- Wszystko w porządku? Czemu nie odbierasz telefonu? - pyta lekko zatroskany Mauryc.
- Przepraszam, ale akurat jechałam na rowerze jak dzwoniłeś, a w rękawiczkach nie mogłam odebrać... Zresztą już byłam blisko domu, więc uznałam, że zaraz oddzwonię.
- Dopiero teraz wracałaś? - słyszę wyraźne zaskoczenie w jego głosie - Myślałem, że miałaś się spotkać z dziewczynami na lunch o 13.00?
- Bo tak było... Przecież wiesz, że nasze spotkania na plotki zawsze się przeciągają. Długo się nie widziałyśmy!
Klub Żon Marnotrawnych znowu się zjednoczył. Uwielbiam te nasze spotkania na lunch, które trwają całe popołudnie, często wiążą się z odkrywaniem kolejnych fajnych lokali w naszym mieście i skupiają się wokół niekończących się plotek i historii z serii "Ci Holendrzy... jak ich zrozumieć?!". Co prawda nic nie pobije pamiętnych wyjść na lunch z moją przyjaciółką Lidką, które kończyły się gdzieś po północy w knajpie przy barze, popijając wódkę na lodzie, ale to były zupełnie inne (studenckie) czasy. Żony Marnotrawne mają mężów, dzieci, koty do wykarmienia. Ale kiedy już się spotkają, przez te parę godzin nic innego się nie liczy.
Twoje przyjaciółki prawdopodobnie przeżyją Twojego męża, więc znajdź dobre! |
Wszyscy dobrze wiemy, że kobiecie do życia niezbędne są przyjaciółki. Miłość miłością, kariera karierą, a macieżyństwo... cóż niektórzy ponoć to lubią ;) Można mieć to wszystko, ale przychodzą czasem takie dni, kiedy zwyczajna, szczera babska rozmowa potrafi ocalić ci dzień. Szczególnie, kiedy żyjesz na obczyźnie.
Jeśli ktoś by mnie zapytał, jakie były pierwsze miesiące mojej emigracji, powiedziałabym, że dni mi się dłużyły. Wszystko było nowe, fascynujące lub zaskakujące, sporo było do odkrycia, nauczenia się, przyswojenia. Ale dni były dość samotne. Mauryc późno wracał z pracy, a ja usilnie starałam się wypełniać sobie dni czym tylko się dało. W pewnym momencie rozpaczliwie potrzebowałam bliskiej koleżanki. Takiej która jest lub była w podobnej sytuacji i która zrozumie emocje, z jakimi przyszło mi się zmierzyć. Kiedy już poznałam moje Expatki, w końcu odetchnęłam. A następnie w szkole spotkałam osoby, które stały się moimi najlepszymi przyjaciółkami w Wiatrakowie. Dopiero wtedy mogłam poczuć się w Holandii, jak u siebie w domu. W końcu miałam z kim się spotkać w ciągu dnia i wyskoczyć na kawkę.
Człowiek jest zwierzęciem stadnym i potrzebuje uczucia przynależności. A kobiety tym bardziej. Będąc imigrantem, który nie zna jeszcze miejscowego języka, trudno nie odstawać od reszty społeczeństwa. Można się integrować 24 godziny na dobę, ale dalej w głowie będą pojawiały się pytania "Dlaczego oni tak dziwnie się zachowują? Czy ten naród oszalał?? A może to ze mną jest coś nie tak?..." W tym miejscu wchodzą przyjaciółki na pierwszy plan. Takie zagubione dziewczę może dokonać porównania obserwacji, wymiany analiz i dojść wspólnie do wniosków, że to nie ona jedna zwariowała. Albo jest nas - przybyłych paranoików - więcej, albo to Holendrzy są nienormalni ;) A tematów do takiech badań społeczno-naukowych nigdy nie zabraknie. A to holenderski savoire-vivre, a to zmagania z nauką języka i etap nienawiści do tegoż, kwestia służby zdrowia, panująca wśród Holenderek moda i dlaczego warto przestać tracić czas na układanie włosów, relacje z teściami i dlaczego choćby byli zajebiści, nie chcemy spędzać z nimi znacząco więcej czasu, niż wisząc na telefonie lub Skypie z własną mamą... Te wszystkie rozmowy pozwalają poczuć prawdziwą przynależność i uświadomić sobie, że nie ja jedna mam takie mieszane odczucia i ambiwalentne emocje. A skoro jest nas więcej, to znajczy, że moje zdrowie psychiczne jest wciąż w normie. Zatem niech żyją przyjaciółki i beztrosko spędzony z nimi czas!