrasza studencką kieszeń. 

Nie trzeba jednak szukać przepisów z dalekich krajów czy egzotycznych owoców. Przygotowując dziś lunch po raz kolejny zdałam sobie sprawę, że od kiedy mieszkam w Wiatrakowie, mój gust się nieco zmienił i nagle polubiłam najzwyczajniejsze jedzenie, którego wcześniej żyjąc w Polsce nawet nie tykałam.

STARY SER

 Zawsze lubiłam sery, ale byłam zdecydowanie amatorką delikatnej i kremowej w smaku Goudy. Stary ser nawet przez pierwsze miesiące tutaj zwyczajnie mi śmierdział i miał zbyt intensywny smak. Minęło sporo czasu, zanim go wogóle chciałam próbować, ale w końcu z czasem pokochałam typowo holenderski oude kaas. Teraz nie wyobrażam sobie wizyty u rodziców bez przywiezienia kawałka, ku wielkiej uciesze mojego taty. 

SEREK WIEJSKI

Sery serami, twaróg był dla mnie zawsze na miejscu numer jeden. Natomiast serek wiejski... na sam dźwięk skóra mi cierpła. Z całego serca nienawidziłam tego tworu. Nie rozumiałam jak moja mama mogła się nim zajadać. Aż nie wylądawałam w Holandii... z braku sera białego sięgnęłam kiedyś po serek wiejski, bo co to za wiosna bez kanapki z twarożkiem, szczypiorkiem i rzodkiewką? To u mnie taki sezonowy must-have. I nagle coś się odmieniło. Chyba z tęsknoty za prawdziwym twarogiem polubiłam jego namiastkę w postaci huttenkase. Dziś go uwielbiam i zawsze mam w lodówce. Zresztą nie ja jedna, bo serek wiejski jest jednym z ulubieńców tutejszych heathfreaks. 


AWOKADO

Mój brat zawsze nazywał awokado "trutką na teściową" i przez lata się z nim zgadzałam. Ten dziwaczny owoc ani nie jest słodki, ani soczysty, natomiast bardzo...tłusty. Nie polubiliśmy się w Polsce. Nie bardzo nawet wiem kiedy i dlaczego zaczęłam w Holandii ten owoc kupować (pewnie dałam się zmanipulować owym healthfreaks). Dziś w pracy słynę jako wielka fanka awokado, która wcina całą kremową kulkę parę razy tygodniowo. Patrząc na te dwa ostatnie produkty, które na stałe zagościły w moim jadłospisie, Holandia zdecydowanie miała pozytywny wpływ na moją dietę. To jak, kto wybiera się ze mną do restauracji The Avocado Show w Amsterdamie? :) 

ŚREDNIOWYSMAŻONY STEK

Mięso, które jest w środku jeszcze różowe? I nie daj Boży wycieka z niego krew podczas krojenia?! Coś takiego w Polsce by dla mnie nie przeszło. Takie mięso uważałam zwyczajnie za niedopieczone i tym samym niezdatne do spożycia. Mięcho musiało byś wysmażone na wór i idealniej brązowe od środka. Takie... suche. No właśnie... Wcześniej wydawało mi się to normalne. Znowu przez długie miesiące z oporem żułam różowiutkie steki, aż zrozumiałam. Jak pyszne i delikatne potrafi być dobre mięso wołowe, jeśli nie smaży się go na maksa. I nawet żaden sos nie jest potrzebny. Odrobinka masła, posiekana szalotka, świeżo zmielony pieprz. Zupełni inny świat! 


KREWETKI

Parę lat temu owoce morza stanowiły dla mnie temat tabu. W Polsce były albo drogie, mrożone albo trafiałam na źle przygotowane. Czemu źle? Bo były niesmaczne. Gumiaste, galaretowate albo przwodziły mi na myśl chrząstki. Bleee. Kalmarów do dziś raczej nie lubię, za to krewetki... te mogłabym jeść codziennie. W każdej postaci. Najlepiej te wielkie gambas prosto z grilla. Czy chociażby kroepoek, czyli rodzaj krewetkowych prażynek. 

SZPARAGI

W Polsce jakoś nigdy nie jadałam szparagów. Białe były mi zupełnie nieznane, a zielone uważałam za drogie i nie wiedziałam co z nimi zrobić. Teraz na szparagi wyczekuję cały rok. Ze względu na ich sezonowość (białe), wraz z Maurycem pochłaniamy wiosną "białe złoto" w nieprzyzwoitych ilościach. A w pozostałe miesiące pocieszamy się zielonymi :) 


Jak to w Holandii mawiają "Wat de boer niet kent dat eet hij niet" - czego rolnik nie zna, tego nie jada.

