czwartek, 27 września 2012

Facebookowa impreza

Kto lubi, facebook'a ręka w górę! Ja też ;) Sceptycy i przeciwnicy niech sobie gadają ile chcą, fejs fajny jest i tyle. Szczególnie jak się ma znajomych rozsianych po całym świecie, albo samemu się za granicę rozsiało. Zawsze tylko zdumiewało mnie trochę tworzenie facebookowego eventu, żeby zaprosić znajomych na urodziny... Jakby zwykła wiadomość, czy sms już nie wystarczał. Ale co kto lubi. Niemniej jednak z ogłaszaniem wydarzeń na portalach społecznościowych trzeba jednak uważać, czego dowodzą wydarzenia z ubiegłego weekendu. 

Pewna 16-latka z Haren, małego miasteczka w północnej Holandii chciała w ten właśnie sposób zaprosić znajomych na swoje urodziny. Popełniła tylko głupiutki błąd (czy przez nieuwagę) nie odznaczyła wydarzenia jako prywatne. Ogólnodostępne zaproszenie na imprezę zaczęło się rozprzestrzeniać po całym kraju niczym stonka ziemniaczana. Czy to dla żartu, czy z wiadomo to jakiego powodu kolejne osoby zaczęły wyrażać chęć uczestnictwa, a sprawą aż zainteresowały się media (niestety, bo tylko jeszcze bardziej rozpowszechnili i nagłośnili feralne zaproszenie). Władze 18-tysięcznego Haren zaczęły się poważnie obawiać nadchodzącej imprezy, gdyż liczba uczestników liczyła już tysiące! 

Co się ostatecznie stało? Czy ci wszyscy ludzie rzeczywiście stawili się na miejscu? Na wszelki wypadek dziewczynę i jej rodzinę ewakuowano z domu, który następnie otoczono barierkami, a ulicę zamknięto. Do miasta ściągnięto ponad 500 policjantów, a jak się okazało, trzeba było i więcej! Tłumy przybyły i w najlepsze urządziły sobie imprezę na ulicach miasta. Powybijane szyby, zdewastowane chodniki, splądrowany supermarket, bójki z policją, aresztowania... istny chaos! 


Holendrzy pokazali, że potrafią się organizować i imprezować, ale... akurat tym razem nie pozostawili po sobie dobrego wrażenia. Także uważajcie na facebooowe evety moi drodzy, a tym czasem życzę Wam spokojnego weekendu, który już już za pasem ;)

wtorek, 25 września 2012

Nie jest tak źle

Po pierwszym tygodniu w szkole trochę odetchnęłam z ulgą. Poziom doprawdy jest wysoki i wiąże się z tym dużo nauki, ale (!) przynajmniej nie czuję się na lekcjach jak debil. Odnosi się wrażenie, że wszyscy mówią całkiem sprawnie po holendersku i mają znacznie szersze słownictwo niż ja. Ok, z tym nie ma się co sprzeczać. Jakby nie było na końcowym teście w lipcu najgorzej wypadłam w mówieniu i słuchaniu. Trzeba nad słownictwem popracować. Skąd więc ta cząstkowa pewność siebie i dobre samopoczucie? Bo po tych paru lekcjach już widzę, że w kwestiach gramatyki radzę sobie dużo lepiej. Prawdopodobnie wynika to z mojego uczestnictwa w poprzednim kursie dla początkujących, czego większość klasy nie miała. Oni zaczęli od razu od drugiego stopnia wtajemniczenia. To co nauczyciele czasem tłumaczą na lekcji, my przerobiliśmy już dokładnie przed wakacjami. I ot powód mojej dumy. 

Bynajmniej nie znaczy to, że zamierzam się obijać. Co to, to nie. Przez najbliższe parę miesięcy będziemy szlifować język i uczyć się nowych słów i zwrotów. A Wy moi drodzy, co jakiś czas znów będziecie uraczeni moimi nowymi odkryciami językowymi! Cieszycie się już?

Do końca tygodnia zamierzamy dokończyć nasz kurnikowy pokój do nauki, żeby mnie nic nie rozpraszało i wygodnie mi się uczyło. A może nawet i pisało ;) Kosmetyczne poprawki mieszkania zresztą nabrały ostatnio wyższego priorytetu, bo już za tydzień spodziewamy się Bardzo Ważnych Gości. Już się doczekać nie mogę, a w głowię układam cały plan zwiedzania i obmyślam, jakby tu uwygodnić odwiedziny naszych Gości. 

