niedziela, 26 stycznia 2014

Dlaczego każda emigrantka potrzebuje przyjaciółki - również emigrantki?

- Wszystko w porządku? Czemu nie odbierasz telefonu? - pyta lekko zatroskany Mauryc.
- Przepraszam, ale akurat jechałam na rowerze jak dzwoniłeś, a w rękawiczkach nie mogłam odebrać... Zresztą już byłam blisko domu, więc uznałam, że zaraz oddzwonię.
- Dopiero teraz wracałaś? - słyszę wyraźne zaskoczenie w jego głosie - Myślałem, że miałaś się spotkać z dziewczynami na lunch o 13.00?
- Bo tak było... Przecież wiesz, że nasze spotkania na plotki zawsze się przeciągają. Długo się nie widziałyśmy! 

Klub Żon Marnotrawnych znowu się zjednoczył. Uwielbiam te nasze spotkania na lunch, które trwają całe popołudnie, często wiążą się z odkrywaniem kolejnych fajnych lokali w naszym mieście i skupiają się wokół niekończących się plotek i historii z serii "Ci Holendrzy... jak ich zrozumieć?!". Co prawda nic nie pobije pamiętnych wyjść na lunch z moją przyjaciółką Lidką, które kończyły się gdzieś po północy w knajpie przy barze, popijając wódkę na lodzie, ale to były zupełnie inne (studenckie) czasy. Żony Marnotrawne mają mężów, dzieci, koty do wykarmienia. Ale kiedy już się spotkają, przez te parę godzin nic innego się nie liczy.

Twoje przyjaciółki prawdopodobnie przeżyją Twojego męża, więc znajdź dobre!
Wszyscy dobrze wiemy, że kobiecie do życia niezbędne są przyjaciółki. Miłość miłością, kariera karierą, a macieżyństwo... cóż niektórzy ponoć to lubią ;) Można mieć to wszystko, ale przychodzą czasem takie dni, kiedy zwyczajna, szczera babska rozmowa potrafi ocalić ci dzień. Szczególnie, kiedy żyjesz na obczyźnie.

Jeśli ktoś by mnie zapytał, jakie były pierwsze miesiące mojej emigracji, powiedziałabym, że dni mi się dłużyły. Wszystko było nowe, fascynujące lub zaskakujące, sporo było do odkrycia, nauczenia się, przyswojenia. Ale dni były dość samotne. Mauryc późno wracał z pracy, a ja usilnie starałam się wypełniać sobie dni czym tylko się dało. W pewnym momencie rozpaczliwie potrzebowałam bliskiej koleżanki. Takiej która jest lub była w podobnej sytuacji i która zrozumie emocje, z jakimi przyszło mi się zmierzyć. Kiedy już poznałam moje Expatki, w końcu odetchnęłam. A następnie w szkole spotkałam osoby, które stały się moimi najlepszymi przyjaciółkami w Wiatrakowie. Dopiero wtedy mogłam poczuć się w Holandii, jak u siebie w domu. W końcu miałam z kim się spotkać w ciągu dnia i wyskoczyć na kawkę. 

Człowiek jest zwierzęciem stadnym i potrzebuje uczucia przynależności. A kobiety tym bardziej. Będąc imigrantem, który nie zna jeszcze miejscowego języka, trudno nie odstawać od reszty społeczeństwa. Można się integrować 24 godziny na dobę, ale dalej w głowie będą pojawiały się pytania "Dlaczego oni tak dziwnie się zachowują? Czy ten naród oszalał?? A może to ze mną jest coś nie tak?..." W tym miejscu wchodzą przyjaciółki na pierwszy plan. Takie zagubione dziewczę może dokonać porównania obserwacji, wymiany analiz i dojść wspólnie do wniosków, że to nie ona jedna zwariowała. Albo jest nas - przybyłych paranoików - więcej, albo to Holendrzy są nienormalni ;) A tematów do takiech badań społeczno-naukowych nigdy nie zabraknie. A to holenderski savoire-vivre, a to zmagania z nauką języka i etap nienawiści do tegoż, kwestia służby zdrowia, panująca wśród Holenderek moda i dlaczego warto przestać tracić czas na układanie włosów, relacje z teściami i dlaczego choćby byli zajebiści, nie chcemy spędzać z nimi znacząco więcej czasu, niż wisząc na telefonie lub Skypie z własną mamą... Te wszystkie rozmowy pozwalają poczuć prawdziwą przynależność i uświadomić sobie, że nie ja jedna mam takie mieszane odczucia i ambiwalentne emocje. A skoro jest nas więcej, to znajczy, że moje zdrowie psychiczne jest wciąż w normie. Zatem niech żyją przyjaciółki i beztrosko spędzony z nimi czas! 

