Po długiej podróży z Nijmegen i przesiadce w Roosendaal mój pociąg powoli wtoczył się na maleńką stację. Ledwie zdąrzyłam wysiąść z wagonu i postawić stopę na peronie i już ogarnęło mnie przeczucie, że oto jestem w bardzo turystycznym miejscu. Poczułam się nagle jakbym była na prawdziwych wakacjach. I wkrótce było mi dane dowiedzieć się, skąd to wrażenie się bierze.
Vlissingen od strony morza |
Stacja kolejowa we Vlissingen, na jednym z krańców Zelandii jest dosłownie tam gdzie kończy się wszelki ląd. Parę kroków od budynku i na całym horyzoncie rozpościerał się widok na morze. Przeszłam po kładce na śluzie i podąrzyłam z innymi spacerowiczami wzgłuż wybrzeża w kierunku miasta. W tym miejscu podzielę się cenną informacją, przed którą nikt mnie wcześniej nie "ostrzegł"... spacerek ów zajmuje dobre pół godziny wolnym krokiem. Super sprawa, jeśli ma się czas zrelaksować i podziwiać widoki. Ciężko jest mi jedna zrozumieć co za geniusz wpadł na pomysł, żeby stację umieścić na takim totalnym (za przeproszeniu) zadupiu.
Z racji, że miałam dość ograniczony czas musiałam maszerować sprężystym krokiem i walczyć z nabrzeżnym wiatrem. W końcu poza kamienistym brzegiem, niekończoncym się morzem i trawiastą groblą ukazał się wiatrak i szereg armat. Tuż za nimi zaczęły pojawiać się zabudowania starego miasta.
Centrum Vlissingen jest niezwykle urokliwe. Piękne kamienice, wąskie uliczki, sklepiki z pamiątkami. Prawdziwie wakacyjne, nadmorskie miasteczko, gdzie można poczuć się jak na urlopie. Dużo czasu na zwiedzanie nie miałam, bo w planach czekała mnie jeszcze wizyta w stolicy prowincji, Middelburg. Niemniej jednak niezwykle cieszył mnie spacer po centrum miasteczka. Pokręciłam się nieco bez celu, kupiłam magnesik na lodówkę i dreptając spowrotem w kierunku stacji kolejowej obiecałam sobie, że do Vlissingen jeszcze wrócę. Razem z Maurycem.