It's not too bad


After the first week of school I got a bit relaxed. The level is indeed very high and it means a lot of studying for me, but (!) at least I don't feel during the lessons like an idiot. You can have an impression, that everyone is speaking quite decent Dutch and they have much bigger vocabulary than me. Ok, that is definitely true. On a way it's good for me, since speaking and listening test was the hardest for me in july during my exam. I just have to focus on learning new words and work hard. However I feel quite confident in school. Where does it come from? The grammar. After these few lessons I already noticed I have way less problems with grammar, that the others. Probably it's an effect of taking the beginners course before, which most of our class didn't have. The started already with the higher level. The things that the teachers were explaining on a lesson, we did very carefully before the summer. That's my reason to be proud.

Of course it doesn't mean I can or am going to be lazy now. Definitely not! The next few months I'm gonna be improving my Dutch and learning to new words intensively. And you my dear readers are gonna be treated to my new language discoveries! Are you happy already?

Till the end of this week we're planning to finish our hen-house study room, so I'd have a perfect, quiet place to study and maybe write as well. The cosmetic changes of our appartement got lately the higher priority, since next week we are expecting a Very Important Guests. I already cannot wait and make the whole plan in my head of what i'm gonna show them and where I'm gonna take them. And how to make their stay the most possibly comfortable. 

piątek, 21 września 2012

Śniadaniowy zawrót głowy

- Holendrzy są dziwni, tak samo jak niektóre rzeczy, które oni jedzą. Kto u licha jada posypkę czekoladową z chlebem na śniadanie?! W moim kraju używamy tego do dekoracji ciast i deserów - zawyrokował jeden z kursantów w czasie przerwy na kawę między jednymi z moich pierwszych lekcji w szkole.
- W sumie... jest to dziwne, ale ja na przykład to lubię - wtrąciłam się - Nawet dziś mam kanapkę właśnie z hagelslag.
- Serio? Jak to wygląda? Jak się to je... Pokaż tą kanapkę! - zaciekawił się się inny.
Musiałam wyciągnąć moje drugie śniadanie i zaprezentować wnętrzności mojej kanapki całej klasie, żeby zaspokoić ich głód wiedzy. 

Słynne hagelslag w tradycyjnej formie
To fakt, holenderskie śniadanie potrafi być zaskakujące. Szczególnie, jeśli ktoś lubi słodkości. Niemal w każdym domu znajdzie się słoiczek masła orzechowego, nutelli oraz pudełko hagelslag, czyli właśnie wspomnianej posypki czekoladowej. To prawdziwy hit zarówno wśród dzieci, jak i dorosłych, a najlepszym na to dowodem jest szeroki wybór smaków i rodzajów kanapkowych, czekoladowych cukierków. Klasyczne, drobne z deserowej lub mlecznej czekolady, owocowe, anyżkowe, w formie wiórków, a w sezonie zimowym również o smaku spekulaas (korzennych ciasteczek).

Najbardziej holenderski ze wszystkich produktów SER: młody- miękki i kremowy oraz stary - nieco twardszy i bardziej wyrazisty w smaku
Zasada właściwie jest jedna: cokolwiek Holendrzy by nie jedli na śniadanie, niemal zawsze jest to chleb z dodatkami. Ser, wędlina, dżem, pasztet, hagelslaag... nawet jajko sadzone czy jajecznica występuje w formie kanapki. Mieszkańcy tego kraju mają prawdziwego fioła na punkcie pieczywa, co doskonale obrazują liczne piekarnie. A jeśli ie chleb, to co? Słodkawe bułeczki! Najlepiej krentenbollen z rodzynkami, ale nie jako rodzaj drożdżówki... Te delikatnie słodkawe bułeczki też jada się jak zwykłe pieczywo z masłem. Szczytem śniadaniowego szaleństwa natomiast są mini naleśniczki poffertjes. Pyszne, puszyste i hojnie posypane cukrem pudrem lub polane arcysłodkim syropem stroop. Popularne są też owocowe wariacje syropu, znacznie gęstsze, jak na przykład słodko-kwaskowy appelstroop. Osobiście polecam!

