Dwa miesiące minęły. Ależ ten czas zleciał. Dwa miesiące od naszej przeprowadzki. Jak sobie radzimy? Co się przez ten czas wydarzyło? W sumie nie tak wiele, ale czas zleciał mi jak z bicza trzasnął.
Sama przeprowadzka poszła dość gładko. Przygotowania zaczęłam już w październiku, więc gdy dzień zero w grudniu naszedł, nasz cały dobytek (pomniejszony o parę worków ubrań, naczyń i makulatury) spakowany był w kilkanaście pudeł, mieszkanie wypucowane, a meble, których nie planowaliśmy zabierać do Utrechtu, sprzedane na Markplaats.nl. Jakiś miesiąc przed przeprowadzką, znalazłam też rewelacyjną listę zadań: verhuizen.aegon.nl i muszę przyznać, że znacznie mi pomogła zapanować nad szerzącym się chaosem. Przed i wczasie przeprowadzki trzeba pamiętać o tak wielu nawet drobnych sprawach, że łatwo niektóre przeoczyć. W tym momencie check-list z kalendarzem przypomina: poinformuj lekarza, dentystę, aptekę, wszelkie abonamenty, zawrzyj nową umowę o prąd, gaz, wodę, internet... zamów przekierowanie poczty (parę kliknięć na postnl.nl i nie musiałam się martwić, że jakieś zagubione ważne listy wysłane zostaną do starego mieszkania). Z całego zaangażowania, aż zrobiłam coś ultraholenderskiego: zamówiłam kartki okolicznościowe, żeby poinformować znajomych i rodzinę o nowym adresie!
Jak się okazało, rozpakowywanie poszło nam nieco wolniej i do dziś jeszcze gdzieniegdzie stoją pudła z książkami i mniej potrzebnymi na codzień rzeczami. Lampa zamiast wisieć w kuchni nad stołem, leży na podłodze pod schodami, a biurka, przy którym mogłabym wygodnie pracować i pisać doprosiłam się dopiero w zeszły weekend ;) Nie ma pośpiechu, narazie nigdzie się nie wybieramy.
Powoli przyzwyczajamy się do realiów posiadaczy własnej nieruchomości. Bardzo powoli... wszelkie malowanie i poprawki planujemy dopiero na wiosnę. Kiedy zrobi się przyjemnie ciepło i mniej mokro, żeby można było spokojnie okna otworzyć. Otworzyć i nie martwić się o kota, który garnie się na zewnątrz, żeby stać się prawdziwym miejskim dachowcem. Narazie miała dwa podejścia i musieliśmy drabiną ściągać ją z murów naszego ogrodzenia.
Mauryc, który w Nijmegen dostawał dreszczy na myśl o przywierceniu wieszaka do ściany, teraz odkrywa w sobie prawdziwego klusjesman. Podkreślam: odkrywa, bo lampy dalej leżą zamiast wisieć, ale z wielką radością zaopatrza się we wszelkie narzędzia, młotki, wiertarki, śrubokręty i podekscytowany biega ze nową skrzynką na owe cuda, kiedy pojawia się kolejne zadanie specjalne. Nawet drabinę kupił, i dzięki Bogu... przynajmniej kota z ogrodzenia mogliśmy ściągnąć.
Jak się okazało, rozpakowywanie poszło nam nieco wolniej i do dziś jeszcze gdzieniegdzie stoją pudła z książkami i mniej potrzebnymi na codzień rzeczami. Lampa zamiast wisieć w kuchni nad stołem, leży na podłodze pod schodami, a biurka, przy którym mogłabym wygodnie pracować i pisać doprosiłam się dopiero w zeszły weekend ;) Nie ma pośpiechu, narazie nigdzie się nie wybieramy.
Powoli przyzwyczajamy się do realiów posiadaczy własnej nieruchomości. Bardzo powoli... wszelkie malowanie i poprawki planujemy dopiero na wiosnę. Kiedy zrobi się przyjemnie ciepło i mniej mokro, żeby można było spokojnie okna otworzyć. Otworzyć i nie martwić się o kota, który garnie się na zewnątrz, żeby stać się prawdziwym miejskim dachowcem. Narazie miała dwa podejścia i musieliśmy drabiną ściągać ją z murów naszego ogrodzenia.
Mauryc, który w Nijmegen dostawał dreszczy na myśl o przywierceniu wieszaka do ściany, teraz odkrywa w sobie prawdziwego klusjesman. Podkreślam: odkrywa, bo lampy dalej leżą zamiast wisieć, ale z wielką radością zaopatrza się we wszelkie narzędzia, młotki, wiertarki, śrubokręty i podekscytowany biega ze nową skrzynką na owe cuda, kiedy pojawia się kolejne zadanie specjalne. Nawet drabinę kupił, i dzięki Bogu... przynajmniej kota z ogrodzenia mogliśmy ściągnąć.
Szkoda, że nie mam listy poprzeprowadzkowej. Takiej, która pomogłaby mi odhaczyć wszystko to, o czym właściciel domu wiedzieć powinien. Na przykład, znaleźć dobrego Pana Złota Rączka. Bo jednak, jeśli o poważne sprawy chodzi, Mauryc jeszcze umywa ręce. A już pierwszą taką potrzebę doświadczyliśmy. Po około miesiącu, nagle a komina zaczęło nam przeciekać, prosto do salonu. Okazało się, że coś, gdzieś przy kominie nie do końca szczelne było (ponoć dość częsta przypadłość starych domu w Holandii) i po ulewie musieliśmy wzywać specjalistę. Po tej przygodzie przypomniało mi się, jaki kiedyś u Gosi na blogu czytałam o niekompetencji tutejszych speców... I wiesz co kochana, w końcu muszę przyznać Ci rację! Do "nagłego" wezwania (o ile dwa dni później można wciąż nazwać spoed) przyjechał gość bez potrzebnych narzędzi, obejrzał dach, skasował za godzinę pracy i ustalił kolejną wizytę. Za którą oczywiście też skasował więcej niż początkowo obiecywał. Krew się we mnie zagotowała i poprzysięgłam, że nigdy więcej z tej firmy nie skorzystam. Na szczęście dach już nie cieknie. Nie znałby ktoś z Was przypadkiem Złotej Rączki z okolic Utrechtu? ;)