środa, 15 marca 2017

Wybory w Holandii 2017

W Holandii ważny dzień dzisiaj moi Drodzy. Wybory do parlamentu. Ja sama nie mogę głosować, bo holenderskiego paszportu nie posiadam, ale nie przeszkadza mi to w obserwowaniu co dzieje się na tutejszej scenie politycznej. Nie będzie jednak dziś politycznych wywodów, bo polityka sama w sobie nieszczególnie mnie interesuje. Zamiast tego, przedstawię Wam kilka partii politycznych, które w pewien sposób wyróżniają się na tle innych. 

Każdy zna populistyczną partię PVV (Partia Wolności), na której czele stoi szalony Wilders. Wraz z Trumpem i Borisem Johnsonem stanowią oni niezły przykład wszystkiego co idzie w polityce ostatnich lat nie tak. Mają wiele wspólnego, nieznoszą imigrantów, muzłumanów... nawet fryzury mają podobne. Strzeżcie się bujnej blond grzywy, coś jest na rzeczy. Ale, to żadna nowość. O Wildersie chyba każdy słyszał. Poznajcie 5 nietypowych (i generalnie dość nowych) partii, biorących udział w tegorocznych wyborach:

5. DENK (Myśl). Założona przez dwóch Holendrów tureckiego pochodzenia, którzy wyrzuceni zostali z Partii Pracy. W miejsce integracji, partia chciałaby widzieć akceptację grup mniejszościowych. Lider partii Kuzu nazwany został "długim ramieniem Erdogana". Myśl o DENK nie napawa mnie wielką radością, ale biorąc pod uwagę mniejszości narodowe w Holandii posiadające prawo do głowosania, podejrzewam, że partia może dostać całkiem spore poparcie. 

4. MenS (Partia dla człowieka i ducha). Założona w 2008 przez astrologa partia chce aby decyzje rządu płynęły prosto z... serca. Jednym z jej założeń jest promowanie holistycznego podejścia do zdrowia i zwiększenie liczby referendów, żeby mieszkańcy mieli więcej do powiedzenia. Tylko, że z tego co w zeszłym roku widzieliśmy, referenda to jedna wielka pomyłka. 

3. Jezus Leeft (Jezus Żyje). Eurosceptyczna partia nawołująca do "Nexit" (wyjścia Holandii z Unii Europejskiej) oraz stawiająca za punkt honoru zakaz aborcji i eutanazji w Holandii. Lider partii Joop van Ooijen zapowiada, że nie ma zamiaru negocjować z nikim, kto jest za wolną decyzją zakończenia życia. Jak na skrajnie religijną partię przystało. Oj cieżko szłaby współpraca.... 

2. Piratenpartij (Partia Piratów). Część Międzynarodowej Partii Piratów. Jak na piratów przystało życzyliby sobie ograniczenia praw autorskich, zmianę prawa patentowego oraz wolność informacji (w 2011 podtrzymywali dostęp do słynnej strony The Pirate Bay, po tym jak strona została zablokowana w wielu krajach). Uwielbiają BitCoin, walutę którą próbowali zapłacić z udział w wyorach. Spotkali się z wielkim oporem, jak można się było spodziewać. 

1. Niet Stemmers (Nie głosujący). Posługująca się sloganem wyborczym "Największa partia w Holandii: nie głosujący" odnosi się w dość niskiej frekwencji podczas wyborów w 2012, kiedy prawie jedna czwarta Holendrów nie udała się na wybory. Co obiecuje partia? Nie zabieranie głosu. Jeśli w wyborach dostanie miejsca w sejmie, zostaną one... puste. Tak jak oddane głosy. 

I na kogo tu głosować? 

niedziela, 26 lutego 2017

Wakacyjne wspomnienia, czyli jesienne przechadzki po Japonii

Przeglądam zdjęcia marząc o podróżach, tych dalekich i tych bliskich, zastanawiając się kiedy i gdzie znów się wybierzemy. Póki co planów brak... No trudno, czasem wakacje muszą zaczekać. Na pocieszenie mamy wspomnienia :) I tak nagle sobie uzmysłowiłam, że to już ponad 4 miesiące minęły od naszej ostatniej prawdziwej podróży... a ja tu jeszcze ani słowem nie pisnęłam! Tylko facebookowy funpage widział trochę zdjęć. A to przecież była podróż moich marzeń!