Mini krentenbollen, czyli drożdżowe bułeczki z rodzynkami
Kromeczki chleba z appelstroop oraz z hagelslag
A wy co dziś jedliście na śniadanie? ;)

Breakfast craziness

- Dutch people are weird, same as their food. Who the hell is eating chocolate sprinkles on bread for the breakfast?! In my country we're using these for decorating cakes and desserts - said one of the students during our coffee break between one of our first lessons.
- Actually... it is weird, but I like it - I shocked my company - I even have a sandwich with hagelslag today for lunch.
- Really? How does it look? How do you eat that... Show me your sandwich! - other student got intrigued.
So this is what happened, I had to take out my lunch, open my sandwich and show it to everyone to satisfy their thirst for knowledge.

The famous hagelslag in its traditional form
That's true, dutch breakfast can be surprising. Especially if someone's a sweet tooth. In almost every single house in Holland you can find a jar of peanut butter, nutella and a box of hagelslag, the chocolate sprinkles I mentioned above. It's super popular among the children and even adults, and the best proof for that you'll find in supermarket. There are many sorts and tastes of these little chocolate-sandwich-candies: dark chocolate, milk chocolate, white chocolate, with a fruity or anise taste, small sprinkles, bigger strings... in winter you can even find a special edition: spekulaas taste (cookies with gingerbread spieces).

The most dutch product ever CHEESE: young - soft and creamy or old - a bit harder and way more flavoury
Thre's basicly one rule: whatever Dutch people eat for breakfast, it has to be on bread. Cheese, ham, jam, pate, hagelslag... even fried or scramble eggs are served on a break as a sandwich. The citizens of this counrty are crazy about their bread, which is a perfect explenation for their amazing bakaries. But what if suddenly someone has a completly irrational idea and wishes to eat something else that the bread? Well, they have for example sweet buns, like krentenbollen with raisins. They are not too sweet, since they are made of yeast dough. They eat it also with butter, just like a normal buns. An extraoridinary morning dish, perfect on Sunday morning and loved but the Dutch could be poffertjes, a tiny little pancakes. They are delicious, puffy and served with a lot of powder sugar or supersweet sirop stroop. There are also fruity versions of this sirop and I think the most popular one is sweet and sour appelstroop. Lekker!

Mini krentenbollen, meaning the yeast dough buns with raisins
A slice of bread with appelstroop and with hagelslag
And what did you have for breakfast today? :)

poniedziałek, 17 września 2012

Back to school

Wstałam wczesnym rankiem, lekko zaspana, acz podekscytowana pobiegłam do łazienki. Szybko się umyłam, zjadłam specjalnie dla mnie przyrządzone śniadanko i wskoczyłam w odprasowane, przygotowane poprzedniego dnia ubranie. Spakowałam do tornistra nowiutkie, puste jeszcze zeszyty, piórnik z kolorowymi długopisami, ołówki, gumkę, kredki, strugaczkę, drugie śniadanie i pognałam do szkoły. Znów był wrzesień i właśnie zaczynał się kolejny rok szkolny. Tak było jakieś piętnaście lat temu. Pamiętacie ten szał przedszkolnych zakupów i radość z nowych zeszytów i ołówków? Ach co to były za emocje.

Tak było kiedyś. A dziś? Znowu zaczęły mi się lekcje, więc wstałam wcześnie rano, przygotowałam kanapki dla Maurycego do pracy, a dla siebie płatki śniadaniowe. Moje nowe postanowienie zakłada, że w dni, kiedy mam szkołę, będę wstawać razem z marudą (ostatecznie i tak mnie budzi rano, więc co za różnica) i robić dla nas obojga śniadanie. W ten sposób on zaoszczędzi trochę czasu, a ja... będę się wyrabiać na czas, bez pośpiechu, bez spóźnień i bez pustego żołądka.

Piórnika dziś nie miałam (ale kolorowe długopisy i ołówki pałętają się po torebce!), zeszyt też już "używany"... Tylko książki mi się nowe dostały. I nowa klasa. Oprócz dwóch koleżanek z poprzedniego kursu, wszyscy uczniowie są nowi. Nowe twarze, nowe imiona, nowe kraje... z przewagą Bliskiego Wschodu. I nowe wyzwania oczywiście! Przyznam, że się nieźle zestresowałam pierwszą lekcją. Poziom jest oczywiście wyższy i jest to wyraźnie odczuwalne. Wszyscy mówią już całkiem sensownie po holendersku. A ja... po mojej wakacyjnej przerwie czuję, że nagle mam braki! I bardzo mi się to nie podoba. Już teraz widzę, że w tym semestrze czeka mnie znacznie więcej nauki, więc żeby nie zwlekać, Wam życzę dobrego startu w tym tygodniu, a sama lecę do książek! 

