Pamiętacie jak nie dawno narzekałam, że dawno nigdzie się z Maurycym nie wybieraliśmy? Długi Pinksterenowy weekend zobowiązuje, więc uznaliśmy, że pora się wyrwać na dzień czy dwa. Początkowo planowaliśmy wizytę w Belgii... Brugge lub Gent, ale szybko porzuciliśmy tą ideę. Wygląda na to, że pół Holandii i Belgii miało taki samy pomysł i większość hoteli/hosteli/Air B'n'B była wypełniona po brzegi i zostało tylko kilka opcji: albo okrutnie drogich, albo we wsi daleko za miastem. Trudno, trzeba było plany zmienić.
Obraliśmy przeciwny kierunek: Niemcy. A mianowicie Kolonia. Codziennie bukuję spoto biletów to tego miasta, uznałam, że musi być watre wizyty. W sobotę względnie wczesnym rankiem spakowaliśmy aparat, prowiant na drogę, wodę i ruszyliśmy. I tu nagle przypomniał nam się mały szczegół: żeby wjechać samochodem do niemieckich miast trzeba mieć specjalne plakietki do "zielonych sfer". No nic to, Mauryc gdzieś wyczytał, że dostanie je na niektórych stacjach benzynowych. Zatrzymaliśmy się jeszcze na autostradzie... nie mają. Ponoć tylko w autoryzowanych warsztatach samochodowych można dostać. Naszukaliśmy się trochę warsztatu już w Koloni. Przemiła pani nas poinformowała, że a i owszem można u niej kupić naklejkę, ale... trzeba ją wcześniej zamówić (!!). Zdradziła nam też, że policja też uważa ten wymóg i sam system plakietek za irytujący, więc nie sprawdzają ich często. A już napewno nie, jeśli zaparkujemy na parkingu-garażu. Tak też po dotarciu do centrum zrobiliśmy. I mandatu nie dostaliśmy ;)
Kolonia... przyznam, że na kolana nas nie powaliła. Jest z pewnością urokliwa i może szczycić się perełkami takimi jak słynna katedra i starówka. Zaczęliśmy nasz spokojny spacerek obejście w koło katedry. Piękna, wielka, obsiana turystami z każdej strony ;) Wstęp do środka sobie odpuściliśmy, bo to nie do końca "our thing". Lubimy podziwiać architektoniczne perełki z zewnątrz.
Spokojnym krokiem oddaliliśmy się w kierunku Altstadt. Błądząc węższymi dróżkami i zaułkami trafiliśmy na przyjemny placyk nieopodal Ratusza. W sam raz na małe piwko (0,2l... prawie jak lemoniada) przy śpiewie przygrywającego ulicznego grajka. Błądząc dalej po uliczkach trafiliśmy na brzeg Renu. Pogoda była nazwykle słoneczna i ciepła, więc tłumy okupowały ławki, stoliki, trawnik i okoliczne lodziarnie. I wszyscy w koło wcinali pysznie wyglądające bułki z mięsiwem. Przypadkowo zasłyszeliśmy, że owe kanapki można kupić za rogiem. Po dotarciu na miejscu spotkała nas kolejka oczekująca na swoją porcję mięsa. Jakież to było dobre! Trochę za dłużo świńskiego tłuszczyku jak na mój gust, ale raz na czas można zrobić wyjątek i spróbować lokalnego przysmaku.
Kilka rundek starymi uliczkami i doszliśmy do wniosku, że niewiele więcej jst tu właściwie do zobaczenia. Muzea nas nie interesowały (choć, kiedyś może wrócę, żeby zobaczyć muzeum perfum oraz muzeum czekolady), a ze wszystkich stron nagle zaczęły nas otaczać sklepy. Na zakupy też ochoty nie mieliśmy. Po dłużej chwili namysłu uznaliśmy, że pora się zwijać i zahaczyć o Dussedorf po drodze. Godzina było już popołudniowa, więc w sam raz zostało nam czasu na mały spacer i obiad w jednej z japońskich knajpek.
Do centru Dusseldorfu nie pchaliśmy się już samochodem. Zostawiliśmy na parkingu na obrzeżach i wzięliśmy tramwaj. W mieście przywitała nas niesamowita przestrzeń. Mieszkając w Holandii, jesteśmy przyzwyczajeni do ścisku i tłoku. Niepotrafię powiedzieć dlaczego, ale w Dusseldorfie poczuliśmy się znacznie lepiej niż w Kolonii. Niby bardziej nowocześnie, niby mniej pięknych zabytkowych budynków, a jednak atmosfera dużo bardziej do nas przemawiała.
Ostatecznie przyszła pora, żeby znaleźć Immermannstraße. Dusseldorf skupia ogromną azjatycką społeczność, szczególnie z Japonii. W okolicach tejże ulicy mieści się mnóstwo japońskich restauracji, knajpek, suszarni ;), sklepików itp. A że my uwielbiamy azjatycką kuchnię, pomyśleliśmy, żeby uraczyć się tego wieczoru miską autentycznego ramen. Wcześniej zrobiłam małe rozeznanie i trafiliśmy do jednej z najlepiej ocenianych kanjpek serwujących noodle. Kolejka jak obiecywano na TripAdvisorze była, jak najbardziej. Czas nam jednak szybko zleciał, studiując menu i obserwując mijające nas grupki Azjatów i przebranych w cosplay'owe kostiumy Niemców. Uczta była wyśmienita i muszę przyznać, że porcje są tak duże, że miałam problem skończyć moją miskę makaronu.
Uradowami zgodnie stawierdziliśmy, że do Dusseldorfu jeszcze z pewnością wrócimy. W końcu z Nijmegen to niewiele dalej niż do Amsterdamu. A Kolonia.. sama nie wiem. Czy coś ważnego i godnego uwagi przeoczyliśmy?