Zamek w mieście Osaka
Jeden z pierwszych posiłków: miska sashimi przy rybnym targu w Tokio
O Japonii marzyłam od dziecka. Od kiedy jako nastolatce wpadła mi w dłonie książka "Wyznania gejszy" fascynacja tym krajem, tradycjami i odmienną kulturą mnie pochłonęły. Na studiach próbowałam się dostać na japonistykę (niestety bez skutku) i uczyłam się języka u sensei Hiroshi, najfajniejszego nauczyciela z jakim miałam kiedykolwiek do czynienia. A potem... a potem poznałam Mauryca i siłą rzeczy Holandia wepchała się na pierwsze miejsce priorytetów. Ale zamiłowanie do Japonii nigdy nie minęło. 

Park narodowy Kamikochi w Japońskich Alpach
Spacer uliczkami Gion, słynnej dzielnicy gejsz w Kioto
Bliskie spotkania z jelonkami w Narze
W końcu w październiku 2016 roku nadszedł ten dzień: polecieliśmy do Japonii, gdzie spędziliśmy fantastyczne twa i pół tygodnia przemieszczając się po różnych zakątkach wyspy Honsiu. Błądziliśmy po ulicach Tokio, podróżowaliśmy różnymi pociągami z naszym Japan Rail Pass, próbowaliśmy miejscowej kuchni w różnych formach, podziwialiśmy piękno natury w Japońskich Alpach oraz niesamowitej tradycji i architektury w Kioto. Nawet odwiedziliśmy zarządcę stacji kolejowej w Kishi, kota Nitamę! 

Zamek Kruków w Matsumoto
Co by tu na obiad zamówić... plastikowa wystawka przy wejściu do restauracji
Złoty Pawilow (Kinkaku-ji), jeden z symboli Kioto
Wakacje tak szybko nam zleciały i bawiliśmy się świetnie w Kraju Kwitnącej Wiśni. A po powrocie każdy bombardował mnie tym samym zestawem pytań: "I jak, podobało ci się?", "Czy Japonia była taka jak się spodziewałaś?", "Czy powaliła cię z nóg?" itd. Cóż, szczerze mogę powiedzieć: Japonia mnie nie zszokowała. Myślę, że dla Mauryca i paru znajomych, którzy też ten kraj kiedyś odwiedzili zaskoczenie było znacznie większe. Dla mnie było to potwierdzenie głównie tego czego oczekiwałam. Co wcale nie znaczy, że nie byłam zachwycona albo, że nic mnie nie zdziwiło. Element zaskoczenia także był, a w pozostałych momentach miałam niesamowitą satysfakcję tłumacząc mojemu kulturalnego barbarzyńcy co pewne rzeczy znaczą i skąd się wzięły. Przynajmniej na tyle na ile już wiedziałam, albo doczytałam ;) A czytania było sporo. 

Tradycyjne domy w stylu gassho-zukuru w górskiej wiosce Shirakawa-go
Beczki z sake w drodze do świątyni 
Akihabara nocą, dzielnica Tokio będąca epicentrum handlu elektorniką  
Największym chyba zaskoczeniem dla nas było, jak bardzo te wakacje różniły się od innych azjatyckich wyjazdów. Przywoziły nieco na myśl dziwaczną mieszankę dalekowschodniej egzotyki z zachodnim rytmem podróżowania. Niesamowita infrastruktura pozwalała na tak łatwe, sprawne przemieszczanie się wszędzie, że nawet przez sekundę nie pomyślałby nikt o tajskich tuk-tukach. Szybciej o londyńskim metrze. 

Spacerując po Kioto
Sushi mięsne z wołowiną Hida, specjalność regionu
Szkolna wycieczka na szlaku. Zawsze znajdzie się moment, żeby poćwiczyć angielski z gaijnami :) 
Jednego jestem pewna: do Japonii jeszcze na pewno chciałabym wrócić. A moja fascynascja odżyła na nowo.

środa, 1 lutego 2017

Kościelne dzwony, obrączki i notariusz, czyli jak zalegalizować związek w Holandii

Dwa tygodnie temu zadzwoniła siostra Maurycego z nowiną. Jej chłopak się oświadczył! W maju biorą ślub! 