Back to school

I woke up early morning, still a bit sleepy but at the same time excited I ran to the bathroom. I washed myself quickly, ate a yummy breakfast made specially for me and dressed well ironed cloths, which I prepared the day before. I packed new, still empty notebooks, colorful pens, pencils, rubber and lunch in my backpack and went to school. It was September again and I was just starting another semester. That was about 15 years ago. Do you still remember this excitement while collecting need books, notebooks and all these cool tools? God, what an emotions! 

That was than. And how about now? Today my lessons startd again, so I got up earlier that normally, made some sandwiches for Maurice and cereals for myself. That's my new resolution: on the school days I'll be getting up same time as Maus (he wakes me up anyway, so what's the difference) and preparing breakfast for both of us. This way he's gonna save time and me... I'm gonna be ready on time. No rush, no being late, no empty stomach.

I didn't have any pencil-case today (the colorful pens were still in a bag though!), the notebook was a "used" one already... Only the books I got at school were new. And the class was new. Except the two friends from the previous course, all the rest was new. New faces, new names, new countries... mosty Middle-East countries. And of course new challanges! I gotta say, I got quite stressed after the first lesson. The level is of course higher this time and you can deffiniately notice that. Everyone is already speaking quite a reasonable Dutch. And me... well, after the holiday break I feel I'm suddenly a bit behind! And I clearly don't like it. I already know, I'm gonna have to work harder and study more this time. Not to waste more time, I wish you all a good start of the new week and I'm going back to do my homework!

wtorek, 11 września 2012

Dutch Manhattan


Last weekend they were celebrating The World Harbour Day in Rotterdam and since I've never been in that city, we went for a little day trip with our friends. I guess Maurice was the most excited one about the whole trip. High buildings give him some kind of a Child-During-Christmas syndrome. When he saw the first skyscrapers, he started jumping, clapping hands and running around like a little boy, who just located presents under the Christmas tree. I gave him my camera and he immidiately started taking pictures of all the buildings from all possible angles. Fine by me, I could just enjoy the trip, he was happy playing a brilliant photographer and I got pics for the blog ;)


43-floor New Orleans, the highest residential building in Holland
43-floor Montevideo next to Hotelu New York from 1903


Rotterdam looks nothing like the rest of the country. It rather eels like Manhattan, which of course also has its charm, at least for some poeple (like Maurice). The main difference is an effect of... the war. On the 14th of May 1940 the city was distroyed during Luftwaffe's carpet raid. The center of the city got totally damaged and there are almost no monuments left. The new, modern metropolis rised from the ashes like a Phoenix and now it attracts architects, businessmen and hundreds of immigrants. There's a popular saying: "Money is earned in Rotterdam, divided in The Hague and spent in Amsterdam".



Erasmusbrug
Kop van Zuid
Neverthless Rotterdam is best known because of its huge harbour. One of the biggest in the world, over 40 km long! The historic harbour area in the center of the city was our main goal. The weather was beautiful, the city was crowded, on the river there were different kind of shows and the best observation point was the Erasmusbrug. Obviously getting on the other side via this bridge was almost impossible. But it was worth it.

Hotel New York rom the beginning of the XX century

Sumatra, Java, Borneo, Celebes... the old warehouse

Rotterdam is modern, dynamic and the skyscrapers are impressing. There are also small, cute streets hidden somewhere in a middle with a lots of green and cool restaurants and trendy hipster cafes, serving delicious healthy lunch. And then, standing on the Erasmusbrug, watching the Kop van Zuid I decided, that it's worth to see it, but at the end of the day I prefer to come back to our small, quiet Nijmegen.


