czwartek, 27 marca 2014

Jak smakuje Tajlandia?

Uwaga, będzie o jedzieniu. Czyli mój ulubiony temat. Bo czymże są podróże bez lokalnych potraw, przysmaków, egzotycznych aromatów i nowych doznań smakowych. Od kiedy wróciliśmy jest to jedno z najczęście zadawanych mi przez znajomych i rodzinę pytań: "A co ci się najbardziej podobało? A co ciekawego jedliście? A nie miałaś problemów żołądkowych??". I jak tu zwięźle odpowiedzieć, jak dla mnie jedzenie, to temat rzeka...


Smażonych szczurów nie jadłam. Ani pająków, chrząszczy, koników polnych, czy jaszczurek. Mało tego, nawet ich nigdzie nie widziałam. No prawie nigdzie... Jedynie na Khao San Road, ale to było kompletnie pod turystów. Za 10 bahtów można było NAWET zdjęcie zrobić. Podziękuję i podelektuję się wielkimi krewetkami, szaszłyczkami lub jeszcze lepiej, naleśnikami z bananami. Od tych ostatnich to się wręcz uzależniłam i w ramach odwyku musieliśmy jak najszybciej uciekać z Bangkoku. Choć to uliczne jedzenie... ach, pyszności. 

Skorpionika na patyku?...
Plastikowe stołeczki i miseczki: są. Zestaw przepraw w stylu "ostry", "trochę ostry" i "cholernie ostry": jest. Pałeczki, butelka coli: są. Kilku lokalsów nad miskami ryżu: jest. Zatem jest to dobre miejsce na lunch lub obiad ;)

Naleśniki z bananami i skondensowanym mleczkiem...  pyszności

Jedzenie w jednorazówce? Czemu nie! ;)
Gdzie zatem jadaliśmy? Gdzie popadło. Przy ulicznych garkuchniach, w hostelowych restauracyjkach, małych tajskich jadłodajniach, kawiarniach. Nasza stopa nie przekroczyła progu tylko zachodnich sieciówek jak McDonald's, Burger King czy Starbucks. Co nie znaczy, że od czasu do czasu nie skusiliśmy się na burgera, steka czy porcję frytek. Umówmy się, nawet w domu nie jadamy w kółko tej samej kuchni, różnorodność jest jak najbardziej pożądana. Kierowaliśmy się jedynie zasadą: tam gdzie siedzą lokalsi i bez much latających w koło kuchni. I nigdy się nie zawiedliśmy. Problemy żołądkowe dopadły nas tylko raz... kiedy skusiliśmy się na bufet w resorcie! Kolejny dowód, żeby trzymać się z dala od resortów ;)

I jak się do takiej ryby zabrać?? 
Sangsom bucket, czyli whiskey z colą i redbullem z wiaderka. Paskudne, ale trzeba spróbować choć raz w życiu

Nasz absolutny faworyt, Som tam - sałatka z zielonej papai
Niektóre miejsca, do których trafiliśmy były wręcz surrealistyczne. Jak pewna maleńka restauracyjna na Ko Phangan. Z zewnątrz wyglądała jak nędzna szopa. Od środka nie wiele lepiej. Udało nam się dostać ostatni wolny stolik, gdzieś w głębi. Obok nas piętrzyła się fura gratów, pod stołem stał stary telewizor, a personel ledwo mówił po angielsku. Jedynie pojedyncze słowa. Jednak ludzie ustawiali się w kolejce, czekając na wolny stolik. Podczas gdy tuż obok całkiem sensownie wyglądająca restauracyjka stała pusta i aż się nam żal robiło stojącej tam, zrezygnowanej kelnerki. Kiedy nasze zamówienie wjechało na stolik, zrozumieliśmy skąd ten szał. Jedzenie było pyszne! Świeżutkie kraby smażone z chili i liśćmi bazylii. Zatem jeśli traficie kiedyś na Ko Phangan, nie zapomnijcie odwiedzić "Kuchni Mamy Pooh" :) 