Uff... w maju? Tak szybko?! A niech go w mordę strzelił, przecież ja mam w maju pierwszą komunię chrześnicy w Polsce! I jak na złość, w ten sam weekend! Pokręciłam nosem, że tak głupio sobie ten ślub zaplanowała i że mnie impreza ominie, ale trudno. Olga była pierwsza z zaproszeniem. Mauryc będzie musiał na ślub iść sam. Przynajmniej na bilecie lotniczym zaoszczędzę ;)

Ślub... małżeństwo... Szwagierka chyba będzie pierwszą osobą z najbliższej rodziny Maurycego, która zawiera związek małżeński. Ich rodzice nigdy się nie pobrali, ja z Maurycem mamy nasz samenlevingscontract. Jak Holandia długa i szeroka (czyli na stosunkowo małej powierzchni Ziemii) wszystkie pary mają parę opcji, żeby mniej lub bardziej zalegalizować swój związek. A dokładniej mówiąc trzy: poprzez małżeństwo (huwelijk), zawarcie związku partnerskiego (geregistreerd partnerschap) lub podpisanie umowy o wspólnym życiu/zamieszkaniu (samenlevingscontract). Czy się one różnią? A no paroma kwestiami. 

Największa różnica jest pomiędzy umową a pozostałymi formami. Ślub i związek małżeński nie różnią się od siebie diametralnie. Właściwie różnice są dwie:
  • W przypadku ślubu musi paść magiczne słowo "Tak" z ust obu stron. Przy zawieraniu związku partnerskiego nie jest to wymagane. 
  • Jeśli para nie posiada niepełnoletnich dzieci i chce się rozstać nie musi udawać się do sądu. Sprawę można załatwić w kancelarii prawnej lub u notariusza. Małżeństwo zakończyć można tylko i wyłącznie drogą sądową. 
Czy zatem różni się umowa od powyższych form. Całym założeniem! I kosztami oczywiście. W telegraficznym skrócie:
  • Małżeństwo oraz związek partnerski zawiera się poprzez urząd gminy, gdzie należy złożyć wniosek conajmniej dwa tygodnie wcześniej. Samenlevingscontract można sporządzić samemu lub u notariusza. Żeby umowa nabrała mocy prawnej w kwestiach finansowych (partnerzy fiskalni oraz prawo do emerytury partnera) musi być sporządzona przez notariusza. 
  • Biorąc ślub lub zawierając związek partnerski trzeba mieć minimum 2, maksymalnie 4 świadków. Umowa tego nie wymaga. 
  • Pierwsze dwie formy wiążą się automatycznie z konkretnymi prawami i obowiązkami względem partnera. Przykładowo z miejsca oboje partnerzy mają względem siebie zobowiązania alimentacyjne, dziedziczą majątek po sobie, mają prawo do korzystania z nazwiska partnera, nie muszą zeznawać przeciwko partnerowi w sądzie, oboje mają prawa rodzicielskie, a majątek jest własnością wspólną. Podpisując umowę nic nie dzieje się automatycznie, chyba że jest wyraźnie stwierdzone w dokumencie notarialnym. Wszystkie prawa i obowiązki para ustala sama i może żywcem umieścić w umowie co chce. Nawet to kto płaci za papier toaletowy. 
  • Samenlevingscontact jest zdecydowanie tańszy, średnio €300 u notariusza. Za zawarcie związku małżeńskiego/partnerskiego zapłacimy gminie około €600 za ceremonię w zwykły dzień roboczy. W weekendy i w godzinach wieczornych stawka idzie w górę. No chyba, że ktoś postanowi wziąć 10-minutowy ślub w urzędzie miasta w poniedziałek rano... wtedy cała sprawa jest za darmo! 
I tak powstaje wielkie pytanie. Która forma jest lepsza? To już nie mi jednak oceniać. W moich oczach jest to bardzo subiektywna sprawa. Jedno jest pewne: podpisując umowę o wspólnych życiu/zamieszkaniu każdą kwestię trzeba samemu przemyśleć. Jeśli się czegoś w umowie nie umieści, nie będzie to uregulowane. W tym przypadku małżeństwo i partnerstwo są łatwiejsze, wszystko jest z góry usalone. Może kiedyś i my zofundujemy sobie upgrade i zalegalizujemy związek w gminie. Wtedy nasza umowa automatycznie wygaśnie. Ale póki co, dobrze nam tak jak jest ;) 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...