Holenderski Manhattan

W ubiegły weekend w Rotterdamie obchodzono Światowe Dni Portu, a że ja nigdy wcześniej w owym mieście nie byłam, wybraliśmy się ze znajomymi na wycieczkę. Maurycy chyba był najbardziej  podekscytowany całą wyprawą. Wysokie budynki wywołują u niego syndrom dziecka w Boże Narodzenie. Na widok pierwszych smukłych sylwetek drapaczy chmur zaczął skakać, klaskać i biegać w kółko niczym pięciolatek, który właśnie zlokalizował pod choinką prezenty. Oddałam aparat w jego ręce, a on z miejsca zaczął fotografować każdy budynek ze wszystkich stron. Ja miałam spokój, on masę radości, a zdjęcia na bloga jak znalazł ;) 


43-piętrowy New Orleans, najwyższy budynek mieszkalny w Holandii
43-piętrowy Montevideo u boku Hotelu New York z 1903 roku



Rotterdam w niczym nie przypomina reszty kraju. Można się tu bardziej poczuć jak na Manhattanie, co też ma oczywiście swój urok, przynajmniej dla niektórych (patrz: Maurycy). W głównej mierze różnica ta, to... wynik wojny. 14 maja 1940 roku miasto zostało zniszczone podczas nalotu Luftwaffe. Centrum miasta legło w gruzach i nie zachowały się praktycznie żadne zabytki. Na zgliszczach wyrosła później nowoczesna metropolia, która dziś przyciąga architektów, biznesmenów i masy imigrantów. Wśród mieszkańców panuje powiedzenie "Pieniądze zarabia się w Rotterdamie, w Hadze się je dzieli, a w Amsterdamie wydaje". 



Erasmusbrug
Kop van Zuid
Najbardziej jednak znany jest Rotterdam dzięki jednemu z największych portów na świecie - 40 km! Historyczna część portu znajdująca się w centrum miasta była naszym głównym celem. Pogoda była piękna, ludzi masa, a na rzece non stop wszelkiego rodzaju pokazy. Najlepszy punkt obserwacyjny stanowił most Erasmusbrug, przez co przeprawa nim na drogi brzeg, stanowiła nie lada wyzwanie. Niemniej  warto było. 

Hotel New York z początku XX wieku

Sumatra, Java, Borneo, Celebes... stary magazyn portowy kolonizatora Indonezji

Rotterdam jest dynamiczny, nowoczesny, a drapacze chmur sprawiają, że poczułam się malutka. Gdzieniegdzie schowane są urokliwe zakątki, spokojne ulice otoczone zielenią oraz mnóstwo klimatycznych restauracji i hipsterskich kafejek serwujących pyszny lunch z organicznych składników. Stojąc tak na Erasmusbrug i podziwiając wieżowce dzielnicy Kop van Zuid stwierdziłam, że warto tu przyjechać, jednak mimo wszystko wolę nasze małe, spokojne Nijmegen.


piątek, 7 września 2012

Inspiracje

Należę do tych osób, które szukają w codziennym życiu drobiazgów, które cieszą. Do prawidłowego funkcjonowania potrzebuję ciągłej inspiracji, przychodzącej z różnych stron. Nietypowe zdjęcie, ciekawa książka, nowe miejsce, niebanalne wnętrze, kiełkująca roślina, apetyczna czekoladka, uśmiech zaspanego Maurycego, dobra muzyka... Cokolwiek. Ważne, żeby było i wznieciło tą drobną iskierkę. Bez niej popadam w bezczynność, świat traci kolory, a ja nie potrafię nawet nic napisać. 

Ostatnio tych iskierek trochę przybyło i z wielkim apetytem dokładałam je do mojej kolekcji dobrego samopoczucia. Dziś nastąpił punkt kulminacyjny, kiedy teściowa zabrała mnie (lub ja ją, to wsumie kwestia sporna kto tu kogo "wyprowadza" ;)) do jednej z jej ulubionych kawiarni. Cóż to była uczta dla zmysłów i wiary w ludzi. Zafascynowana tym miejscem, postanowiłam, że wrócę z aparatem i poświęcę cały post temu acryprzyjemnemu miejscu, a dziś uraczę Was jedynie drobnym zdjęciem, jako przedsmak nadchodzącej uczty. 