Why does an expat girl need an expat friend?

- Is everything ok? Why are you not answering your phone? - Maurice asks a bit worried.
- I’m sorry, I was just cycling when you called. I cannot use this phone when I’m wearing hand gloves [ah, the downside of a smartphone]. Plus I was already very close from home. I thought I’ll call you back.
- You were just coming back home? Why so late… I thought you were supposed to meet with girls for lunch at 13.00? - he sounds surprised
- Well I did… It just took a bit longer. You know we always tend to gossip for long. And we haven’t seen each other for sooo long!

The WastefulWives Club is reunited! God I love these lunch meetings. They always take the whole afternoon, we often discover new, cute places in our city and we can gossip nonstop for few hours and share stories called “I’m never gonna understand these Dutch…[honestly, who can??]”. It’s still nothing comparing to going for lunch with my friend Lidia (we always somehow ended up at some bar drinking vodka on the rocks somewhat after midnight), but these were different times. Student times. Now the Wasteful Wives have husbands/children/cats to feed. Nevertheless, when we meet, for these few hours nothing else matters.


We all know, that a woman need her girlfriends same as she needs an oxygen. Love is great, carrier’s amazing, motherhood… well, apparently some people enjoy it ;) You can have it all, but at some point this day is going to come, when you’re gonna want to kill everyone around you. And at this day only a good, honest girl-talk can save you. Especially if you live abroad.

If someone would ask me how do I remember my first months as an expat, I would say: long. Sure everything was new and fresh and fascinating (or terrifying). There was a lot to discover, a lot to learn and accept. But those days were quite lonely. Maurice was working a lot and coming home late (well he still is, but now I’m also busy). Me on the other hand… I was trying so much to fill my days with anything. I was desperately needing a friend. Someone like me, who has moved here and had similar hopes, worries and emotions as I did. When I finally met my Expat girls I was relived. Than at school I met more girls, who became my best friends in this country. I could finally feel like home. I had someone to go out for coffee, to meet. Someone who knew exactly what it feels like to move abroad for love.

Human is a herding animal and he needs to feel he belongs somewhere. Women need it even more. Being an immigrant who doesn’t speak the language yet kind of makes you stand out from the rest of the society. You can try to integrate 24/7  and you’re still gonna be different. And you’re gonna have these thought like “Why are they being so weird? Is this nation sane? Or… am I still sane?”. This is when your friends step in. A lost and confused girl can exchange their observations, compare the analyses and draw conclusions together: she’s not the only one that’s crazy. There’s more of us – the incoming paranoids or it’s the Dutch nation that’s not exactly normal ;) And there are hundreds  of such a social scientific topics to discuss: the Dutch savoir-vivre, struggling with learning the language and “the hate stage”, the healthcare system, the laid-back fashion and style (and why it’s pointless to even style your hair), relations with your in-laws (and why even if they are awesome, you don’t want to spend with them significantly more time than hanging on a phone or skype with your mom)… These conversations help you to feel that you really belong somewhere and realise that you’re not alone with these confusing feelings and ambivalent emotions. And if there’s more people like you, it means your mental health is still fine. So live long girlfriends and the relaxing time spent with them!

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Słowo roku 2013

Przygotujcie smartphone'y... oto przed Wami słowo roku 2013: SELFIE! Przyznać się, kto choć raz w życiu nie zrobił sobie sam "słodkiej foci" (która tak naprawdę nie jest wcale słodka)? Wszyscy ulegli manii robienia selfie. Od nastolatków zaczynając, poprzez celebrytów, aż po... astronautę, papieża i prezydenta Obamę. A ileż takie selfie zamieszania potrafi czasem wywołać! Powstała nawet lista 20 najlepszych cyfrowych autoportretów 2013 roku. Zobaczcie koniecznie. 

