Wczoraj poczułam się nieco jak 7-latka. Był to mój pierwszy dzień szkoły! W końcu rozpoczynałam
moje Inburgering. Wstałam wcześnie (jak na mnie) rano, spakowałam do torby zeszyt, długopis i kanapkę. Szczelnie owinęłam się szalikiem, bo temperatura za oknem nie miała z wiosną wiele wspólnego i zbiegłam na dół po mój rower.
- Będziesz teraz jak prawdziwy holenderski uczeń... na rowerze do szkoły! - cieszył się Maurycy, dumny ze swojej "pierwszoklasistki".
Dojazd na uniwersytet zajął mi około 20 minut. Pomijając jedną górkę nastroszoną "wybojami" (progi zwalniające porozstawiane są tam dosłownie co 100 metrów), cała trasa jest bardzo przyjemna. Do uczelni, wzdłuż torów kolejowych prowadzi długa ścieżka rowerowa, nazywana czasem Rowerową Autostradą. W ciągu dnia jest dość spokojna i cicha, ale między 8 a 9 rano ruch rzeczywiście przypomina autostradę. Dziesiątki ludzi (głównie studentów) podążają w kierunku Uniwersytetu Radboud. Wszyscy zgodnie, w ciszy i skupieniu. Niczym ryby z nurtem rzeki. I gdzieś pośrodku tego wszystkiego ja. Dzielnie sobie pedałuję i czuję, że jestem częścią tego... tej porannej, monotonnej całości. Bardzo przyjemne uczucie, niosące coś niezwykłego. No bo niby co powinno mnie w tym cieszyć? Że do szkoły jadę w tłumie Holendrów? A jednak, coś w tym jest. Jestem częścią społeczeństwa. Na pozór niczym nie wyróżniającą się częścią :)
Byłam znacznie przed czasem, ale w sali siedziały już dwie osoby. Sympatyczna Japoneczka i Afgańczyk. Zaczęliśmy rozmawiać kto skąd jest i czy aby na pewno jego/jej holenderski jest na okrutnie marnym poziomie. W końcu to grupa dla początkujących. W między czasie kolejne osoby zaczęły się schodzić i dołączać do konwersacji. Zanim zaczęła się lekcja prawie każdy wiedział, kto z jakiego kraju pochodzi i jak długo mieszka już w Holandii. W sumie dwanaścioro osób i niemal każdy z innego zakątka. Żadnen kraj nie powtórzy się dwa razy oprócz dwóch uroczych przedstawicielek Polski (w tym ja) oraz dwojga Chińczyków. Właściwie można się było spodziewać zduplikowania tych nacji... co jak co, ale Chińczyków zawsze wszędzie jest pełno. Prawie tak jak Polaków w Wiatrakowie.
Na dzień dobry każdy oficjalnie się przedstawił na forum klasy oraz uścisnął powitalną dłoń naszej nauczycielki. Ci którzy jeszcze nie mieli książek (tak jak ja oczywiście) powędrowali do sekretariatu, żeby złożyć swój autograf i odebrać trzy wielkie tomiszcza podręczników i jeszcze większy segregator z logo szkoły. No, z takim wyposażeniem można poczuć się znów jak student!
Lekcja przebiegła bardzo fajnie i wesoło. Ja mogłam cichaczem się obijać, ponieważ podstawy, które braliśmy, ja przerobiłam już wiele razy sama w domu i nie musiałam się nawet wysilać z odpowiedziami na pytania. Dałam się innym wykazywać. Ach nieskromność ze mnie wychodzi, ale co tu ściemniać... po prostu już to wiedziałam. Poczekamy, aż dojdziemy z materiałem do zagadnień, których jeszcze nie opanowałam, albo z którymi mam problemy i wtedy weźmiemy się poważnie do pracy. A póki co powtarzanie-utrwalanie.
Wszystko fajnie, pięknie. Grupę mam sympatyczną i już zaczynam ich lubić, a na nauczycielkę też złego słowa powiedzieć nie mogę. Jeden tylko drobny detal jawił się niczym rysa na szkle. Książki... Ewidentnie nie byłam przygotowana na ich rozmiar i objętość. Zresztą nie tylko mnie one zaskoczyły. Za żadną cholerę nie chciały zmieścić się do mojej w sumie nie wielkiej torebki, a zapięcia do bagażnika zostały w domu. I jak tu teraz wrócić? Jedną ręką trzymać podręczniki pod pachą, a drugą kierownicę? Jeszcze do tego stopnia nie opanowałam jazdy na rowerze. Po kilku minutach siłowania się z moimi nowymi materiałami naukowymi oraz torebką, w końcu wepchnęłam do niej segregator na chama, a portfel i kanapkę powciskałam po bokach. Torebka oczywiście otwarta na oścież, a książki zasłaniające mi pół pleców. Nic to, można było wreszcie jechać. Po drodze na wybojach zgubiłam kanapkę i musiałam po nią wracać (bo przede mną jeszcze długi dzień czekał). Całe szczęście zawinęłam ją rano szczelnie w foliowy woreczek. W przeciwnym razie próg zwalniający pozbawiłby mnie lunchu.