Dziwnie ciemne wyszło to zdjęcie i nie do końca oddaje urok tego miejsca, ale to znowu wina mojej komórki :(
Coraz wcześniej zachodzące słońce oraz chłodne poranki zaczynają nastrajać mnie jesienie. Cudownie, ponieważ jesień to moja ulubiona pora roku! Uwielbiam, kiedy dni są jeszcze ciepłe i słoneczne, a temperatury już nie tak upierdliwe, żeby nie można było czuć się wygodnie i komfortowo w normalnym ubraniu (mam na myśli takie, które nie odsłania wszystkich kończyn, ani wszelkich części ciała na punkcie których nie mamy kompleksów. Naraz!) Uwielbiam sweterki, szaliki, botki, więc schyłek lata we wrześniu jest tym o czym po upalnych wakacjach marzę. A skoro jesienne dni nadchodzą, to zaprowadziłam lekkie zmiany na balkonie i przekwitłe już chabry zastąpiłam kępkami wrzosów. 


W kuchni czerwienią nam się mini pomidorki, który Maurycy przytargał tydzień temu do domu... Tak, tak, dobrze przeczytaliście: facet po pracy poszedł sam do sklepu i z własnej, nieprzymuszonej woli kupił zielony krzaczek jako praktyczną ozdobę. Zaskoczył mnie tym niesamowicie i przez dłuższą chwilę nie mogłam wyjść z szoku. Czyżby jednak słuchał moich wywodów i wyrazów zachwytu nad niezwykłością zwykłych warzyw i przypraw? A skoro o tym mowa, to Wam również polecam książkę, która ostatnio sprawiła, że inaczej spojrzałam na ziemniaka, cukier, oliwę z oliwek i cebulę... "Historia smaku" Bryana Bruce'a to skarbnica zaskakujących ciekawostek na temat codziennych produktów spożywczych. 


No, ostatnie parę postów było dość osobistych. Pewne rzeczy musiałam z siebie wyrzucić. Już niebawem szykuję dla Was nową serię, w której zabiorę Was na gastronomiczną wycieczkę po Holandii. A tym czasem życzę udanego weekendu, tym bardziej, że jutro mamy Dzień Marzyciela i Dzień Dobrych Wiadomości! Oby te dobre wiadomości nie były jedynie marzeniami ;)

Inspirations


I'm one of these people, who keep looking for little things, that makes you feel happy in everyday life. I need to be constantly inspired to keep going right. An extraordinary picture, an interesting book, new place, remarkable interior, a germinating little plant, a delicious chocolate, sleepy Maurice's smile, good music... Anything. As long as it's there and starts this little spark. Without the spark I feel stagnation, the world is loosing its colors and I simply cannot write.

Lately there were few of these sparks and I was happily collecting them. Today I reached a climax, when my mother-in-law took me (or I took her, it's actually hard to decide who is take who out ;)) to one of her favorite cafe's. It was such a feast for the senses and faith in people. I got so fascinated about this place I decided to come back soon with a camera and make a whole post about this cafe. Today I'll give you just a hint of how nice it is.

Hmm, the picture is somehow bit dark and doesn't show the real cosiness, but it's again the fault of my cell phone  :(
The earlier sunsets and cool mornings are reminding me about coming autumn. How wonderful, since it's my favorite season! I love it when the days are still warm and sunny, but the temperatures are not that tiring anymore, so you can actually feel good and comfortable in a normal clothes (by normal I mean the ones that are not uncovering all your limbs and any part of your body, you're not ashamed of. At the same time!) I adore sweaters, scarfs and boots, so the end of summer in September is exactly what I'm dreaming about after the hot holiday period. And since the autumn days are getting closer I made some little changes at our balcony and in place of withered cornflowers I put some cute tufts of heather. 


In kitchen the little tomatos are getting red. The tomatos that Maurice brought home a week ago... That's right, you read it correct: a guy went to a shop himsefl after work and bought of his own free will a green bush as a nice, practical decoration. I was shocked for a longer moment, cause that's not something I would expect from him. Maybe he was actually listening to my expressed delight over singularity of very common vegetables and spices... Speaking of that I recommend you a book, that's gonna change you view of a simple potato, sugar, olive oil or an onion... "A taste of history" by Bryan Bruce is full of surprising, interesting facts about our dialy food products.