To się nazywa klasyczne selfie. Źródło: www.cobra.be
Co roku redakcja Van Dale (największego słownika języka holenderskiego) ogłasza konkurs na Słowo Roku, które miało największy wpływ na potoczne słownictwo w danym roku. Od końca listopada do połowy grudnia można było na ich stronie oddawać głosy na nominowane 10 słów. W głosowaniu udział wzięło 22 tysiące ludzi. Co ciekawe, selfie zwyciężyło również w Belgii oraz Anglii. Redakcja przewidywała takiego wyniku. A cóż to była za konkurencja. Sami spójrzcie na nominowaną dziesiątkę:
  • boekface - robienie sobie zdjęcia z głową zasłoniętą książką (lub magazynem) przedstawiającym twarz znanej persony
  • koningslied - piosenka napisana specjalnie z okazji nawej ery: objęcie tronu Holandii przez króla Willema-Alexandra
  • kopschopper - oprawca, który doprowadza do ciężkich obrażeń swojej ofiary poprzez kopanie jej w głowę
  • kweekburger - hamburger z mięsa wyhodowanego laboratoryjnie z komórek macierzystych
  • zwycięskie selfie - robienie sobie zdjęcia telefonem komórkowym lub aparatem trzymanym przez wyciągniętą przed siebie ręką
  • sletvrees - silna obawa kobiet przed bycie postrzeganą jako... dziwka
  • socialbesitas - przymusowe i tym samym nadmierne korzystanie z platform społecznościowych
  • voedselsjoemel - oszustwa jedzeniowe
  • comakijken - oglądanie ogromnej ilości odcinków danego serialu jeden po drugim (dosłownie "oglądanie-śpiączka")
  • knikkebolziekte - choroba występująca u dzieci w niektórych regionach Afryki
To się nazywa inwencja językowa. Holendrzy są bardzo skłonni do tworzenia wszelkich neologizmów, a elastyczność tego języka tylko im sprawę ułatwia. Dodajemy dwa słowa do siebie i buf, już mamy nowe. Kiedyś rozmawiałyśmy z koleżanką o tej giętkości językowej na przykładzie scharreleieren, czyli jajek pochodzących od kur z wolnego wybiegu. Po polsku to niemal całe zdanie, a po holendersku... prościzna. 

Z ciekawości aż sprawdziłam laureatów poprzednich edycji "Słowa Roku". Czegóż tu się dowiedzieć można. Przyznaję, że w kilku przypadkach musiałam skorzystać z pomocy słownika i wikipedii.
  • 2012: "Project-X feest" - impreza, która wymyka się spod kontroli przez ogromną liczbę gości zaproszonych za pośrednictwem Facebook'a. Nazwa wzięła się o filmu o takim samym tytule, a spopularyzowała ją jeszcze bardziej pewna impreza urodzinowa 16-letniej mieszkanki małej mieścinki Haren, o czym też wówczas pisałam. 
  • 2011: "Tuigdorp" - odizolowane od społeczeństwa miejsce, gdzie mieliby mieszkać przestępcy o długiej historii kryminalnej
  • 2010: "Gedoogregering" - tu przyznam się szczerze, że dalej nie do końca wiem o co chodzi... Coś z mniejszościową partią i rządzeniem? Ktoś może wie? ;)
  • 2009: "Ontvrienden" - usunięcie kogoś ze znajomych na platformie społecznościowej (mówiąc w prost, na Facebook'u)
  • 2008: "Swaffelen" - osoby wrażliwe oraz nieletnie proszę o odwrócenie wzroku: uderzanie kogoś... penisem w zwodzie
  • 2007: "Bokitoproof" - odporny na atak potężnej siły/ ekstremalnej sytuacji. Nazwa wzięła się od goryla imieniem Bokito, który w maju 2007 roku uciekł ze swojego wybiegu w rotterdamskim zoo i rzucił się na kobietę (którą uznał za swój obiekt miłosnego zainteresowania). 
Dobra, pomyślicie. Wszystko fajnie, tylko czemu piszę o tym dopiero teraz, ponad miesiąc po ogłoszeniu Słowa Roku? Przypomniało mi się, kiedy Maurycy wyczytał w jakiejś gazecie o aplikacji, dzięki której teraz i Twój kot może zrobić sobie selfie. Czy muszę pisać, że natychmiast ową aplikację ściągnęłam? Tylko Sloeber jakoś opornie do całej zabawy podchodzi. Co innego kot koleżanki, którym się opiekuję podczas ich wakacji ;) Sięgając pamięcią jeszcze parę miesięcy wstecz: kiedyś zakradłam się do Xbox'a, podczas gdy Mauryc wyszedł zapalić i strzeliłam selfie jednej z postaci z gry GTA, w którą wtedy mój luby namiętnie grywał. Jakaż to potężna siła i wpływ na ludzkość, takie zwykłe selfie. Nie tylko ludzie je robią, ale także koty i postafie fikcyjne. To co, zrobimy sobie galerię selfies nibylandiowych podczytywaczy? ;)

czwartek, 9 stycznia 2014

Z Holendrem na polskich drogach

Jak wielu z Wam zapewne wie z Facebook'a, nasza blogowa nieobecność ostatnio spowodowana była wyjazdem do Polski. Choć Boże Narodzenie spędziliśmy w tym roku w Holandii, miałam jeszcze okazję nadrobić prawdziwie polską Wigilię z moją własną rodzinką. Tak się składa, że babcia mieszka w województwie podlaskim i jest wyznania prawosławnego (a tam obchodzi się święta mniej więcej dwa tygodnie później!). 