Cała fura kalmarów. Opalają się w wiosce rybackiej
Młody kokos to moje kolejne uzależnienie
Wracając do poprzedniej historii o holendersko-tajskim muzeum: przysympatyczna tajska para spotkana przy obrazie Rembrandta nie tylko nas podwiozła. Zaoferowali nam wyprawę na pływający targ. Targ okazał się jednak zupełnie inny, niż go sobie wyobrażałam. Żadnych łodzi, z których sprzedawanoby smakołyki. Zamiast tego cała masa restauracyjek i sklepików wijących się w koło uroczego stawu. Jak się okazało jest to bardzo popularna wśród Tajów atrakcja turystyczna i... franczyza! Dziesiątki takich targów powstaje w Tajlandii, niczym parki rozrywki. Dla bardziej autentycznych doznań Attapol i Jo zabrali nas na obiad. Daleko poza miastem, przy buddyjskiej świątyni mieściła się niezwykła restauracja. Wielkie drewniane stoły, plastikowe talerze i widok na rzekę. Z prosto z rzeki na ogień trafiały olbrzymie rzeczne krewetki! I równie duże ryby. Byliśmy kompletnie zdani na naszych towarzyszy, bo obsługa nie mówiła ani słowa po angielsku. Posiłek jednak był wyśmienity. I baaardzo pikantny. Warto czasem nie mieć planów i spontanicznie przyłączyć się do tubylców. Podejrzewam, że w tamtym miejscu rzadko widują farang, czyli blade twarze ;) 


Nie, to nie włosy wystające z zielonego naleśnika. To wata cukrowa. A ta przedziwna kombinacja to specjalność miasta Ayutthaya
Choć w domu prawie w ogóle nie pijam, w tropikach zimna cola smakuje wybornie
Wisienką na torcie tych kulinarnych doznań był dla mnie kurs gotowania, na który zdecydowałam się jednego popołudnia. Cuda jakie wyczarowałam przeszły moje oczekiwania, a bawiłam się przy tym wyśmienicie. Nawet Mauryc w pewnym momencie żałował, że nie zdecydował się wziąć aktywnego udziału, tylko pasożytował na tym, co ugotowałam. 


Sticky rice & mango

Ok przyznaję się... Choć tajskie jedzenie jest przepyszne, czasem marzyła mi się zwykła kanapka lub burrito. Ale nie posunęliśmy się tak daleko, żeby sięgnąć po... bitterballen. Co jak się okazało nie było nawet aż tak trudne do znalezienia. Tu i ówdzie napotykaliśmy knajpki z holenderskimi "specjałami". Jednak nic nas tak nie powaliło na kolana jak "The Old Dutch Corner Restaurant" na końcu ulicy Soi Cowboy. Najbardziej znanej w Bongkoku ulicy słynącej z night club'ów z półnagimi Tajkami. Istna Sodoma i Gomora, epicentrum prostytucji w stolicy Tajlandii. I właśnie tam Holendrzy najwyraźnie czuli się najwygodniej ;) 

4 komentarze:

  1. No to teraz jeszcze bardzie Ci zazdroszczę. Też chce tam sobie pojeść. Ciekawe jak smakują te wszystkie "cholernie ostre"? I jeszcze kurs gotowania - super!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przyznam, że na ogół nie mieliśmy problemów z ostrością. Choć uwielbiamy ostre jedzenie, zwykle prosiliśmy o średnio pikantne i luzik. Tylko jeden jedyny raz okazało się nie możliwe do zjedzenia, ale było to prawdziwie Thai style ;) i danie i knajpa. już z drugiej strony stołu wyczuć można było ostrość po samym zapachu :D

      Usuń
  2. aaaaale mi apetytu narobiłaś ;) uwielbiam próbować różne miejscowe specjały! a przypadek niejeden taki znam, że ludzie chorują właśnie po kurortowym jedzeniu. pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Na taki post czekałam! :) Wszystko wygląda smakowicie, choć połowy z tych rzeczy nigdy wcześniej nie widziałam!

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...