Well, last few posts were quite personal. I just had to say laud some of the things. Soon I'll present you a new serie, which is gonna take you on a gastronomy trip through Holland. And meantime I wish you a nice weekend, especially that tomorrow there's a Dreamer Day and a Good New's Day! I hope these good news are not gonna stay only dreams ;)

wtorek, 4 września 2012

Źródełko radości

Parę dni temu obchodziliśmy Dzień Bloga. Niestety tego dnia byłam dość zabiegana i nie miałam w ogóle czasu nawet sprawdzić blogosfery. Przez weekend natomiast sporo myślałam nad samą ideą posiadania tego internetowego spowiednika i... utwierdziłam się w moich wcześniejszych przekonaniach: jest to cudowne uczucie!

Od dziecka uwielbiałam pisać i moje tradycyjne pamiętniki w formie zeszytów, brulionów, mniejszych i większych notatników piętrzą się w jednej z szafek w moim rodzinnym domu. Piszę je od 15 lat i obserwuję jak przez te wszystkie lata zmieniało się moje życie, mój sposób myślenia o sobie i świecie, moje poglądy i sposób pisania. Teraz przez prowadzenie bloga, mój piśmienny pamiętnik mocno cierpi na brak dostatecznej uwagi i kolejnych zapełnionych stron. 

Blog jest wspaniałym wynalazkiem. Szczególnie zbawienny wydaje mi się dla nas, emigrantek. Nie tylko pozwala naszym bliskim być na bieżąco informowanym, ale otwiera też przed nami wirtualno-realny świat. Ostatecznie, za każdym nickiem kryje się prawdziwa, myśląca osoba, żyjąca gdzieś na kuli ziemskiej. Czytając cudze przemyślenia, doświadczenia, lęki, troski i radości można poczuć tą specyficzną więź. Coś was wszystkich łączy, decyzje życiowe rzuciły nas w wir wydarzeń, które w niezwykły sposób przypominają się nawzajem. W chwilach słabości dajecie mnóstwo siły i otuchy. Gdyby nie blog, zapewne nigdy bym nie poznała (choćby wirtualnie) tych wspaniałych, inspirujących osób. 

Dlatego z tego miejsca chciałabym gorąco podziękować wszystkim: wszystkim moim czytelnikom - tym anonimowym, jak i tym dobrze znanym, tym nowym, jaki tym regularnie odwiedzającym Nibylandię. Dziękuję Wam drogie blogerki i drodzy blogerzy! Wszyscy jesteście dla mnie bardzo ważni i stanowicie ogromne źródło radości każdego dnia, gdy odwiedzam blogosferę :) 

A little source of happiness


Few days ago we were celebrating the Blog Day. Unfortunately I was quite busy that day and I didin't have time even to check the blog. I did think a lot during a weekend about the idea of having this online diary and... I did convince myself about what I already knew. It's a great thing!

Since I was a child I loved to write. I have a whole big pile of notebooks, pocketbooks and diaries hidden in a closet at my parent's house. I've been writing these for 15 years and through all these years I've been watching myself, how I'm changing. My life, my way of thinking and seeing the world, my views and my writing style. Now I have this blog and because of it my traditional diary is suffering from lack of my attention.

Blog is a great invention. It seems especially beneficial for us, expats. Not only we can update our families and friends about how we're doing in a simple way, it's also opening the whole new world in front of us. Behind every single nickname there's a real live person, located somewhere on this planet. By reading about someone's thoughts, experiences, fears, worries and happiness you can find this very specific connection. There's something that puts you all closer together, you made life decisions that ended up in you experiencing similar things now and than. In moments of weakness they're giving a lot of comfort and strength. If not blog, probably I would never meet (even if virtually) all these amazing and inspiring people.

That's why, right now I'd like to thank you all: all of my readers - the anonymous ones and the ones I know well now, the new ones and the ones that keeps visiting our Neverland. Thank You, all my dear bloggers! You are all important to me and you're giving me a lot of happiness everytime I check the blogs :) 

niedziela, 2 września 2012

Atak paniki

- Mam 27 lat! Powinnam robić już jakąś karierę, wspinać się po szczeblach drabiny i dążyć do kolejnych celów, a nie siedzieć wciąż na ławce rezerwowych i czekać, aż będę mogła w końcu zacząć! Chcę już zacząć, działać, a nie tylko czekać i czekać! - ryczę w środku nocy siedząc na kanapie i masując lewe kolano. Maurycy stara się mnie pocieszać, ale sam jest zdezorientowany skąd się ta panika nagle u mnie wzięła. Jeszcze kwadrans wcześniej siedzieliśmy w naszym ulubionym barze z koleżanką i w najlepsze śmialiśmy się i dyskutowaliśmy na niepoważne tematy. A teraz nie z tego, ni z owego popadam w stan głębokiej depresji.