Dla Mauryca ta wizyta też wiązała się paroma atrakcjami: czerwony barszczyk i pierogi, których zjadł podwójną porcję, nabożeństwo w "cebulowym kościele", z którego nic nie zrozumiał (zresztą ja też, bo w cerkwii nie odprawia się mszy po polsku), oglądanie żubrów w parku narodowym. Weekend zleciał nam szybko i bardzo przyjemnie. Cudownie było odwiedzić strony, gdzie spędzałam każde wakacje w dzieciństwie oraz poplotkować z kuzynkami, których wieki już nie widziałam. Choć przylecieliśmy do Warszawy, wylatywaliśmy z Katowic, bo chcieliśmy też spędzić choćby jeden dzień w moim rodzinnym domu. Dlatego też wracaliśmy z rodzicami samochodem całą drogę przez pół kraju. Siedem godzin jazdy. Co mój dzielny Holender przez ten czas zaobserwował? Co przyciągnęło jego uwagę? Co zdziwiło?

Oto jego spostrzeżenia z polskiego roadtrip ;)
  • Polskie drogi wcale nie są takie złe jak twierdzimy. Nie licząc parę krótkich odcinków, nasze główne drogi są w naprawdę dobrym stanie. Sama byłam w szoku, ale najwyraźniej przygotowania do Euro 2012 nie poszły w las (a przez las) i jakość naszych jezdni się znacząco poprawiła. Przynajmniej dróg krajowych. Po tej uwadze, mój tata postanowił pokazać Maurycemu polskie wyboje i skręcił w jakąś mniejszą lokalną drogę. Ależ nas tam wytrzepało. Nie mniej jednak Panie i Panowie, generalnie nie mamy już powodu wstydzić się naszych dróg. Skoro Holender je pochwalił... a każdy kto był w Holandii, wie jak wygląda tutejsza infrastruktura.
  • Ilość reklam jest porażająca. Rzuciło mu się to w oczy już przy jednej z pierwszych wizyt, ale uznałam, że przesadza. Potem mieszkając w Holandii też nie bardzo dostrzegałam tą kwestię. Dopiero po roku, podczas jednej z wizyt rzuciło mi się to w oczy. Setki tysiące banerów, billboardów, tablic reklamowych, szyldów. Na jednym ogrodzeniu potrafi wisieć ich cała galeria. Kiedyś wydawało mi się to najnormalniejsze na świecie. Teraz zaczynam rozumieć, jak taki oczopląs kolorów i sloganów może być rozpraszający dla oka nieprzyzwyczajonego kierowcy. W porównaniu z tym, holenderskie drogi mogą wydawać się takie puste i monotonne (jak zresztą tutejszy krajobraz).
  • Można śmiało skręcać na parking lub stację benzynową. W krótce po odebraniu nas z lotniska, musieliśmy zatankować. Tata wypatrzył najbliższą stację benzynową i płynnie zjechał z drogi skręcając na teren stacji. Maurycy mało nie podskoczył: "Twój tata ot tak sobie skręca??". "No a co ma robić?" nie bardzo rozumiałam o co mu chodzi. "A nie powinien się najpierw rozejrzeć w przód i w tył?? Przecież... a no tak... wy nie macie tu rowerzystów" nagle załapał, że podjazd nie przecinał żadnej ścieżki rowerowej. I gdzie tu ten dreszczyk emocji, że nagle niewiadomo skąd może wyskoczyć nam pędzący niczym strzała jednoślad ;)
  • Każdy dom jest inny. Polska zabudowa, szczególnie na wsiach jest bardzo rozmaita. Każdy dom jest z innej bajki i niczym nie przypomina sąsiedniego. Porozmieszczane są też nieco chaotycznie, w różnych odległościach od drogi. Przy tym wiele z nich jest bardzo dużych i samodzielnie stojących. Wytłumaczyłam mu, że to ze względu na wielopokoleniowe rodziny mieszkające pod jednym dachem. Bardzo mu się ten kaleidoskop podoba. W końcu spora to odmiana od holenderskich szeregowców z ciemnej cegły, pokrywających całe sąsiedztwa lub wręcz dzielnice. 
  • Krajobraz wcalenie jest taki odmienny... do czasu. Jadąc przez tereny nizinne, mijające za oknem widoki wcale nie różniły się mocno od tych holenderskich. Ot pola, łąki, płasko. Od czasy do czasu las... tyle że ciągnący się nieco dłużej. Im bardziej przemieszczaliśmy się na południe, tym bardzie teren zaczynał falować. W okolicach Kielc odzyskał magiczne górki i wzniesienia, tak speckakularnie urozmaicające naszą trasę. Ok, znowu jesteśmy w Polsce! 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...