Chyba nie jedna emigrantka w moim wieku doskonale wie o czym mówię i dobrze zna to uczucie. Osłabiająca bezradność, kiedy trafiasz do obcego kraju, gdzie mówią w niezrozumiałym języku i nawet miejscowi rówieśnicy mają problemy ze znalezieniem pracy. Człowiek studiuje przez ileś tam lat i mocno wierzy, że po otrzymaniu dyplomu płynnie zacznie kolejny etap, dorosłego już życia. A tu klapa. Zamiast na pas startowy trafiamy do hangaru. I zaczynamy WSZYSTKO od nowa. Od nauki języka i lokalnych obyczajów, przez topografię i na organizacji społeczeństwa i samego państwa kończąc. Wiem, że nie jestem jedyna z obawami, jak to moje życie się potoczy na obczyźnie. Ostatnio rozmawiałyśmy o tym  z koleżanką ze szkoły, śmiejąc się "Dzięki Bogu, ty też masz takie myśli! Czyli nie zwariowałam jeszcze... to normalne czuć się w ten sposób". 

Poznawanie życia w innym kraju potrafi być bardzo ekscytujące. Czuję się nieraz jak pięciolatek, odkrywający świat. Mały człowieczek, który nie rozumie jeszcze wszystkiego co się dzieje dookoła, ale wszystko to wydaje mu się takie fascynujące, inspirujące. Motywacja przychodzi z różnych stron i chłonie się wszelkie nowości wszystkimi zmysłami. Ale są też dni, chwile, momenty, kiedy nagle, bez ostrzeżenie ogarnia mnie panika. A szczególnie, gdy zmartwienie i lęk, bo przez pół dni pobolewało mnie to zdrowe kolano (prawe uległo sporym uszkodzeniom parę lat wstecz w wypadku) zaprawimy kilkoma szklaneczkami cuba libre, to mamy gotowy przepis na atak histerii. Na szczęście dziś rano nic mnie już nie boli, kaca nie ma i panika zniknęła. Tylko Maurycy dalej się martwi.

A panic attack


- I'm 27 years old! I should be already doing some career, getting important experience, reaching new goals, not be just sitting on a bench and waiting for my turn to start finally! I want to start already now, do things, not just keep waiting and waiting! - I was moaning in a middle of a night, sitting on a sofa and massaging my knee. Maurice was totally confused, where did this whole panic attack suddenly came from, but he was   also trying to cheer me up. Barely a quarter of an hour ago we were sitting with a friend in our favorite bar laughing and disscussing about some silly stuff. And now, suddenly I'm in this deep depresion state.

I guess many expats in my age knows exactly what I'm talking about and how it feels. This kind of helplesness when you're in a new country, where people are speaking a language you don't understand and even locals in your age are facing difficulties with finding a job. You've been studing for some years and strongly believing, that after the graduation you'll smoothly start another chapter in your life. The adult life. And somehow it doesn't work like that. Instead of getting on a runway, you end up in a hangar. And you start EVERYTHING from the beginning. Learning the language, the culture, finding out your way in a city and realising how does the whole country and society works. I know I'm not the only one, who has this worries, wondering how my life is gonna look like in this country. Lately I was talking about it with a colleague from my language course and we were laughing "Oh thank God, you have the same thoughts! So I did not go crazy yet... it's normal to feel this way".

Starting your life in another country can be very exciting. I feel sometimes like a five-year exploring the whole new world. A tiny little human, who doesn't understand yet everything that's happening around, but all of that seems to be so fascinating and inspiring. A motivation comes from all directions and I'm absorb all the news like a sponge. But there are also days, moments, when suddenly, out of nowhere I'm getting scared and panic. Especially when I'm worried about my healthy knee (the other was got damaged few years ago in an accident) cause it hurt for half a day, plus I'm quite drunk after few strong cuba libre... well here's a perfect recipe for a panic attack. Luckly today nothing hurts anymore, surprisingly there's no hangover and the panic is gone. Only Maurice is still a bit worried.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...